Pär Lagerkvist - Kat.pdf

(264 KB) Pobierz
Pär Lagerkvist
Kat
(Przełożył: Zygmunt Łanowski)
Kat siedział przy stole w ciemnym kącie gospody i pił. W świetle kopcącej
łojówki, postawionej tam przez karczmarza, chylił się nad stołem, wielki i zwalisty w
swoim krwawoczerwonym kaftanie, podpierając dłonią czoło z wypalonym katowskim
piętnem. Kilku podpitych rzemieślników i czeladników z okolicznych domów
hałasowało nad kuflami przy drugim końcu stołu, blisko kata nie siedział nikt.
Bezszelestnie snuła się po kamiennej podłodze służebna dziewczyna i drżącą dłonią
dolewała mu do dzbana. Terminator, który wśliznął się chyłkiem do gospody i chował
się w mroku pod ścianą, połykał go płonącymi oczyma.
— Dobre piwko, mistrzu! — krzyczał jeden z czeladników. — Wiesz chyba, że
matka świsnęła ci spod szubienicy palec złodziejaszka i zawiesiła na nitce w beczce.
Nie dopuści, by ktoś miał piwo lepsze niż ona, i zrobi wszystko dla swoich gości. A
przecież nic nie nadaje piwu takiego smaku, jak palec wisielca!
— Tak, tak, dziwne to wszystko, co stamtąd przychodzi — odezwał się mały
krzywogęby szewc ocierając ostrożnie pianę z obwisłej brody. — Jaką to ma
przedziwną moc.
— Oj, to prawda! pamiętam raz, jak w moich stronach rodzinnych powiesili
chłopka za kłusownictwo, choć twierdził, że jest niewinny. Gdy mistrz katowski
wykopał spod niego drabinkę i pętla szarpnęła, chłopek wypuścił wiatr, aż czuć było
na całym wzgórzu, i kwiaty zwisły na łodygach, a na łące na wschodzie trawa legła
pokotem, zrudziała i zwiędła — bo zapomniałem dodać, że wiał akurat zachodni wiatr
— i tego lata zapanował w całej okolicy nieurodzaj.
Ryknęli śmiechem, aż kładli się na stole.
— Hm, ojciec mój opowiadał, że za jego młodych lat żył garbarz, który obłapiał
własną szwagierkę. I temu garbarzowi przytrafiło się zupełnie to samo, gdy miał
wyzionąć ducha. To bardzo często się zdarza, gdy ktoś ma tak nagle opuścić ten
ziemski padół. I gdy się wtedy raptownie cofnęli od podmuchu, ujrzeli chmurę
wznoszącą się ku niebu, tak czarną, aż strach było patrzeć. A z tyłu siedział na niej
sam diabeł z grzeszną duszą i sterował pogrzebaczem, śmiejąc się szyderczo,
zadowolony z odoru.
— Nie chcę słuchać waszych głupot — ciągnął stary zerkając w stronę kata. —
Mówię poważnie o tym, jaką to ma moc, bo to prawda i pewnik. Patrzcie choćby na
Kristena., chłopca Anny, tego, co to cierpiał na padaczkę i toczył pianę, gdy przyszło
na niego opętanie! Sam wiele razy pomagałem go trzymać i otwierać mu usta, i aż
strach było patrzeć, jak to nim miota, to dużo gorsze niż wszystko inne, czego się
napatrzyłem. Ale gdy później matka zabrała go, by popatrzeć, jak to kowal Jerker
tracił życie, i chłopcu dali się napić krwi, pomogło mu jak ręką odjął. Od tej pory ani
razu nie miał napadu.
— Nieee...
— Wiecie tak samo dobrze jak ja, co mieszkam koło nich.
— Tak, tak, nikt nie przeczy.
— Nie, chyba na całym świecie wiadomo, że tak jest.
— Ale to musi być krew mordercy, i jeszcze ciepła, inaczej wcale nie pomaga.
— Oczywiście.
— Tak. Dziwne to, bardzo dziwne...
— A znów dzieci cierpiące i chore na krzywicę mogą ozdrowieć, jeśli im się
poda krew zdrapaną z katowskiego miecza, wiem to jeszcze z dzieciństwa — mówił
staruch. — Znane to było w całej okolicy i wiejska babka przynosiła krew z domu kata.
Może nie tak, mistrzu?
Kat nie widział go. Nie poruszył się. Jego duża, zamknięta twarz ledwie była
widoczna w migotliwym świetle łojówki.
— Tak, tak. Zło ma siłę leczniczą, to rzecz pewna — ciągnął stary.
— To wprost okropne, jak ludzie są chciwi wszystkiego, co ma z tym związek.
Gdy nocą wracam do domu koło wzgórza z szubienicą, panuje tam taki zgiełk i
tajemna krzątanina, aż serce zamiera człowiekowi w piersi ze strachu. To stamtąd —
jak każdy wie — aptekarze, zaklinacze i inni bezbożni czarownicy dostają swój towar,
za który biedacy i uciśnieni muszą płacić drogimi pieniędzmi i ciężkim potem. Mówią,
że leżą tam trupy obdarte aż do nagich kości, tak że wcale nie poznać iż kiedyś, za
życia, to byli ludzie. Cóż, sam wiem tak dobrze jak i wy, że to ma siłę i nie można się
bez tego obejść, gdy przyjdzie wielka bieda, sam to zresztą wypróbowałem na sobie i
na mojej babie — ale mimo to mówię tfu! Tfu, wstyd! Nie tylko wieprze i ptaki
niebieskie żywią się padliną, my też to czynimy!
— Brrr, cicho bądź! Można się pochorować słuchając ciebie. A co takiego
brałeś, coś mówił?
— Nie mówiłem, co brałem, ani też nie powiem. Mówię tylko tfu! do diabła! Bo
to diabelska sprawka i diabeł macza palce we wszystkim, co stamtąd przychodzi,
wierzcie mi!
— E tam, bzdura! Same brednie pleciecie dziś wieczór. Nie mam już ochoty
słuchać dłużej waszej gadaniny.
— Dlaczego nie pijesz tego piwa?
— Piję przecież. Napij się sam, ty pijanico!
— Aż dziwne, że to pomaga i ma taką moc.
— A ma, ma!
— Tak, tak, to ma siłę i na to, i na owo. Człowiek zawsze jest w
niebezpieczeństwie, gdy jest blisko tego.
Umilkli i siedzieli szurając kuflami — odsuwali się trochę dalej. Kilku
odwróciło się i przeżegnało się pewnie krzyżem.
— Mówią, że kata nie ima się ani nóż, ani miecz — powiedział staruch zerkając
na dużą, cichą postać. — Ale nie wiem, czy to prawda.
— Pewnie kłamstwo!
— A jednak istnieją tacy twardzi. Słyszałem za młodu o jednym, ten ci był
twardy! Gdy go mieli ściąć mieczem za jego nieludzki żywot, żadne ostrze się go nie
imało. Wzięli więc topór, ale wypadł z ręki temu, kto go trzymał, a wtedy przelękli się i
dali mu spokój, bo zdali sobie sprawę, że tkwią w nim moce.
— Bzdura!
— To prawda, jak tu siedzę i z wami rozmawiam!
— E tam, nie gadaj. Każdemu wiadomo, że katowskich mistrzów ścinano i
mieczem, i toporem, tak jak zwykłą hołotę. A mistrza Jensa ścięli nawet jego własnym
toporem!
— No tak, ale z Jensem to całkiem inna sprawa, on nie należał do cechu. To był
taki nieborak, co popadł w nieszczęście nie wiedząc sam dobrze, jak to się stało, i
wyżebrał życie, bo nie mógł rozstać się z babą i dzieciakami. Nie znosił tego zawodu i
pod szubienicą truchlał bardziej niż sam biedny grzesznik skazaniec. Bał się zła, ot co
z nim było! I doprowadziło go to później do zguby tylko dlatego, że tak okrutnie się
tego lękał i nie umiał w żaden sposób wybrnąć, tak mi się zdaje, i to pewnie dlatego
ukatrupił Staffana, z którym był w najlepszej przyjaźni. Powiem ci, że moim zdaniem
ten topór był o wiele silniejszy od niego i jak gdyby przyciągał go do siebie. Jens nie
mógł mu się oprzeć i pewnego pięknego dnia sam położył głowę na pieńku, bo
wiedział, że musi. Nie, on nie miał w sobie żadnych mocy. Ale tych, którzy to mają, nic
się nie ima.
— Jasne, że kat musi posiadać moc jak nikt inny, skoro stoi tak blisko zła. A że
topór i inne takie historie mają moc same w sobie, to rzecz pewna. Dlatego też nikt się
nie waży ich dotknąć ręką, jak również niczego, czego dotknął kat.
— Uhm, to prawda.
— Są tam moce, których żaden człowiek nawet się nie domyśla, to pewne. A zło
nie wypuści już tego, kogo raz złapie.
— Skąd ty to możesz wiedzieć? — odezwał się jeden, który cały czas siedział w
milczeniu. — Niełatwo jest naprawdę pokonać zło, a gdy człowiek ma możność to
uczynić, bywa, że ogarnia go zdumienie. Nie chcę twierdzić, że się na tym rozumiem
zbyt wiele, ale miało mnie ono raz jak gdyby w swoich łapach i dało mi zobaczyć swe
oblicze, by tak rzec. Pamięta się to później przez całe życie, gdy się raz zostanie w taki
sposób wtajemniczony. I dziwne, że potem już człowiek jakby się nie bał.
— Och...
— Naprawdę? Nie chce mi się w to wierzyć.
— No tak. Chcesz posłuchać, to powiem ci, dlaczego się nie boję. Właśnie o tym
myślałem, kiedyście tutaj gadali.
Byłem wtedy jeszcze dzieckiem, miałem może pięć, sześć lat. Mieszkaliśmy w
małej zagrodzie, którą miał ojciec, i wiodło nam się dobrze, nie brakowało nam
niczego. Byłem jedynakiem i mogę powiedzieć, że rodzice kochali mnie bardzo, może
aż za bardzo, jak to często bywa, gdy mają tylko jedno dziecko. Miałem szczęśliwy
dom i najlepszych, najczulszych rodziców — oboje już dziś nie żyją, oby Bóg dał
spokój ich duszom. Zagroda stała nieco na uboczu, na skraju wioski., i ja nawykłem
do samotności i pomagania rodzicom w domowych robotach. Pamiętam jeszcze, jak
stały zabudowania, wzgórza i pola, i ogródek warzywny przy południowej ścianie
szczytowej, i choć teraz wszystko to już przepadło i chyba nigdy więcej tego nie
zobaczę, mam to jak gdyby jeszcze wewnątrz w sobie.
Pewnego letniego dnia, gdy wszyscy byli na sianokosach i matka poszła zanieść
ojcu jedzenie na pastwisko gminne, dokąd dla mnie było za daleko, siedziałem w
domu całkiem samiuteńki. Słońce prażyło, było bardzo gorąco i muchy brzęczały na
progu sieni i na wzgórzu, koło kurnika, w miejscu, gdzie rano przecedzali mleko.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin