Alessandro Pronzato - Niewygodne Ewangelie.pdf

(675 KB) Pobierz
ALESSANDRO PRONZATO
ALESSANDRO PRONZATO
NIEWYGODNE EWANGELIE
"W drodze"
Poznań 1994
przełożyła Anna Gryczyńska
Tytuł oryginału Yangeli scomodi
(c) 1983 by Piero Gribaudi Editore 15
Edizione riveduta e ampliata
(c) Copyright for the Polish Edition by Wydawnictwo "W drodze", 1990
Projekt okładki i stron tytułowych Mirosław Adamczyk
Nihii obstat
Poznań, dnia 20 lipca 1989 roku i 9 lutego 1990 roku
ks. doc. dr hab. Marian Wolniewicz, cenzor
Imprimatur
Poznań, dnia 9 lutego 1990 roku
ks. bp Zdzisław Fortuniak, wikariusz generalny
ISBN 83-7033-004-5
"W drodze"
Wydawnictwo Polskiej Prowincji Dominikanów
61-716 Poznań, ul. Kościuszki 99
tel. 52-39-62; tel./fax 52-88-58
DZIĘKUJĘ ZA KŁOPOT (WYZNANIE SPÓŹNIONEGO CZYTELNIKA)
Gdybym powiedział, że nie chce mi się wierzyć, że jestem zaskoczony drogą, jaką Niewygodne Ewangelie
przebyły od października 1967 roku, wielu nie uwierzyłoby mi i przypisało grzeszną pokorę.
A jednak tak jest.
Te stronice, zrodzone w ciągu lata, kiedy to zostałem wysiedlony z mojego pokoju i zmuszony do pracy pod
gołym niebem, pośród świerków, mając do dyspozycji tylko notes, pióro i Ewangelię - zawsze stanowiły dla
mnie powód do zdumienia.
Nigdy nie potrafiłem sobie wytłumaczyć ich sukcesu (używam tego słowa bez zakłopotania, jako że grzech
pokory już popełniłem i wobec tego będę brnąć dalej).
Po złożeniu Niewygodnych Ewangelii - bez nadmiernych złudzeń - na biurku Wydawcy, nigdy ich nie
przeczytałem ponownie. Pojawiają się na moim stole różne tłumaczenia: na język niemiecki, portugalski,
japoński, hiszpański (w języku kastylijskim wznowienia są równie liczne jak w języku włoskim, a to między
innymi dzięki Ameryce Południowej).
Otrzymuję listy utrzymane we wszystkich możliwych tonacjach, od ślepego entuzjazmu aż do najwulgarniej
szych wymyślań, od anonimowych podziękowań po równie anonimowe przekleństwa. (Pewna dość pobożna
osoba życzyła mi "po bratersku", bym skończył usmażony albo utopiony w substancji, której nie mogę
wymienić, w ostatnim kręgu piekła). Żadna inna książka nie przyniosła mi tak ogromnej korespondencji od
czytelników z najróżniejszych części świata.
Stanowiło to dla mnie pocieszające potwierdzenie opinii, że książki rozchodzą się nie wtedy, gdy wyrażają
się o nich pochlebnie krytycy lub gdy są reklamowane na ekranach telewizyjnych czy też wymieniane w
bezwartościowych ankietach, ale wyłącznie wtedy, gdy wprowadzają je w obieg najbardziej przekonani
czytelnicy.
W każdym razie nigdy nie zdobyłem się na powtórne odczytanie tego "szczęśliwego" tomu. Nawet wtedy,
gdy pewien mądry kanonik, w konfesjonale bardzo sławnej bazyliki, nie [znając tożsamości penitenta, polecił
mi (albo nałożył jako pokutę?) lekturę tej książki. Nawet wtedy, gdy pewien czcigodny kardynał zaczepił mnie
u progu Spiżowej Bramy i pod groźnym spojrzeniem Szwajcara-halabardnika wypominał mi gniewnie jakieś
błędy, polecając, bym niektóre rozdziały oczyścił. Nic nie zrobiłem, nie poszedłem nawet skontrolować owego
corpus delicti, tym bardziej że nie było żadnej groźby interwencji ze strony Świętego Oficjum ani
szwajcarskiej halabardy.
Nie zmusiły mnie też do ponownego wzięcia do ręki tej książki, uznanej za nadmiernie niewygodną,
czcigodne siostry, które pewnego wieczoru w Wielkim Poście spaliły ją na dziedzińcu swego zamożnego
klasztoru nie zapraszając mnie do wzięcia w tym udziału. (Kto kupuje książkę, nabywa również prawo do
spalenia jej, choć może tajemnym życzeniem byłoby raczej wepchnięcie na stos autora...)
Teraz, gdy mam uroczyście obchodzić piętnaste wydanie książki w nowej szacie (do którego sam się
przyczyniłem dając zdjęcie na okładkę: zależy mi bowiem na sławie nie byle jakiego fotografa), Wydawca
skłonił mnie wreszcie do ponownego przeczytania tekstu. Mam nadzieję, że może i on zrobi to przy
następnym wydaniu.
Było to doświadczenie dość zaskakujące. Sądziłem, że wypadnie mi wstydzić się bardziej. Przekonałem się,
że takie "dzikie" podejście do Ewangelii - bezbronne, bez doświadczenia, z wysokim współczynnikiem
prostoty, z zielonym światłem dla serca i intuicji, zachowuje rację bytu również dzisiaj, szczególnie w
zestawieniu z niektórymi komentarzami "mrożącymi" swym formalizmem i erudycją nazbyt może
ostentacyjną.
Rozumiem, dlaczego czytelnik chętniej wybacza pewien nadmiar emocji niż chytrą nienaganność typu
intelektualnego. Dużo lepiej jest podjąć ryzyko, wyjść na zewnątrz, niż ukrywać się za niezliczonymi liśćmi
figowymi uczonych cytatów, kilometrowych bibliografii i rozwlekłych przepisów, które prowadzą do zasłonięcia
nie tylko autora, ale i samego Słowa.
Osobiście pojmuję pisanie jako trud ogołacania się (tak, ogołacam się również z książek, które sumiennie
czytam, i tekstów, które studiuję). Jest to jedyna forma ubóstwa, jaką praktykuję. Natomiast wielu autorów,
nim weźmie do ręki pióro, ubiera się w całą bibliotekę z kurzem włącznie. Rzecz gustu.
A przecież to czytelnicy decydują ostatecznie, czy lepiej zaufać komuś, kto ujawnia się bezbronny i
nieosłonięty, czy też komuś ukrytemu w kokonie, niczym żyjąca mumia (...).
Tak czy inaczej, wniosłem nieliczne poprawki, wykreśliłem niewiele linijek. W zamian dodałem kilka stron,
wręcz kilka rozdziałów wziętych w większości z mojego ostatniego komentarza do Ewangelii św. Marka*.
Uznałem za słuszne uzupełnić przede wszystkim teksty, które wykazują powiązanie kultu z życiem,
Kościoła z drogą, modlitwy z troską o bliźniego, pobożności ze sprawiedliwością.
Ewangelia bowiem okazuje się niewygodna właśnie dlatego, że trzeba uwzględnić te powiązania. Jeśliby
chodziło wyłącznie o załatwienie własnych spraw z Bogiem, nie napisałbym Niewygodnych Ewangelii.
Chrystus ze swym orędziem jest niewygodny właśnie dlatego, że nie można o Nim powiedzieć wszystkiego
z ambony.
Mam nadzieję, że niczego nie popsułem, a wprowadziłem trochę nowości, które usprawiedliwiają nową
szatę typograficzną. Nie mogę powiedzieć, że chodzi o nową książkę. Nie wiem nawet, czy powinienem tego
sobie życzyć. Ograniczam się do wyznania, że przeczytawszy ją z opóźnieniem, po 15 latach od narodzin,
odnalazłem siebie dość łatwo, a niektóre fragmenty mnie samego zmusiły do rachunku sumienia.
Fakt, że "rozpoznaję" siebie w książce sprzed tylu lat, może dowodzić, że nie posunąłem się wystarczająco
naprzód. Albo że wręcz zachorowałem na starość. Nawet w najgorszym wypadku uważam jednak, że
niewygoda Ewangelii stanowi skuteczną terapię przeciwko arteriosklerozie.
Serdecznie dziękuję czytelnikom (również tym którzy, być może, dopiero będą czytać tę książkę). Gdyby
ich nie było, prawdopodobnie uległbym perswazjom pewnych "ekspertów", że Ewangelia nie powinna
przeszkadzać. I postarzałbym się przynajmniej o 15 lat wcześniej.
Dziękuję więc za kłopot, jaki zgodzili się przyjąć.
I za ten, którym mnie obdarzyli.
ALESSANDRO PRONZATO
* Un cristiano comincia a leggere U Yangelo di Marca, Gribaudi Editore, Torino.
UCZMY SIĘ SMUTKU BOŻEGO NARODZENIA
Kiedy tam przebywali, nadszedł dla Maryi czas rozwiązania. Porodziła swego pierworodnego Syna, owinięta
Go w pieluszki i położyła w żłobie, gdyż nie było dla nich miejsca w gospodzie. (Łk 2,6-7)
Wszystkiego trzy linijki. Aby opowiedzieć nam o najbardziej niezwykłym wydarzeniu w dziejach świata,
Łukaszowi wystarczają trzy linijki. Bóg przychodzi, by "rozbić własny namiot pośród nas", a Ewangelista
opowiada nam o tym w trzech linijkach. Zapewne jego pióro musiało zmagać się z pokusą powiedzenia
więcej.
Trzy linijki na początku strony. A więc cała kartka biała. A my spieszymy się, by wysmarować ją naszymi
słowami.
Może się to wydawać dziwne, że serię rozważań o "niewygodnych Ewangeliach" rozpoczynamy od opowieści
o Narodzeniu, która zdaje się dopuszczać wyłącznie czułość, słodycz i myśli najbardziej pocieszające.
Jednak właśnie te trzy Łukaszowe linijki, jeżeli uda się nam oczyścić je z mgieł podejrzanego
sentymentalizmu, okazują się straszliwie niewygodne. Stanowią bowiem rzeczywiście bezlitosne potępienie
naszego Bożego Narodzenia, nadętego retoryką, wypchanego lukrowała poezją, bogatego w różnokolorowe
świecidełka i tanie wzruszenia.
Trzy linijki. Tymczasem my rozpisaliśmy olbrzymi, nie kończący się scenariusz, naładowany pospolitością.
Wylaliśmy na niego całe tony sentymentalizmów, ludowych obyczajów, tandety i kiczu.
Boże Narodzenie jako pretekst. Pretekst, aby dać upust wenie poetyckiej (raczej pośledniego gatunku), aby
nadać połysku naszej religijności, aby odkurzyć nasz mundur chrześcijański, by uporządkować nasze
kontakty z biednymi, może poprzez podanie im wieczerzy wigilijnej, jednym słowem, by upewnić się, że
jesteśmy ludźmi przyzwoitymi. Pretekst, by wejść na scenę i odegrać raz w roku rolę człowieka dobrego. Tak,
pozwalamy sobie wręcz na luksus uznania l siebie za ludzi dobrych. Raz w roku.
Zepsuliśmy Boże Narodzenie. Oto wszystko. Dopuściliśmy się sabotażu wobec prostoty tych trzech linijek.
Nasze bogate Boże Narodzenie doprowadziło do zubożenia prawdziwego Bożego Narodzenia...
Gdy głęboka cisza zalegała wszystko,
a noc w swoim biegu dosięgała polowy,
wszechmocne Twe Słowo z nieba, z królewskiej stolicy...
jak srogi wojownik runęło pośrodku zatraconej ziemi.
(Mdr 18,14-15)
Cisza jest naturalnym otoczeniem dla zejścia Słowa na ziemię. A my postanowiliśmy przerwać tę krępującą
nas ciszę wystrzeleniem milionów korków szampana.
Czy jednak Chrystus dlatego zstąpił z nieba, byśmy mogli poczuć się ludźmi przyzwoitymi? Abyśmy
opychali się piernikami? Abyśmy pochłaniali rzeki szampana? Abyśmy wzruszali się słysząc grających
dudziarzy? Abyśmy radowali się z przekreślenia prostoty Jego przyjścia do nas?
BOŻE NARODZENIE "ZNIEWOLONE"
"...I położyła Je w żłobie, gdyż nie było dla nich miejsca w gospodzie" (Łk 2,7).
Później powie: "Pukajcie, a będzie wam otworzone". Jednak dla Jego Matki, która nosiła Go w swym łonie,
drzwi pozostawały zatrzaśnięte, a ludzie za nimi, zamknięci w fortecy swego egoizmu, byli zdecydowani nie
ustąpić skrawka podłogi.
Nie było dla Niego miejsca. Musi więc urodzić się za miastem. Tak samo, jak potem będzie za miastem
umierał.
Uważamy za swój obowiązek oburzać się na tych, którzy zatrzasnęli przed Nim drzwi.
Może to być jednak fałszywe oburzenie. Może to być wygodne alibi.
W rzeczywistości my sami czynimy coś gorszego. Nauczyliśmy się dobrych manier i budzi w nas odrazę
gest pozostawienia Go za drzwiami; jesteśmy ludźmi dobrze wychowanymi. Nie to, co ci prostacy...
Nie zostawiamy Go na dworze. Przeczuwamy niebezpieczeństwo, dostrzegamy Jego niepokojącą obecność,
rozumiemy, że musimy bronić się przed Nim. Jednak nie pozostawiamy Go na dworze. Odwołujemy się do
dobrych manier, stosujemy subtelne wybiegi dyplomatyczne, aby uczynić Go "nieszkodliwym ".
"Zniewalamy" Boże Narodzenie. W swoim działaniu jesteśmy bardziej perfidni niż ci, którzy pozostawiają
Go na zewnątrz.
W jaki sposób to czynimy?
Otóż Chrystus pragnie przynieść nam światło.
Naród kroczący w ciemnościach ujrzał światłość wielka;
nad mieszkańcami kraju mroków światło zabłysło. (Iz 9,1)
A światłość w ciemności świeci. (J 1,5)
Jednak my zdaliśmy sobie zaraz sprawę, że jest to światło niewygodne, niedyskretne, które szpera we
wszystkich zakątkach, które obnaża wszystkie nasze nędze, niedostatki, podłości.
Jest to światło, które nie chce być tylko ornamentem, ale które zobowiązuje, żąda zmiany kursu naszego
życia. Jest to światło bezlitosne, męczące, prowokujące. A my, aby nie dać się zwyciężyć przez to światło,
aby mu się nie podporządkować, wolimy z nim konkurować. Przeciwstawiamy mu nasze śmieszne kolorowe
lampiony, a w końcu dziecinnym gestem zakrywamy rękoma oczy, aby obronić się przed światłem, które
wdarło się do stajni betlejemskiej. Zamknięte dłonie przed oczyma albo kolorowe lampiony:
oto w jaki sposób udaje się nam zneutralizować światło.
Chrystus przyszedł, by podarować nam radość. Anioł powiedział do pasterzy: "Nie bójcie się! Oto zwiastuję
wam radość wielką, która będzie udziałem całego narodu" (Łk 2,10).
Radość, gdyż posiadamy Boga, który zajmuje się człowiekiem, który zstępuje do człowieka, który staje się
kimś bliskim dla człowieka, który staje się człowiekiem. Bóg, który staje na drodze człowieka, by iść z nim
razem, by dzielić z nim zmartwienia, nędze, łzy, lęki, nadzieje. Bóg, który przychodzi, by
przynieść zbawienie. Dla wszystkich. Bóg, który objawia się jako miłosierdzie.
Radość, gdyż dla człowieka otwiera się możliwość, która mogła wydać się szalona. "Bóg stał się
człowiekiem, by człowiek mógł stać się Bogiem". Na dobrą sprawę, można oszaleć z radości.
A my tymczasem odmawiamy przyjęcia radości. Chrystus przyszedł, by przynieść szczęście przewyższające
wszystkie horyzonty ziemskie. A my uznajemy Go za intruza. Za osobę przeszkadzającą w zabawie. Za
nieprzyjaciela radości. Wydaje się nam, że przychodzi ukraść nam ziemię, że przychodzi zatruć nam nasz
"ziemski pokarm", w którym zatapiamy zęby i paznokcie.
Radość? Niech pozwoli nam w spokoju delektować się naszymi małymi radościami ludzkimi, zabarykadować
się w legowisku własnego spokojnego egoizmu...
Chrystus przynosi nam swój dar. Więcej: nie przynosi nam darów, ale sam staje się darem. Darem
prawdziwym.
A my udajemy, że nie zauważamy nawet daru. Zresztą jesteśmy zbyt zajęci rozpakowywaniem naszych
małych podarków.
I tak unicestwiamy Dar pod górą kolorowego papieru, zabawek, drobiazgów, bezużytecznej galanterii.
W ten sposób operacja udała się. Udało się nam "zablokować" Boże Narodzenie. Dobrymi manierami.
TRZEBA ..UWOLNIĆ" BOŻE NARODZENIE
Za wszelką cenę musimy "uwolnić" Boże Narodzenie. Biada, jeżeli tego nie zrobimy. Jest to naszym
posłannictwem.
Naszym zadaniem jest przemienić się w światło, by to światło przeniknęło nas mocno, by nas przemieniło,
by uczyniło nas przezroczystymi. By ludzie mogli je kontemplować w nas i by byli nim olśnieni, by odczuli
cały jego urok i oparli się pokusie zamykania oczu.
Trzeba przemienić siebie w radość. Nie być odpychającymi, swarliwymi, surowymi i odstraszającymi
stróżami prawdy i moralności. Nie mamy być strażnikami, policjantami, ale świadkami radości. Mamy
umożliwić zrozumienie prawdy, że posłanie Chrystusa jest posłaniem zbawienia, a nie potępienia. Orędziem
wyzwolenia, a nie ucisku. Orędziem radości, a nie smutku.
Trzeba przemienić siebie w dar. Na Boże Narodzenie ludzie obdarowują się nawzajem. Góry podarków,
tony ozdobnego papieru, kilometry złotego sznurka, kartki z życzeniami wielkie jak prześcieradła. Wydaje się
nam, że w ten sposób rewanżujemy się osobom, którym coś zawdzięczamy. To jednak zbyt łatwe, zbyt
wygodne. Jako chrześcijanie mamy obowiązek nie tyle obdarowywać, ile sami przemieniać się w dar. Czynić
tak, by zawsze nasze życie było bezgranicznym darem. Dla wszystkich. Wszyscy bowiem ludzie są naszymi
wierzycielami. Każdy z nas jest dłużnikiem wobec wszystkich innych.
Przede wszystkim musimy mieć odwagę przyjrzeć się sobie w tych trzech Łukaszowych linijkach. Odzyskać
ich prostotę. Odrzucić nasze rozdęte i skomplikowane Boże Narodzenie, aby odkryć na nowo to autentyczne.
By ubogacić się jego ubóstwem.
Może bardziej niż radości musimy nauczyć się smutku Bożego Narodzenia. I wyrzutów sumienia, że je
popsuliśmy.
"W oczach Tego, który nie brzydzi się stać jednym z nas, jesteśmy biednymi grzesznikami, którzy nawet z
Bożego Narodzenia, obok radości płynącej z odkupienia, wynoszą nieskończony smutek, że nie są jeszcze
chrześcijanami" (P. Mazzolari).
POPSUTY ŻŁÓBEK
W tej samej okolicy przebywali w polu pasterze i trzymali straż nocą nad swoją trzodą. Naraz stanął przy
nich anioł Pański i chwalą Pańska zewsząd ich oświeciła, tak że bardzo się przestraszyli. Lecz anioł rzekł do
nich: "Nie bójcie się! Oto zwiastuję wam radość wielka, która będzie udziałem całego narodu: dziś w mieście
Dawida narodził się wam Zbawiciel, którym jest Mesjasz, Pan. A to będzie znakiem dla was: znajdziecie
Niemowlę, owinięte w pieluszki i leżące w żłobie". I nagłe przyłączyło się do anioła mnóstwo zastępów
niebieskich, które wielbiły Boga słowami: "Chwała Bogu na wysokościach, a na ziemi pokój ludziom Jego
upodobania". Gdy aniołowie odeszli od nich do nieba, pasterze mówili nawzajem do siebie: "Pójdźmy do
Betlejem i zobaczmy, co się tam zdarzyło i o czym nam Pan oznajmił". Udali się też z pośpiechem i znaleźli
Maryję, Józefa i Niemowlę, leżące w żłobie. Gdy Je ujrzeli, opowiedzieli o tym, co im zostało objawione o tym
Dziecięciu. A wszyscy, którzy to słyszeli, dziwili się temu, co im pasterze opowiadali. Lecz Maryja
zachowywała wszystkie te sprawy i rozważała je w swoim sercu. A pasterze wrócili, wielbiąc i wystawiając
Boga za wszystko, co słyszeli i widzieli, jak im to było powiedziane. (Łk 2,8-20)
PIERWSZA LITURGIA KOŚCIOŁA UBOGICH
Przyszedł na ziemię. Nie wybrał drogi dyplomatycznej. Nie powiadomił wielkich. Nie uprzedził możnych. Nie
dał znać kapłanom. Pominął hierarchię. Nie zwołał konferencji prasowej, by oznajmić o tym sensacyjnym
wydarzeniu.
A przecież bardzo chciał, by o tym wiedziano. Ktoś miał prawo dowiedzieć się jako pierwszy.
Posłał więc swoich wysłanników do pasterzy, którzy koczowali na polu, strzegąc stada.
Jezus urodził się nie tylko jako ubogie dziecko, ale także jako mały koczownik. I pragnie przed wszystkimi
innymi objawić się grupie koczowników, którzy żyją na granicy życia cywilizowanego. Pasterze żyją na
marginesie społeczeństwa, również na marginesie religii. "Ludzie pobożni", faryzeusze, patrzą na nich
krzywo, gdyż są oni niewykształceni i dlatego nie mogą znać Prawa, są więc poza religią, są skazani na
potępienie.
Aniołowie zwiastują Chrystusa właśnie tym "wyłączonym". Co za gafa! Co za lekceważenie kolejności!
Wydaje się, że Jezus od samego początku zaprowadza zmiany. Jasno daje nam do zrozumienia, że nasza
tabela kolejności nie odpowiada Jego tabeli, że następują przesunięcia, wręcz odwrócenie. Nie oczekujemy od
Niego przestrzegania "drogi służbowej", zachowania naszych ceremoniałów, szacunku dla naszych
przywilejów. On widzi wszystko odwrócone. Wielcy w jego oczach są mali. Ostatni są pierwszymi. Wyłączeni
mają szczególne przywileje.
Właśnie epizod z pasterzami rozpoczyna serię niepokojących i zaskakujących wydarzeń ewangelicznych.
Nowina chrześcijańska zostaje zwiastowana, oddana na własność tym, którzy znajdują się "na zewnątrz". A
dla tych, którzy są "wewnątrz", którzy należą do instytucji, to dziwne postępowanie Pana pozostanie
niezrozumiałe.
Mędrcy przychodzą z zewnątrz. A Herod, który należy do instytucji, od tych cudzoziemców dowie się o
narodzinach "Króla żydowskiego".
Jezus będzie miał dwunastu przyjaciół, pierwszych zwierzchników swego Kościoła. Jednak to nie
apostołowie będą nieśli krzyż, ale człowiek, który przychodzi z zewnątrz: Szymon z Cyreny.
Chrystus objawi się jako Mesjasz kobiecie z Samarii, kobiecie, która nie należy do narodu żydowskiego,
kobiecie wykluczonej z obietnicy, kobiecie, która przychodzi z zewnątrz i której prowadzenie się nie jest z
pewnością przykładne.
Żywej ilustracji "nowego przykazania" nie dostarczy kapłan ani lewita, ale przybysz z zewnątrz, wyklęty
Samarytanin.
"A pierwszym wstępującym do nieba z Chrystusem, pierwszym świętym chrześcijaninem jest zabójca, który
nigdy nie słyszał o Chrystusie".
Do pasterzy więc należy pierwszeństwo absolutne. Nie oddają go nikomu. "Mówili nawzajem do siebie:
Pójdźmy do Betlejem i zobaczmy, co tam się zdarzyło i o czym nam Pan oznajmił
"Wyłączeni" zostają dopuszczeni do kontemplacji, do wzięcia w posiadanie Boga, który stał się Ciałem.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin