Jack London - Bunt na Elsynorze.pdf

(798 KB) Pobierz
Jack London
BUNT NA ELSYNORZE
POWIEŚĆ
Spis treści
ROZDZIAŁ I
ROZDZIAŁ II
ROZDZIAŁ III
ROZDZIAŁ IV
ROZDZIAŁ V
ROZDZIAŁ VI
ROZDZIAŁ VII
ROZDZIAŁ VIII
ROZDZIAŁ IX
ROZDZIAŁ X
ROZDZIAŁ XI
ROZDZIAŁ XII
ROZDZIAŁ XIII
ROZDZIAŁ XIV
ROZDZIAŁ XV
ROZDZIAŁ XVI
ROZDZIAŁ XVII
ROZDZIAŁ XVIII
ROZDZIAŁ XIX
ROZDZIAŁ XX
ROZDZIAŁ XXI
ROZDZIAŁ XXII
ROZDZIAŁ XXIII
ROZDZIAŁ XXIV
ROZDZIAŁ XXV
ROZDZIAŁ XXVI
ROZDZIAŁ XXVII
ROZDZIAŁ XXVIII
ROZDZIAŁ XXIX
ROZDZIAŁ XXX
ROZDZIAŁ XXXI
ROZDZIAŁ XXXII
ROZDZIAŁ XXXIII
ROZDZIAŁ XXXIV
ROZDZIAŁ XXXV
ROZDZIAŁ XXXVI
ROZDZIAŁ XXXVII
ROZDZIAŁ XXXVIII
ROZDZIAŁ XXXIX
ROZDZIAŁ XL
ROZDZIAŁ XLI
ROZDZIAŁ XLII
ROZDZIAŁ XLIII
ROZDZIAŁ I
Od samego początku podróż zły wzięła obrót. Musiałem opuścić hotel w mroźny marcowy
ranek, przejechać całą Baltimorę od końca do końca, — aby, śpiesząc się bardzo, stanąć
punktualnie o dziewiątej na końcu molo. O dziewiątej miał mnie holownik stamtąd zabrać w. dół
rzeki i odstawić na pokład Elsynory. Ale stało się inaczej. Co raz bardziej zirytowany, marzłem i
czekałem, zsunąwszy się w głąb taksówki. Na przedzie szofer i Wada trwali skurczeni i zgarbieni.
Nazewnątrz karoserii mogło być o pół stopnia chłodniej, niżeli wewnątrz. I holownika ani oko.
Possum, foksterier, mały szczeniak, którym mnie Galbraith obarczył tak nierozważnie,
skomlił i dygotał mi w zanadrzu pod dachą, którą miałem na sobie. I nie chciał się uspokoić.
Ustawicznie skomlił i drapał, i usiłował wydostać się z futra. A kiedy mu się to wreszcie udawało,
równie gwałtownie, nie mogąc znieść zimna, usiłował zaszyć się w futro jak najgłębiej.
Ustawiczne skomlenie i ruszanie się tego szczeniaka nie wpływało, bynajmniej, kojąco na
moje rozstrojone nerwy. Przede wszystkim nic mnie nie obchodził, bestia. Nic mnie ze
szczeniakiem tym nie łączyło. Był mi obcy. I nieraz podczas tego rozpaczliwego wy- czekiwania
brała mnie chętka oddania go szoferowi. Gdy przechodziły dwie małe dziewczynki — widocznie
córki dozorcy molo — ująłem już) nawet za klamkę drzwiczek auta, by je zawołać i obdarzyć
kwikliwym zwierzakiem.
Possum to pożegnalny podarunek od Galbraitha. Otrzymałem go pocztą, terminową z New
Yorku, w hotelu w Baltimore. Zupełnie rzecz w stylu Galbraitha. A mógł przecież, jak to każdy
inny przyzwoity człowiek zrobiłby niezawodnie, przysłać mi owoce, lub choćby, kwiaty. Zły duch
jakiś natchnął go jednak przewrotną myślą i życzliwość jego dla mnie przybrała postać
szczekającego, skomlącego dwumiesięcznego szczenięcia. Z nadejściem foksterierka zaczęły się
dopiero kłopoty. Nie zdążyłem się obejrzeć i zdecydować, co z nim zrobić, a już uznany zostałem
przez hotelowego szwajcara za podejrzane indywiduum. A potem Wada z własnego popędu, przez
bezdenną swą głupotę, oczywiście, spróbował przeszmuglować szczeniaka do swego pokoju i
został schwytany na gorącym uczynku przez hotelowego detektywa. Odrazu Wada zapomniał całą
swą angielszczyznę i zaczął się posługiwać wybuchową japońszczyzną, detektyw zjechał na
rodzimy swój żargon irlandzki, szwajcar zaś, dał mi do zrozumienia, że tego się właśnie po mnie
spodziewał.
Niech licho porwie psa, a i Galbraitha, że mnie w to szczenię ubrał! A potem, siedząc i
marznąc na tym rozpacznym brekwatrze, zacząłem i siebie kląć w żywe kamienie i mój idiotyczny
pomysł wybierania się w podróż na żaglowcu dokoła Przylądka Horn.
Około dziesiątej przyszedł piechotą jakiś młodzie- niec, nieokreślonego wyglądu, i przyniósł
kuferek, który został mi w parę minut potem oddany przez dozorcę molo:Dozorca wyjaśnił, że to
kuferek pilota, i dał szoferowi wskazówki, jak znaleźć drugie molo, z którego nie wiadomo kiedy
miał mnie zabrać na Elsynorę jakiś inny holownik. To mnie jeszcze bardziej rozzłościło. Dlaczego
nie zostałem poinformowany tak dokładnie, jak pilot.
W godzinę potem, gdy stałem w mej taksówce u wjazdu drugiego molo, przybył
zapowiedziany pilot. Osobnik ten zupełnie nie był podobny do pilota. Spodziewałem się ujrzeć syna
mórz z posiekaną, twarzą, opiętego w granatową kurtkę, a stanął przede mną miodousty
dżentelmen, typ prosperującego dobrze businesstnena, jakiego na każdym kroku spotyka się w
klubach. Przedstawił się z punktu, więc zaprosiłem go do lodowatego wnętrza mej taksówki, w
której tkwiłem z Possumem na łonie, obstawiony dokoła bagażami. Ale i on nic nie wiedział. Jakieś
zmiany zaszły. Kapitan West zmienił swe zarządzenia. Pilot spodziewał się przybycia holownika
każdej chwili.
I holownik przybył rzeczywiście, ale o pierwszej po południu. I cztery godziny musiałem
czekać na ten obmierzły holownik i szczękać zębami. Miałem czas, by przyjść do przekonania, że
nie przypadniemy sobie do gustu z Kapitanem Western. Jeszcze go nie widziałem na oczy, ale
sposób, w jaki mnie traktował od samego początku, był, oględnie się wyrażając, lekceważący.
Kiedy Elsynora, przybywszy z ładunkiem jęczmienia z Kalifornii, leżała na Erie Basin,
przyjechałem specjalnie z New Yorku, by obejrzeć ten statek, który miał być mi domem w ciągu
wielu miesięcy.
Byłem zachwycony wszystkim, co zobaczyłem na statku, ale szczególnie urządzeniem
kabin. Salonik, wybrany dla mnie, był zupełnie zadawalający i o wiele obszerniejszy, niż
przypuszczałem. Ale, zajrzawszy do kabiny kapitana, dopiero zrobiłem wielkie oczy. Była
urządzona naprawdę z wielkim komfortem. Dość, jeżeli powiem, że przylegała do niej łazienka, a
prócz wielu innych rzeczy, stało w niej wielkie mosiężne łóżko, jakiego najmniej można się było
spodziewać na frachtowcu.
Zdecydowałem, naturalnie, że łazienka i wielkie łóżko mosiężne dla mnie zostaną
przeznaczone. Gdy zwróciłem się do agentów, by ułożyli to z kapitanem, żądanie moje zbiło ich z
tropu i zmięszało. — Zupełnie nie zdaję sobie sprawy, ile rzecz taka może kosztować —
powiedziałem. I do ceny nie przywiązuję wagi. Czy będzie mnie kosztować pięćdziesiąt, czy
pięćset dolarów, muszę mieć to pomieszczenie.
Harrison i Gray, moi ajenci, porozumiewali się chwilę na uboczu, potem zaś oświadczyli, że
nie mają wielkich nadziei, by Kapitan West zgodził się na moją propozycję. Nie słyszałem jeszcze
— ja na to — by który z kapitanów nie przyjął takiej oferty — oświadczyłem, ufny w wymowę
dolarów. — Przecie kapitanowie transatlantyckich parowców stale sprzedają swoje pomieszczenia.
— Ale Kapitan West nie jest kapitanem transatlantyckiego parowca — zauważył spokojnie
Mr. Harrison.
— Niech pan nie zapomina, że mam na tym statku spędzić długie miesiące — odparłem.
Jeśli będzie trze- ba, niech panowie posuną się do zaofiarowania do tysiąca dolarów.
— Spróbujemy — powiedział Mr. Gray — ale uprzedzamy, by pan bardzo nie liczył na
nasze starania. Kapitan West jest obecnie w Searsport i napiszemy do niego dziś jeszcze.
Ku memu wielkiemu zdumieniu w parę dni potem Mr. Gray zawiadomił mnie przez telefon,
że Kapitan West odrzucił moją propozycję. — Czy zaofiarował mu pan tysiąc dolarów ? —
zapytałem. — Cóż on na to ?
— Wyraził żal, że nie może zgodzić się na pańską propozycję — odpowiedział Mr. Gray.
Następnego dnia otrzymałem list od Kapitana Westa. Pismo i zwroty były staroświeckie i
ceremonialne. Żałował, że dotąd nie mieliśmy sposobności się widzieć, i upewniał, że przypilnuje,
by moje pomieszczenie urządzono jak najwygodniej. Wydał już odpowiednie rozkazy Mr. Pikowi,
pierwszemu oficerowi na Elsynorze, i kazał wyjąć grodź między moim salonikiem, a przyległym
zapasowym salonem. Poza tym pisał — i, czytając te słowa poraz pierwszy uczułem animozję do
Kapitana Westa — że gdybym po wyruszeniu był niezadowolony; z mego pomieszczenia, gotów
byłby zamienić się ze mną na apartamenty.
Naturalnie po takiej odmowie nic na świecie nie zdołałoby mnie skłonić do zajęcia
wielkiego mosiężnego łóżka Kapitana Westa. I ten to Kapitan Natanael West, którego jeszcze na
oczy nie widziałem, zmusił mnie do marznięcia na molach przez cztery bite godziny. Postanowiłem
tedy, że im mniej widywać go będę w podróży, tym lepiej; z prawdziwą przyjemnością pomyślałem
o pakach książek, które z New Yorku wysłałem na Elsynorę. Dzięki Bogu mogłem się obejść bez
towarzystwa kapitana podczas podróży.
Oddałem Possuma Wadzie, zajętemu rozrachunkiem z szoferem. Marynarze z holownika
przenosili bagaż na swój pokład. Zbliżała się chwila powitania z Kapitanem Western. Od
pierwszego rzutu oka zorientowałem się, że z wyglądu tak samo nie przypomina on kapitana, jak
pilot przeciętnego pilota. Znałem najwybitniejszych przedstawicieli tej profesji i nie był do nikogo z
nich podobny, a już z bezczelnym, grubolicym szyprem, o jakich w powieściach czytałem, z
szyprem o głosie zdartym i przepitym nie miał nic wspólnego. U boku jego stała kobieta z ogromną
mufką, okryta szalem z czerwonego lisa. Nie szarym tle pokładu stanowiła jaskrawą plamę.
— O Boże! — jego żona! — rzuciłem szeptem do pilota. Czy jedzie z nim?...
Układając się z Mr. Harrisonem, wyraźnie zastrzegłem, że z jedną jedyną rzeczą nie
mógłbym się pogodzić — gdyby Kapitan Elsynory zabierał z sobą żonę w tę podróż. I Mr.
Harrison, uśmiechnąwszy się, zapewnił mnie, że Kapitanowi Westowi żona nie będzie
towarzyszyła.
— To jego córka — odpowiedział pilot półgębkiem. — Widać go odprowadza. Żona mu
umarła więcej niż przed rokiem. Mówią, że to go właśnie skłoniło do powrotu na morze.
Kapitan zrobił parę kroków ku mnie. Nim wyciągnięte ręce nasze się spotkały, nim wyraz
jego twarzy zmienił się przy powitaniu, a wargi się poruszyły, w zdumiewający sposób przemówiła
do mnie jego indywidualność. Wysoki, smukły z piętnem rasy w twa- rzy, co raczej wyczułem w
pierwszej chwili, był tak chłodny, jak dzionek ten był zimny, zrównoważony, jak król, lub cesarz,
tak daleki od wszystkiego, jak najdalsza z gwiazd stałych, tak beznamiętny, jak twierdzenie
Euklidesa. A potem, w chwili, gdy ręce nasze miały się zetknąć, w kątach jego oczu zbiegły się
drobniutkie zmarszczki i padł z nich błysk takiej nieosiągalnej, opanowanej pogody ducha! Jasny
błękit tęczówek nalał się, rzekłbyś, zabarwił wnętrznym ciepłem; twarz również zdawała się nim
nalewać; cienkie wargi, ostro przez chwilę zarysowane, stały się miękkie w linii, niczym wargi
Bernhardta, gdy dźwięki urabia na słowa.
I tak wysokiego od pierwszego wejrzenia nabrałem o nim mniemania, że doznałem zawodu,
gdy się odezwał. Spodziewałem się, usłyszeć z jego ust słowa mądrości i słowa łaski pełne.
Tymczasem w najbanalniejszy w świecie sposób wyraził żal z powodu zwłoki, która zaszła.
Powiedział to, co prawda, głosem, który bardziej licował z moim o nim wyobrażeniem. Był to głos
cichy, dźwięczący szlachetnym metalem, niemal za niski, a przecie czysty, jak dzwon, z lekkim
nosowym akcentem, tracącym staroświecczyzną New - England).
— I opóźnieniu winna ta oto młoda osoba — zakończył, przedstawiając mnie swej córce —
Margarito — to Mr. Pathurst.
Z lisiego futra wyciągnęła się ku mnie ręka w obcisłej rękawiczce i dwoje szarych oczu
zaczęło we mnie świdrować poważnie i z uporem. Ambarasujący był ten zimny, przenikliwy,
inkwizytorski wzrok, nie dlatego, by w nim kryło się wyzwanie, ale że był tak bezczelnie rzeczowy.
Podobnie się patrzy na stangreta, którego przyjmuje się na służbę. Nie wiedziałem jeszcze wtedy,
że wybierała się również w tę podróż i że budził w niej ciekawość, rzecz naturalna, człowiek,
mający być jej towarzyszem podróży w ciągu pół roku. Ale się spostrzegła prędko i zwróciła do
mnie z uśmiechem oczu i ust.
Towarzysząc Westom. do kajuty holownika, usłyszałem skomlenie i rozpaczliwe kwiki
Possuma, to też poszedłem do Wady, by zabrać psa do ogrzanego wnętrza statku. Wada krzątał się
dokoła bagażu i podpierał właśnie jeden z mych kuferków krótkim automatycznym karabinkiem.
Byłem zdumiony na widok bagażu, obok którego moje kuferki wyglądały jak kamyki u stóp skał.
W pierwszej chwili wziąłem to za zapasy okrętowe, zaraz jednak zmieniłem zdanie, spostrzegłszy,
że góra składa się z kufrów, pudeł, walizek, paczek i tobołów wszelkiego rodzaju i kształtu. Wzrok
mój zatrzymał się na czymś, mającym podejrzany wygląd damskiego pudełka do kapeluszy.
Widniały na nim inicjały „M. W.". Tak, ale Kapitan West miał na imię Natanael. Rozejrzawszy się
lepiej, dostrzegłem parę „N. W.", wszędzie natomiast „M. W". Wówczas przypomniałem sobie, że
Kapitan West nazwał swą córkę Margaritą.
Taka mnie złość wzięła, że nie chciałem wracać do kajuty. Chodziłem wielkimi krokami
wzdłuż pokładu, znosząc stoicznie ziąb i gryząc usta. Tak stanowczo domagałem się od agentów,
by nie było na okręcie ka- pitańskiej żony. Myśl o obecności kobiety w ciasnych pomieszczeniach
okrętowych przejmowała mnie dreszczem. Ale nie przyszła mi na myśl córka kapitana. Byłem
niemal zdecydowany wyrzec się podróży i powrócić na holowniku do Baltimory.
Zżymając się tak, przeziąbłem na wietrze, gdyż szybkość holownika była znaczna i ostry
pęd powietrza. Zobaczyłem Miss West wychodzącą właśnie na pokład. Rzucało się w oczy, ile
sprężystości było w każdym jej kroku. Mimo rysów wyrazistych, w twarzy miała coś nadającego jej
pozory istoty filigranowej, czemu znów zadawała kłam; mocna budowa jej ciała. Tak przynajmniej
wnioskowałem z jej poruszeń, gdyż okryta bezkształtnym futrem sylwetka jej zupełnie się zacierała.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin