!Matthew Reilly - Stacja lodowa.doc

(1790 KB) Pobierz
Matthew Reilly

180

 

Matthew Reilly

 

Stacja Lodowa

 

(Ice Stadion)

 

Przekład Piotr Roman

 

 

 

Dla Natalie

 

 

Podziękowania

 

Szczególne podziękowania należą się Natalie Freer – najwspanialszej, najwięcej dającej z siebie osobie, jaką znam. Dziękuję Stephenowi Reilly’emu, mojemu bratu, przyjacielowi i lojalnemu pomocnikowi – nawet na odległość tysięcy kilometrów. Dziękuję Mamie za komentarze do tekstu i Tacie za niefortunne propozycje dotyczące tytułu, a obojgu za miłość i wsparcie. Na koniec dziękuję wszystkim w wydawnictwie Pan (szczególnie redaktorkom Cate Paterson i Madonnie Duffy – po pierwsze za „odkrycie” mnie, po drugie – za wyrozumiałość dla wszystkich moich zwariowanych pomysłów). Chcę wam wszystkim powiedzieć: doceńcie siłę waszych zachęt.

 

 

WSTĘP

 

Autor: Jonathan Kendrick Wykłady na Uniwersytecie Cambridge:

Antarktyda – żyjący kontynent (wykład wygłoszony 17 marca 1995 roku w Trinity College)

 

Jeżeli potraficie, wyobraźcie sobie kontynent, który na jedną czwartą roku podwaja swoją wielkość. Kontynent w stałym ruchu, który – choć niewidoczny dla ludzkiego oka – jest jednak niszczycielski.

Wyobraźcie sobie, że patrzycie na wielką, pokrytą śniegiem płaszczyznę. Widać na niej świadectwa ruchu: pofałdowania na powierzchni lodowców i zakrzywione linie wokół gór, opadające w dół zboczy niczym zatrzymane w kadrze kaskady wodospadów.

To właśnie jest „budząca respekt inercja”, o której mówił Eugene Linden. Gdybyśmy, tak jak Linden, wyobrazili sobie, że obserwujemy to wszystko z zastosowaniem fotografii poklatkowej, polegającej na robieniu zdjęć w znacznych odstępach czasu, ujrzelibyśmy ruch.

Trzydzieści centymetrów przesunięcia na rok to niewiele w czasie realnym, ale rozpatrując dłuższy odcinek czasu, można traktować lodowce jak rzeki płynącego lodu, poruszającego się ze swobodną gracją i budzącą respekt, potężną siłą.

Już słyszę wasze prychnięcia: „Budząca respekt siła? Trzydzieści centymetrów na rok? Jakie szkody może to spowodować?”.

No cóż, z pewnością wiele może zaszkodzić waszym podatkowym dolarom. Czy wiecie, że rząd brytyjski musiał cztery razy budować na nowo stację badawczą Halley? Podobnie jak wiele innych arktycznych stacji badawczych, Halley zbudowano pod powierzchnią lodu – a trzydzieści centymetrów ruchu na rok powoduje pękanie ścian i skrzywienia sufitów.

Ściany tej stacji są nieustannie poddawane ogromnym naciskom – bardzo dużym ciśnieniom. Poruszający się od bieguna ku krańcom kontynentu lód, dążący nieprzerwanie ku morzu, bardzo chce się do niego dostać – można powiedzieć, że najwyraźniej mocno zależy mu na przemianie w górę lodową – i nie zamierza pozwolić, by zatrzymało go coś tak nieistotnego jak stacja badawcza.

Trzeba jednak powiedzieć, że jeśli chodzi o ruchy lodu, Brytyjczycy nie mieli aż takiego pecha.

W 1986 roku Lodowiec Szelfowy Filchnera „ocielił się”, wysyłając na Morze Weddella górę lodową wielkości połowy Luksemburga. Trzynaście tysięcy kilometrów kwadratowych lodu oderwało się od lodowca, zabierając ze sobą opuszczoną argentyńską stację Belgrano I, oraz sowiecką stację letnią Drużnaja. Wszystko wskazywało na to, że Rosjanie zamierzali zamieszkać w lecie tamtego roku na stacji. Zamiast tego spędzili trzy miesiące na szukaniu zguby na trzech olbrzymich górach lodowych, w które zamienił się pierwotny masyw. Po jakimś czasie udało im się znaleźć swoją stację.

Stany Zjednoczone miały mniej szczęścia. W latach sześćdziesiątych pięć ich stacji o nazwie Little America wypłynęło na morze na górach lodowych.

Panie i panowie, wniosek z tego jest prosty. To, co wydaje się jałowe, wcale takie być nie musi. To, co wydaje się nieruchome, wcale takie być nie musi. To, co wydaje się pozbawione życia, wcale takie być nie musi.

Wcale. Patrząc na Antarktydę, nie dajcie się zmylić. Nie patrzycie na pokrytą lodem skałę. Patrzycie na żywy, oddychający kontynent.

 

Autor: William Goldridge Watergate (Nowy Jork: Wylie, 1980)

 

„Rozdział 6: PENTAGON (...) Prasa i inne media milczą o silnym związku, jaki Richard Nixon stworzył ze swoimi doradcami wojskowymi, przede wszystkim z pułkownikiem Sił Powietrznych Otto Niemeyerem (...) [str. 80], (...) Nikt nie ma pewności, co się stało z Niemeyerem po Watergate. Był łącznikiem Nixona z Połączonym Komitetem Szefów Sztabów, jego »człowiekiem od wewnątrz«. Awansowany do rangi pułkownika tuż przed rezygnacją Nixona, cieszył się przywilejem, jaki miało niewielu ludzi: dostępem do ucha Richarda Nixona.

Zaskakujące jest, jak niewiele można znaleźć na temat Otto Niemeyera w dokumentach dotyczących okresu po rezygnacji Nixona w 1974 roku. Pozostawał członkiem Połączonego Komitetu Szefów Sztabów za Forda i Cartera jako cichy i bardzo dyskretny uczestnik prowadzonych gier – i nagle, w 1979 roku, jego stanowisko okazało się wolne.

Administracja Cartera nie złożyła oświadczenia o usunięciu Niemeyera. Nie był żonaty (niektórzy sugerowali, że był homoseksualistą), mieszkał sam w Akademii Wojskowej w Arlington. Miał bardzo niewielu przyjaciół. Często podróżował, wielokrotnie do miejsc określanych hasłem: »cel nieznany« – i jego koledzy z Pentagonu niczego złego nie podejrzewali, kiedy w grudniu 1979 roku zniknął na kilka dni z pracy.

Problem polegał na tym, że Otto Niemeyer nie wrócił...” [str. 86].

 

PROLOG

 

Ziemia Wilkesa,

Antarktyda 13 czerwca

 

Trzy godziny temu stracili kontakt radiowy z obydwoma nurkami.

Podczas ich schodzenia pod wodę nic się nie działo, niezwykła była jedynie głębokość, na jaką schodzili. Ale Price i Davis byli najbardziej doświadczonymi nurkami na stacji i przez całą drogę w dół rozmawiali przez interkom.

Po zatrzymaniu się w połowie drogi dla wyrównania ciśnienia kontynuowali zejście, aż znaleźli się na głębokości tysiąca metrów, gdzie zostawili dzwon, po czym wpłynęli w tunel i ruszyli skosem w górę, ku niewielkiej grocie o ścianach z lodu.

Temperatura wody była stabilna, utrzymywała się na poziomie 1,9° Celsjusza. Jeszcze dwa lata wcześniej nurkowanie na Antarktyce było ograniczane przez zimno do niezwykle krótkich i z naukowego punktu widzenia bardzo niezadowalających dziesięciominutowych wypadów. Dzięki nowym, zaprojektowanym przez marynarkę wojenną skafandrom z ogrzewaniem elektrycznym, amator nurkowania w antarktycznych wodach mógł obecnie oczekiwać, że przez przynajmniej trzy godziny zachowa w bliskich zamarznięcia wodach wokół kontynentu zapewniającą komfort temperaturę ciała.

Płynąc w górę stromego, podwodnego lodowego tunelu, nurkowie utrzymywali stałą komunikację przez interkom:

Mijali spękane, chropowate lodowe ściany, komentowali ich intensywny, przypominający barwę nieba błękit.

Nagle przestali rozmawiać.

Dostrzegli powierzchnię.

Przez dłuższą chwilę wpatrywali się od dołu w taflę wody.

Otaczała ich ciemność, lustro wody było spokojne. Nienaturalnie spokojne. Szklistej, gładkiej jak szyba płaszczyzny nie mąciła nawet najmniejsza zmarszczka. W blasku wojskowych, halogenowych reflektorów otaczające nurków lodowe ściany migotały jak kryształ. Popłynęli w górę.

W pewnej chwili usłyszeli jakiś dziwny dźwięk.

Zatrzymali się.

Z początku w czystej, lodowatej wodzie odbijał się echem jedynie pojedynczy, niepokojący gwizd. Uznali, że to śpiew wieloryba.

Prawdopodobnie były to orki. Ostatnio zauważono krążące wokół stacji stado. Dwa z tych drapieżnych delfinów – młode samce – nabrały nawyku wpływania pod Stację Lodową Wilkes i wypływania dla nabrania powietrza w „basenie”, czyli najniższej, zalanej wodą części szybu głównego.

Bardziej prawdopodobne jednak, że był to płynący osiem, może dziesięć kilometrów od brzegu płetwal błękitny, próbujący przywabić partnera. Z wielorybimi śpiewami jest problem – woda tak dobrze przewodzi dźwięki, że nie da się powiedzieć, czy zwierzę jest oddalone o kilometr, czy o piętnaście.

Uspokoiwszy się, nurkowie ruszyli ponownie w górę.

W tym momencie nadeszła odpowiedź na pierwszy gwizd.

Ze wszystkich stron dało się słyszeć kilkanaście podobnych gwizdów, otaczając nurków ciasnym kokonem. Były znacznie głośniejsze od pierwszego. BLIŻSZE.

Nurkowie zawirowali w czystej, granatowej wodzie, próbując zlokalizować źródło niepokojących dźwięków. Jeden zdjął z ramienia harpun – kiedy go naciągnął, wysokie pogwizdywania gwałtownie zmieniły się w urażone zawodzenia i poszczekiwania.

Nagle rozległo się głośne WUMMM! Nurkowie wyprysnęli nad powierzchnię i zdążyli ujrzeć, jak coś wielkiego wpada z góry do wody, a szklista tafla pęka z hukiem.

Potężny dzwon nurkowy przebił powierzchnię z głośnym pluskiem.

 

Benjamin K. Austin szedł powoli wzdłuż brzegu, wywarkując rozkazy. Jego szeroką, wysklepioną jak baryłka, potężną klatkę piersiową opinała ciasno czarna kurtka termoizolowanego skafandra mokrego. [Skafander mokry – używane do nurkowania, ściśle opinające ciało ubranie z gumy piankowej, skonstruowane tak, żeby między skórę a materiał skafandra dostawała się cienka warstewka wody, która ogrzewa się do temperatury ciała, nie dopuszczając do zbyt dużych strat ciepła.] Austin był oceanobiologiem z Uniwersytetu Stanforda, a także kierownikiem Stacji Lodowej Wilkes.

– W porządku! Zatrzymaj! – zawołał do młodego technika, obsługującego wyciągarkę na poziomie C. – Do roboty, panie i panowie, nie marnujmy czasu! Do środka!

Sześć ubranych w skafandry mokre postaci, zgromadzonych na brzegu basenu, zanurkowało jedna po drugiej do lodowatej wody. Kilka sekund później wypłynęli wewnątrz wielkiego kopulastego dzwonu, zanurzonego do połowy pośrodku okrągłej płaszczyzny wody.

Austin stał na skraju basenu – najniższego miejsca Stacji Lodowej Wilkes. Pięciopoziomowa stacja badawcza była po prostu gigantycznym podziemnym cylindrem, wykutym pionowo w mieszczącym się na końcu świata lodowcu szelfowym, tuż przy brzegu polarnego morza. Przez całą jego wysokość biegł szeroki szyb, opleciony od wewnątrz siecią wąskich podwieszonych pomostów i drabin. Z pomostów wchodziło się – prosto w głąb lodu – do pomieszczeń, tworzących pięć poziomów stacji. Tak jak wielu przed nimi, budowniczowie stacji Wilkes odkryli, że najlepszym sposobem na przetrwanie w surowym polarnym klimacie jest mieszkanie pod powierzchnią lodu.

Austin zarzucił na ramię sprzęt do nurkowania i po raz setny wykonał w pamięci to samo obliczenie.

Trzy godziny od chwili, gdy połączenie radiowe z nurkami zostało przerwane. Przedtem przez godzinę płynęli w górę lodowym tunelem. Przez następną godzinę schodzili na dół w dzwonie...

W dzwonie najprawdopodobniej oddychali „wolnym” powietrzem – mieszanką helowo-tlenową, więc czas przebywania w nim się nie liczył. Zegar ruszył dopiero wtedy, gdy wypłynęli z dzwonu i zaczęli oddychać powietrzem z butli.

Cztery godziny.

Obaj nurkowie od czterech godzin korzystali ze swoich butli.

Problem polegał na tym, że było w nich powietrza tylko na trzy godziny oddychania – a to oznaczało balansowanie na krawędzi.

Ostatnimi słowami, jakie Austin usłyszał wraz z innymi mieszkańcami stacji – zanim sygnał radiowy nurków gwałtownie zmienił się w szum i trzaski – były przepełnione lękiem uwagi o dziwnych, gwiżdżących odgłosach.

Pogwizdywać mogło wszystko: płetwale błękitne, minkwale, każdy gatunek z podrzędu niegroźnych waleni fiszbinowych. Przerwanie kontaktu radiowego mogła spowodować dzieląca ich prawie pięćsetmetrowa warstwa lodu i wody. Zdaniem Austina nurkowie natychmiast zawrócili i rozpoczęli godzinny powrót do dzwonu nurkowego. Przedwczesne wyciągnięcie go oznaczałoby więc pozostawienie ich na dnie – bez powietrza i jakichkolwiek szans.

Ale z drugiej strony, jeśli wpadli w tarapaty – jeśli natknęli się na orki albo lwy morskie – powinno się jak najszybciej wyciągnąć dzwon i posłać na dół ludzi do pomocy.

Koniec końców Austin uznał, że wszelka pomoc, jaką mógłby posłać na dół – po wyciągnięciu dzwonu i ponownym opuszczeniu go – i tak byłaby spóźniona. Jeżeli Price i Davis mieli przeżyć, największe szanse dawało im pozostawienie dzwonu nurkowego na dole.

Od chwili podjęcia tej decyzji minęły jednak trzy godziny i kierownik stacji nie zamierzał dłużej czekać. Kazał podnieść dzwon i przygotować się do zejścia na dół grupie ratunkowej.

– Cześć!

Austin odwrócił się. Była to Sarah Hensleigh, jedna z paleontolożek.

Lubił ją. Była inteligentna i równocześnie praktyczna i twarda, nie stroniła także od ciężkiej, brudnej roboty. Nie był zaskoczony, kiedy się dowiedział, że ma dziecko. Kirsty, jej dwunastoletnia córka, przyjechała tydzień temu i mieszkała od tej pory w stacji.

– Co jest? – spytał.

– Zewnętrzna antena dostaje lanie. Sygnał nie może się przebić – odparła Hensleigh. – Wygląda też na to, że szykują się rozbłyski na Słońcu.

– A niech to cholera...

– Choć nie wiem, czy to się na cokolwiek przyda, namówiłam Abby, by skanowała wszystkie częstotliwości wojskowe. Nie traciłabym jednak nadziei...

– Jak sytuacja na zewnątrz?

– Dość niewesoła. W klify walą fale wysokie na dwadzieścia pięć metrów, a wiatr osiąga szybkość stu osiemdziesięciu kilometrów. Jeśli będą ofiary, nie damy rady ich stąd wywieźć.

Austin odwrócił się i popatrzył na dzwon nurkowy.

– Co z Renshawem?

– Ciągle siedzi zamknięty w swoim pokoju. – Hensleigh nerwowo popatrzyła w kierunku poziomu C.

– Nie możemy dłużej czekać. Musimy zejść na dół.

Paleontolożka obserwowała go przez chwilę w milczeniu.

– Ben... – zaczęła.

– Nawet o ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin