Cisza - Medeiros Teresa.doc

(975 KB) Pobierz

 

TERESA MEDEIROS

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Cisza

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Dla Irwyna Applebauma za niezachwianą wiarę

w pisarki i nieustanne upodobanie dla literatury

kobiecej.

Dla pań: Meriweather, Silvey, Truitt, Warren,

Brown, Sharon. Wadę Holder, panny Almy

Ferguson, panów Fieldem, Johnsona, Jenta,

pani Brendy Watson, pani Pat Mickel, pana

Darrisa Snodgrassa, pana Teda Parrisha, panny

Mary Hart Finley, pani Amandy White,

pana Roberta Adkinsa, pani Lisy DiPasąuale,

pani Becky Griffin, pana Davida Schuermera.

pani Patricii Ramsden, Melissy Bregenzer

i wszystkich nauczycieli, którzy potrafią zaszczepić

swoim uczniom zamiłowanie do nauki

i czytania, a zwłaszcza dla pana Erniego Davisa,

który niegdyś dal mi troję zamiast dwójki,

ponieważ, obiecałam, że nigdy więcej nie będę

się zajmować trygonometrią, i który wypowiedział

nieśmiertelne słowa: ,,Złe książki nie

istnieją. Niektóre są tylko lepsze od innych".

Dla Michaela. Bóg obdarował mnie w tym

życiu wieloma błogosławieństwami, ale nigdy

tak szczodrze jak w dniu, w którym mnie pokochałeś.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Prolog

 

Anglia, 1347 r.

 

Lady Willow z Bedlington czekała na tę chwilę przez całe życie. Mocno ściskała dłoń papy i przestępowała z jednej nóżki na drugą, tak przejęta, że nie była pewna, czy się nie zmoczy.

Wreszcie, po sześciu latach marzeń i modlitw, miała dostać zupełnie własną, prawdziwą mamusię.

Zerknęła ukradkiem na papę. Był przystojny jak sam król Edward; stał na dziedzińcu ich zamku, wysoki i smukły, ubrany w tunikę i spiętą pasem szkarłatną opończę. Opończa była wytarta, a pochwa miecza odrapana, ale przed chwilą, zanim rozległy się fanfary, obwieszczające przybycie panny młodej, Willow wdrapała się mu na kolana i starannie uczesała jego rudozłotą brodę.

- Papo... - wyszeptała, gdy czekali, aż powóz z orszakiem rycerzy wtoczy się na wzgórze.

- Tak, księżniczko? - spytał, pochylając się ku niej.

- Będziesz kochał lady Blanche tak jak mamusię?

- Żadnej kobiety nie pokocham tak, jak miłowałem twoją mamę.

Ścisnęła jego dłoń, poruszona słodko-gorzkim wyrazem  jego twarzy. Odpowiedział mrugnięciem, które miało być żartobliwe.

- Ale król będzie zadowolony, jeśli pojmę za żonę szlachetną wdowę, lady Blanche. Jej małżonek zginął w tej samej bitwie, w której okaleczono mi rękę. Ona potrzebuje dobrze urodzonego męża, ja szczodrego posagu, który da jej król. - Machnął ręką. - Pomyśl, jak cudownie będzie znowu cieszyć się łaskami króla. Już nigdy nie będzie ci burczeć w brzuszku. Na naszych stołach co wieczór znajdzie się świeża dziczyzna. Nie będziemy musieli wyprzedawać skarbów twojej matki. Dochody z lasów Blanche wystarczą, by nasza szkatuła znów się wypełniła!

Willow udała, że się cieszy, choć lasy ani szkatuła wcale jej nie obchodziły. Miała tylko nadzieję, że lady Blanche tęskni za córeczką tak samo. jak ona tęskniła za mamusią. Już nie będzie musiała się nudzić samiutka w zamku, jak wtedy, gdy papa wyjeżdżał na całe miesiące, by zalecać się do lady Blanche.

Ta tęsknota za matką była jedyną tajemnicą, jaką miała przed ojcem. Właściwie była zadowolona, że jest ukochaną córeczką papy. Lubiła cerować jego zniszczone stroje. Lubiła go ganić, kiedy wychodził na śnieżycę bez opończy, a kiedy wracał, całowała go w zlodowaciałą brodę. Lubiła, kiedy nazywał ją księżniczką i burzył jej ciemne loki. Nie przeszkadzało jej skromne jadło, jeśli tylko mogła zasypiać w jego ramionach, gdy czytał jej przypowieści z ręcznie spisanej Biblii, niegdyś należącej do mamy. Tylko tej księgi papa nie zgodził się sprzedać.

Ale dopiero gdy siadała przed kominkiem, a zamkowe psy układały się przy niej, przychodziło jej do głowy, że bardzo chciałaby mieć mamę, która głaskałaby ją po głowie i usypiała kołysanką. 

Znowu pociągnęła ojca za rękę.

- Czy lady Blanche mnie pokocha?

- Oczywiście, maleńka. Jak mogłaby nie pokochać mojej małej księżniczki?

Ale tym razem nie spojrzał na nią. Ścisnął jej rączkę tak, że prawie zabolało.

Zaniepokojona Willow wygładziła wolną ręką wełnianą spódniczkę. Sama uszyła sobie kaftanik z resztek materiału z sukni matki. Pracowała przy płomyku świeczki tak długo, aż oczy zaczynały ją piec, a pokłute palce krwawiły. Miała nadzieję, że nowa mamusia doceni jej kunszt; wokół dekoltu wyhaftowała nawet różyczki. Choć wiatr wiejący z doliny pachniał już śniegiem, wolała dygotać z zimna, niż ukryć swoje dzieło pod wytartą peleryną.

Uniosła dumnie głowę, na przekór wszystkiemu. Papa miał oczywiście rację. Czy można jej nie kochać?

Ale gdy wspaniały biały powóz wtoczył się z turkotem na zwodzony most, a wraz z nim pojawił się zastęp zbrojnych rycerzy, panika ścisnęła jej serce. A jeśli lady Blanche nie zachwyci się jej sukienką? Jeśli nie zachwyci się nią?

Powóz zatrzymał się na dziedzińcu. Willow stała z otwartą buzią, chłonąc w zdumieniu widok wspaniałych zasłon z haftowanego adamaszku oraz złoconych kół. Sześć śnieżnobiałych rumaków stukało kopytami i potrząsało grzywami splecionymi w warkoczyki. Dzwoneczki przy uprzęży dźwięczały ostro i tryumfalnie.

Papa pochylił się ku niej.

- Lady Blanche ma dla ciebie cudowną niespodziankę.

Drzwi powozu otworzyły się ze skrzypnięciem. Willow wstrzymała oddech; z zachwytem patrzyła na wdzięczny ruch odsłoniętej kostki, mignięcie rękawa, obszytego sobolami, blask jasnych jak lód włosów, zebranych w siateczkę ze srebrnych nici.

Lady Blanche wyłoniła się z jedwabnego kokonu. Serce Willow zabiło mocniej. Nowa mamusia była jeszcze piękniejsza, niż się spodziewała.

W głowie aż jej się zakręciło na samą myśl o tym, co będą robić razem: śpiewać i recytować wiersze dla papy w długie zimowe wieczory, prząść na kołowrotku, który od śmierci mamy stał porzucony na strychu, zbierać do fartuszka pierwiosnki i kaczeńce, gdy łąki powloką się pierwszą zieloną mgiełką wiosennej roślinności.

A gdy piękna pani skłoniła głowę i powitała papę królewskim uśmiechem, Willow omal nie zemdlała z uniesienia, nie mogąc się już doczekać, kiedy przytuli się do tej słodko pachnącej piersi.

Nieświadomie zrobiła krok naprzód, ale znieruchomiała, gdyż w powozie wszczęło się jakieś zamieszanie. Myślała, że to piesek - taki kudłaty, z płaskim pyszczkiem, ulubione zwierzątko szlachetnych dam - ale postać wyprostowała się, odgarnęła z oczu grzywę jasnych włosów i spojrzała na nią wyzywająco.

Dziecko.

Willow pobladła. A więc lady Blanche jej nie potrzebuje. Już ma córeczkę. Szeroko otwartymi oczami przyglądała się, jak z powozu gramoli się druga pulchna postać - tym razem chłopiec, z rumianymi policzkami i nogami jak serdelki. A potem jeszcze jedno dziecko, i następne! Usiłowała je policzyć. Trzy. Cztery. Pięć. Wszystkie jasnowłose i energiczne, jak lady Blanche, ale pozbawione jej uroku. Skakały wokół matki jak stadko białych wilczków, piszcząc, jęcząc i potykając się o jej tren.

- Mamo, pić!

- Do łóziećka! 

- Siusiu!

- Musieliśmy przyjechać do tej strasznej ruiny? Chcę do domu!

W zamieszaniu rozległ się krzyk, który zmroził serce Willow.

- Papa Rufus!

Najstarszy chłopiec puścił suknię matki i popędził ku jej ojcu. Pozostałe dzieci ruszyły za nim jak atakująca horda. Willow mocniej chwyciła papę za rękę, ale dzieci odepchnęły ją bezceremonialnie i otoczyły jej ojca, skacząc i wrzeszcząc.

- Papa Lufus! Papa Lufus!

Jej ojciec musiał wziąć na ręce troje maluchów. Najstarszy chłopiec i dziewczynka, która była chyba rówieśnicą Willow, chwycili go za szyję; pozostali przywarli do jego rąk i nóg.

Lady Blanche zbliżyła się z pobłażliwym uśmiechem. Trzymała w objęciach futrzane zawiniątko.

- Stęskniły się za tobą. Bardzo przypadłeś im do serca, gdy bawiłeś w mym zamku. Mnie także.

Miała słodki, jedwabisty głos, na dźwięk którego serce Willow ścisnęło się tęsknie. Wspięła się na palce i zerknęła na zawiniątko w ramionach swej macochy. Może to ta wspaniała niespodzianka?

Papa mocniej chwycił dzieci, by nie upuścić ich niechcący, i pocałował Blanche w policzek.

- Ufam, pani. że podróż była przyjemna.

- Nie aż tak, jak nadzieja na to, co mnie czeka u celu.

Willow czekała, aż nowa mamusia ją zauważy, ale ona jakby nie dostrzegała nic oprócz, papy. Wreszcie to on zwrócił na nią zbolałe spojrzenie.

- Willow, powiedziałem ci, że twoja nowa mama ma dla ciebie niespodziankę. Już nigdy nie będziesz musiała wymyślać sobie przyjaciół. Teraz masz prawdziwe rodzeństwo, z którym możesz się bawić.

Dzieci znieruchomiały i zamilkły; w nagle zapadłe] ciszy słychać było tylko żarłoczne cmoktanie dziecka ssącego kciuk. Pięć par lodowatych oczu spojrzało na nią. Dzieci lady Blanche nie nosiły kaftaników. Były ubrane w miniaturowe wersje strojów dorosłych, kremowe, ze szlakiem ze złotego brokatu. Najstarszy chłopiec miał nawet przy pasie mały mieczyk w pochwie wysadzanej rubinami i szmaragdami. Jedwabiste jasne włosy przybyłych były zupełnie proste, bez śladu tych kłopotliwych kędziorków, które dręczyły Willow.

Serce jej się ścisnęło, gdy zdała sobie sprawę, jak wygląda w ich oczach: brzydkie dziecko w starych szmatach. Nawet haft wydał jej się bardziej podobny do pokrzyw niż do róż.

Najstarsza dziewczynka oparła głowę na piersi jej papy i zatrzepotała jasnozłotymi rzęsami.

- Jeszcze nigdy nie widziałam takich czarnych włosów! Mamo, czy ona pobrudziła się sadzą?

Jej brat parsknął pogardliwie.

- A może końskim łajnem? To dlatego ma taką ciemną skórę.

Papa spojrzał na niego surowo.

- Słuchaj, chłopcze, nie pozwalaj sobie...

- Stefanie, nie żartuj z przyrodniej siostrzyczki - wpadła mu w słowo Blanche. - To biedne dziecko nie jest winne, że tak wygląda.

- Willow? To chyba nie jest chrześcijańskie imię - powiedziała dziewczynka, nadal przyglądając się jej podejrzliwie. - To poganka?

Zanim Willow zdołała wyjaśnić, że naprawdę nazywa się Wilhelmina, lady Blanche roześmiała się cicho i gardłowo.

- Nie. Reanno, to nie poganka. Jej matka była Francuzką.

Jej uśmiech się nie zmienił, ale lekko zmrużone oczy dodały mu złośliwości. Willow poczuła, że w środku robi się jej bardzo zimno.

- Francuzi zabili naszego papę - powoli wycedził Stefan i położył dłoń na gardzie małego mieczyka.

Willow przytuliła się do nogi ojca i znów spróbowała wziąć go za rękę.

- Nie teraz - warknął, boleśnie skrzywiony, gdyż jedno z dzieci chwyciło go zębami za ucho, a okaleczone ramię zaczęło słabnąć pod ciężarem Stefana. - Mam tylko dwie ręce.

Willow cofnęła się gwałtownie, zaczerwieniona ze wstydu. Ojciec nigdy dotąd nie karcił jej tak ostrym tonem.

- Nie dąsaj się, kochanie, bo zrobisz się bardzo brzydka - szepnęła macocha. - Masz, zajmij się czymś.

Wcisnęła jej w ręce futrzane zawiniątko. Willow nawet na nie nie spojrzała. Nie spuszczała oczu z Blanche, która wzięła papę pod rękę i pociągnęła go za sobą w stronę zamku. Dzieci pobiegły za nimi. Reanna odwróciła się, oparta o ramię papy, i pokazała Willow język. Papa rzucił jej jedno przelotne, bezradne spojrzenie. Potem wszyscy zniknęli w mrocznym wnętrzu zamku.

Willow stała jak wrośnięta w ziemię i mogłaby tak stać jeszcze długo, gdyby nagle nie zdała sobie sprawy z dziwnego ciepła, rozprzestrzeniającego się na jej sukience. Węzełek się poruszył. Willow ujrzała ze zgrozą, że spomiędzy futer wyłania się różowa głowa i purpurowy pyszczek gremlina, skrzywiony w płaczliwym grymasie. Bezzębne usta otwarły się szeroko i wydały rozdzierający wrzask.

Dopiero teraz zdała sobie sprawę, że trzyma kolejne dziecko swojej macochy. I dopiero teraz usłyszała złośliwe  chichoty rycerzy Blanche. Dopiero teraz zrozumiała też, co to za ciepło czuje na sukience, którą szyła z takim poświęceniem.

Opanowała chęć, by ryknąć równie głośno jak niemowlak, uniosła głowę i przeszyła rechoczących mężczyzn wyniosłym spojrzeniem.

- Na co się gapicie? Nie widzieliście obsiusianej damy?

Rycerze zamilkli. Willow uniosła rąbek przemoczonej sukni i ruszyła w stronę zamku, starając się nie chwiać pod ciężarem swego wrzeszczącego brzemienia.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Oto synowie są darem Pana,

a owoc łona nagrodą.

Jak strzały w ręku wojownika.

tak synowie za młodu zrodzeni.

Szczęśliwy mąż,

który napełnił nimi swój kołczan

 

Psalm 127

Biblia Święta

1

 

Anglia, 1360 r.

 

Sir Bannor Śmiały pędził ciemnymi kamiennymi korytarzami zamku z czołem opływającym potem i sercem bijącym jak bęben wzywający do boju. Wypadł zza rogu i skrył się w niszy okna. Stłumił na chwilę ochrypły oddech, by sprawdzić, czy słyszy odgłosy pogoni.

Przez jedną błogosławioną chwilę w zamku panowała cisza. Potem rozległ się tupot stóp i dzikie krzyki. Sięgnął drżącą dłonią do pasa, lecz przypomniał sobie, że to na nic. Był bezbronny.

Gdyby żołnierze, którzy od czternastu lat walczyli wraz z nim przeciwko Francuzom, ujrzeli ten dreszcz przerażenia, wstrząsający jego potężnym ciałem, z pewnością nie uwierzyliby własnym oczom. Przecież widzieli go, gdy wspinał się po murze zamku, unikając strug wrzącego oleju, który lał się na nich jak ogień piekielny. Widzieli, jak wskakuje na rumaka i pędzi wśród gradu strzał, by podnieść rannego i przywieźć go w bezpieczne miejsce. Widzieli, jak nie mrugnąwszy okiem, wyrwał sobie z nogi francuski miecz, po czym  zabił nim człowieka, który go zranił. Król Edward radował się na wieść, że wrogowie rzucali broń i poddawali się na samo wspomnienie Bannora Śmiałego.

Ale jeszcze nigdy nie spotkał wroga tak potężnego, całkowicie wyzutego z litości i chrześcijańskich uczuć. Kiedy pogoń minęła jego kryjówkę, przywarł do ściany, bezgłośnie odmawiając modlitwę do Boga, który zawsze brał go pod swoją obronę.

Ale od czasu podpisania pokoju z Francuzami nawet Bóg go opuścił. Tryumfalny wrzask, który rozległ się w chwilę potem, mógł wydrzeć się z gardła samego Lucyfera.

Znaleźli go! Zbyt przerażony, by myśleć o konsekwencjach, rzucił się w kierunku przeciwnym niż ten, z którego przybył. Diabły następowały mu na pięty; były tak blisko, że czuł ich oddech na plecach.

Wbiegł po schodach prowadzących do północnej wieży; modlił się, by dotrzeć na miejsce, zanim go dopadną i rozedrą na strzępy jak zgraja głodnych kundli. Widział przed sobą drewniane drzwi. Rzucił się do zasuwy, pociągnął - oby tylko nie wymknęła się mu ze spoconych dłoni! Coś chwyciło go za kostkę. Przez jedną mrożącą krew w żyłach chwilę przeraził się, że wszystko stracone. Potem drzwi się otworzyły. Runął przez próg, wydarł się drapieżnym dłoniom, zatrzasnął drzwi. Dopiero gdy zasuwa znalazła się na miejscu, odważył się oprzeć o drzwi i nabrał głęboki haust powietrza.

Ryki wściekłości wybuchły głośniej, po czym raptem zamilkły. Zapanowała złowieszcza cisza.

- Błagam, Boże - wymamrotał. - Tylko nie to! Wszystko, tylko nie to.

Niegdyś przecierpiał cztery miesiące w lochach Calais,  przykuty do kamiennej ściany, mając za całe towarzystwo wszy i szczury. Przełykał każdy kęs spleśniałego pożywienia, które mu rzucano, i prosił o dokładkę. Kiedy położono go na łożu tortur, zadziwił swych prześladowców, ucinając sobie drzemkę. Gdy przypalali go żelazem, zdławił bolesne wycie i roześmiał się im w twarz. Ale nawet najbardziej okrutny wróg nie znalazł tortury tak diabolicznej, mogącej złamać wolę każdego człowieka...

- Papo!

Bannor jęknął.

I znowu ten słodki, sepleniący głosik aniołka.

- Papo! Nie pobawis się z nami?

Zaklął pod nosem. Ten chytrus Desmond wysłał swoją sześcioletnią siostrę, by wynegocjowała rozejm. Mała Mary Margaret była najpiękniejszym i najsłodszym z jego dzieci.

A może Margaret Mary? Usiłował sobie przypomnieć, jak wygląda jego córka, ale przed oczami stanęła mu tylko mglista wizja niebieskich oczu i złocistych kędziorków.

Ojciec Humphries, zamkowy duchowny, twierdził, że jest podobna do matki. Bannor zdał sobie sprawę ze wstydem, że za czasów drugiego małżeństwa tak często pozostawał poza zamkiem, że nie pamiętał także twarzy żony.

- Idź sobie, malutka - szepnął. - Tatuś nie chce się już bawić. - Ze wstrętem usłyszał we własnym głosie błagalną nutę, ale nie potrafił się jej pozbyć.

- Bądź tylko nasym konikiem! Juz nigdy cię nie zwiążemy!

- I nie nasypiemy ci pieprzu do hełmu - dodał drugi głos, w którym brzmiały już nutki nadziei.

- I nie podpalimy ci wąsów - włączył się trzeci. 

Bannor dotknął nędznych resztek swojego zarostu. Głosy zza drzwi narastały, zwieńczone błagalnym „Plosę, tatusiu!" Mary Margaret.

Uzbroił się w odwagę i zagrzmiał:

- Zmykać mi stąd! Tatuś ma ważne sprawy na głowie!

- Ważniejsze od nas, to pewne. Pewnie chce siąść na nocniku.

Bannor zacisnął usta; to ostatnie zdanie padło z ust jego najstarszego syna i dziedzica. Trzynastoletni Desmond miał niewyparzoną gębę. Bannor miał wielką ochotę dobrze mu natrzeć tych brudnych uszu... ale w tym celu musiałby

otworzyć drzwi.

- Wiem! - zawołał Desmond, nagle rozpogodzony. - Nalejemy oleju do płonącego puddingu!

Zbolałe jęki w ułamku sekundy zmieniły się w radosny wrzask; Desmond i jego lojalni giermkowie pogalopowali w dół jak horda przybyła z piekła. Gdy ich kroki ucichły, Bannor oparł się bezwładnie o drzwi, do głębi upokorzony sytuacją, w jakiej się znalazł.

On, lord Bannor Śmiały, pan na Elsynorze, duma Anglii i postrach Francji, był więźniem we własnym zamku, opanowanym przez bandę dzieciaków.

Jego dzieciaków.

Pokręcił głową; ruch rozpylił w powietrzu chmurę pieprzu z jego włosów. Kiedy przestał kichać, wyprostował się i położył dłoń na gardzie miecza. Wyraz jego twarzy wystarczyłby, by ściąć krew przeciwnika lodem. Nie przywykł poddawać się bez walki. Musiał udowodnić swoim niesfornym dzieciom, że nie wolno z nim zaczynać. Umocniony w tym postanowieniu pomaszerował do okna, uchylił drewnianą okiennicę i ryknął na swego rządcę. 

Zasapany sir Hollis dotarł na górę, ponaglany grzmiącymi nawoływaniami swego pana. Z zaskoczeniem przekonał się, że drzwi są zaryglowane na głucho.

Zaniepokojony martwą ciszą w komnacie, pochylił się i zawołał:

- Panie, jesteś tam?!

- Przyszedłeś sam? - odezwał się ochrypły szept.

Sir Hollis na wszelki wypadek obejrzał się przez ramię.

- Tak.

Drzwi uchyliły się ze skrzypieniem. Ze szpary wystrzeliło muskularne ramię, chwyciło go i wciągnęło do środka. Po chwili zasuwa znów znalazła się na miejscu.

Hollis nie zdążył ochłonąć, gdy jego spojrzenie padło na pana zamku. Bannor stał spięty jak do skoku, zdyszany, z zaciśniętymi pięściami. Ciemne włosy wisiały mu wokół twarzy w dzikim nieładzie, oczy były zaczerwienione i rzucały mordercze błyski. Ale najdziwniej wyglądała jego piękna czarna broda. A raczej to, co z niej zostało. Hollis przysunął się i pociągnął nosem. Nie, nie zdawało mu się. Jego pan cuchnął spalenizną.

- Dobry Boże! Panie, kto cię zaatakował? - Hollis rozejrzał się gwałtownie. - Czy w zamku jest wróg?

- Jest - warknął Bannor. - Dziesięciu. Wszyscy uzbrojeni tylko w diabelski koncept i jęk, zdolny wzruszyć kamień.

- Co? - Na twarzy Hollisa powoli pojawiło się zrozumienie. - A, dzieci.

- Dzieci?! - parsknął Bannor. - To zbyt piękne słowo dla tego czarciego pomiotu. Gdybym sam nie policzył Desmondowi palców u rąk i nóg, przysiągłbym, że ma kopyta i ogon!

Rządca rozważnie powściągnął uśmiech. 

- Tak, są nieco... rozbrykane. To chyba naturalny animusz młodych.

- Animusz? Złośliwość! - Bannor opadł na krzesło i zmiótł ze stołu parę pergaminów oraz chmurę kurzu. - Niech piekło pochłonie ten przeklęty pokój! Chciałbym, by wojna z Francją trwała sto lat!

Hollis westchnął tęsknie. On życzył sobie tego samego. Gdyby król Edward nie podpisał traktatu w Bretigny, obaj siedzieliby w tej chwili w namiocie na jakimś odległym polu bitwy i świętowaliby zwycięstwo. Po latach wspólnej wojaczki, gdy walczyli jak równi sobie towarzysze broni, los rzucił ich w niezręczną rolę pana i jego wasala. Hollis czuł się równie kiepskim rządcą wielkiego zamczyska w Elsynorze, jak kiepskim tatusiem był jego pan dla swoich dzieci z piekła rodem.

Hollis zdmuchnął kurz z kielicha i nalał Bannorowi mocnego piwa ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin