Norton Andre - Jern Murdock 2 - Gwiezdne bezdroża.doc

(910 KB) Pobierz
Andre Norton

 

Andre Norton

Gwiezdne bezdroża

Tytuł oryginału: Unchartered Stars



Przekład: Maciej Martyński

Data wydania polskiego: 2001

Data wydania oryginalnego: 1969


Rozdział pierwszy

 

Był to zajazd, jakich wiele w kosmicznych portach. Nie miał, co prawda, pokoi dla dostojników i funkcjonariuszy międzygwiezdnych, ale jednocześnie był zbyt drogi dla kogoś takiego jak ja. Mój pas z kredytami był niemal pusty i palce zaciskały mi się spazmatycznie, a w żołądku czułem przenikliwe zimno, kiedy tylko o tym pomyślałem. Istnieje jednak coś takiego jak potrzeba zachowania prestiżu, twarzy, jakkolwiek by to nazwać — i ja właśnie musiałem to zrobić albo ponieść ostateczną klęską. Ból w stopach i ogólne przygnębienie mówiły mi, że osiągnąłem już ten stan, w którym człowiek wyzbywa się wszelkich nadziei i tylko czeka na nieunikniony cios.

Wiedziałem, gdzie ten cios spadnie. Mogłem stracić to, z powodu czego podjąłem największe ryzyko w swoim życiu — pojazd, który wsparty na statecznikach stał teraz w samym środku pola startowego. Był doskonale widoczny z wyposażonych w prawdziwe okna apartamentów hotelowych na szczycie wieży. Ja również mógłbym go zobaczyć, gdyby stać mnie było na taki apartament.

Nietrudno jest kupić statek, który później stoi bezczynnie, przysparzając właścicielowi ciągłych wydatków z tytułu opłat lotniskowych czy kosztów obsługi — wydatków znacznie większych, niż w swej naiwności byłem sobie w stanie wyobrazić jeszcze miesiąc temu. Taki statek jest bezużyteczny bez wykwalifikowanego pilota. A ja ani nie byłem pilotem, ani nie potrafiłem go znaleźć.

Na początku wszystko wydawało się proste. Chyba musiałem cierpieć na jakieś zaćmienie umysłu, kiedy się w to wpakowałem... albo raczej — kiedy zostałem w to wpakowany! Utkwiłem wzrok w drzwiach pomieszczenia, które chwilowo było moim domem i pogrążyłem się w nieżyczliwych, a nawet wrogich rozmyślaniach o wspólniku czekającym w środku.

Ostatni rok z pewnością nie wpłynął dobrze na stan moich nerwów i sprawił, że zacząłem wątpić, czy los kiedykolwiek się do mnie uśmiechnie. Wszystko zaczęło się jak zwykle. Ja, Murdoc Jern, wykonywałem swój zawód wędrownego handlarza klejnotami jak inni w tym fachu. Owszem, w życiu, jakie prowadziliśmy z moim mistrzem Vondarem Ustle’em, nie brakowało dramatycznych epizodów, jednak dopiero na Tanth, w wirze złowrogiej „świętej” igły, cały mój świat runął w gruzy. Jakby laserowy promień nie tylko oddzielił mnie od Vondara, ale również pozbawił spokoju ciała i umysłu.

Nie obawialiśmy się, kiedy ofiarna igła Zielonych Szat zadrżała i zatrzymała się między mną a Vondarem. Przybysze ze świata zewnętrznego to nie był posiłek, który zadowoliłby ich demona. Niestety, później rzucili się na nas ludzie z tawerny, zapewne szczęśliwi, że tym razem wybór nie padł na żadnego z nich. Vondar zginął od pchnięcia nożem, a mnie ścigano po zaułkach mrocznego miasta, aż w końcu zażądałem azylu w świątyni innego demonicznego bóstwa. Stamtąd również udało mi się zbiec i znaleźć bezpieczne, jak mi się zdawało, schronienie na pokładzie statku Wolnych Kupców.

Ale wpadłem tylko z deszczu pod rynnę. Podróż w przestrzeń kosmiczną rozpoczęła bowiem kolejną serię przygód. Przygód tak szalonych, że uznałbym je za bajkę albo wytwór narkotycznych wizji, gdybym sam w nich nie uczestniczył. Dość powiedzieć, że dryfowałem w przestrzeni kosmicznej sam, z jednym tylko towarzyszem, którego pojawienie się w naszym czasie i miejscu nastąpiło w okolicznościach równie dziwnych, jak dziwny był wygląd nieoczekiwanego gościa. Urodził się zgodnie z prawami natury. Wydała go na świat pokładowa kotka. Za to jego ojcem miał być rzekomo czarny kamień, tak przynajmniej twierdziło kilku ludzi wyszkolonych w obserwacji niezwykłych zjawisk.

Eeta i mnie przyciągał kamień nicości — tak ten kamień, który w zasadzie powinno się nazwać źródłem wszelkiego chaosu!

Po raz pierwszy zobaczyłem go w rękach mojego ojca. Matowy i martwy tkwił osadzony w wielkim pierścieniu przeznaczonym do noszenia na obszernej rękawicy kosmicznej. Znaleziono go na bezimiennej asteroidzie przy zwłokach Obcego. Nie sposób odgadnąć, ile lat tam spoczywał. Mój ojciec wiedział, że kamień kryje sekret, i uległ jego urokowi. Oddał życie, aby zachować dla mnie to groźne dziedzictwo.

To właśnie kamień nicości na mojej okrytej rękawicą dłoni poprowadził mnie i Eeta przez pustą przestrzeń kosmiczną do dryfującego opuszczonego statku, który mógł być — chociaż nie musiał — własnością jego pierwotnego właściciela.

Stamtąd kapsuła ratunkowa zabrała nas do świata lasów i ruin, gdzie, aby zachować sekret i życie, walczyliśmy z członkami Bractwa Złodziei (musiał im stawić czoło już mój ojciec, mimo że sam niegdyś należał do starszyzny Bractwa) i z funkcjonariuszami Patrolu.

Pierwszą kryjówkę z kamieniami nicości znalazł Eet. Potem przypadkowo natknęliśmy się na drugą, tak dziwną, że nie sposób było nie zapamiętać jej na zawsze. Urządzono ją bowiem starannie w tymczasowym grobowcu, pośród ciał Obcych z różnych ras, jak gdyby kamienie miały stanowić zapłatę za podróż martwych dusz do ich odległych rodzinnych planet. Poznaliśmy wówczas część sekretu kamieni. Mogły one potęgować każdą energię, z którą się zetknęły, i przyciągać inne kamienie, uaktywniając ich moc. Eet był pewny, że kamienie nie pochodziły z planety, na której przypadkowo wylądowaliśmy.

Zawartości skrytki użyliśmy do przetargu, lecz nie z Bractwem a z Patrolem, dzięki czemu uzyskaliśmy środki na zakup własnego statku, a także niechętnie udzielone rozgrzeszenie wraz z prawem udania się w dowolnie wybranym kierunku.

Własny statek to był pomysł Eeta. Eet, stworzenie, które mógłbym bez trudu zgnieść obiema rękami (czasem nawet wydawało mi się to najlepszym rozwiązaniem), był osobowością silniejszą niż jakikolwiek znany mi dostojnik. Po części ukształtowała go kocia matka, chociaż czasem zastanawiałem się, czy jego wygląd nie ulega ciągłym, nieznacznym zmianom. Był pokryty futrem, jednak na ogonie sierść tworzyła tylko wąski pas ciągnący się od nasady do samego końca. Jego tylne łapy nie były porośnięte, a przednie przypominały małe ręce, których używał niemal równie sprawnie, jak ja swoich. Uszy miał małe, przylegające do głowy, a ciało długie i giętkie.

Jednak to nie ciało Eeta — specjalnie, jak mi powiedział, dla niego stworzone — przykuwało największą uwagę, lecz umysł. Obok zdolności telepatycznych stwór ten posiadał także ogromną, zmagazynowaną w pamięci wiedzę, której okruchami niekiedy dzielił się ze mną, a która mogłaby śmiało rywalizować ze słynnymi bibliotekami Zakathanu zawierającymi mądrości całych stuleci.

Nigdy nie dowiedziałem się od niego, kim lub czym był naprawdę, ale poważnie wątpiłem w to, że kiedykolwiek się go pozbędę. Mogłem nie lubić jego spokojnej, władczej pewności, z jaką od czasu do czasu narzucał mi swoje zdanie; mimo to jednak wydawał mi się fascynujący.

Czasami zastanawiałem się nawet, czy nie użyto go rozmyślnie do usidlenia mnie — jeśli tak, to pułapka była nadzwyczaj przemyślnie skonstruowana. Eet wielokrotnie tłumaczył mi, że nasza współpraca jest potrzebna, bo się uzupełniamy i jesteśmy o wiele silniejsi, a ja musiałem przyznać, że to dzięki niemu wyszliśmy cało z potyczki z Bractwem Złodziei i Patrolem... i zachowaliśmy dla siebie kamień nicości.

Eet zamierzał — a w rzadkich przypływach optymizmu zdarzało mi się dzielić z nim ten zamiar — odnaleźć źródło pochodzenia tych kamieni. Drobne spostrzeżenia, poczynione w czasie pobytu na planecie, na której odnaleźliśmy skrytki, upewniły mnie, że Eet wiedział więcej o nieznanej cywilizacji, która po raz pierwszy posłużyła się kamieniami, niż był skłonny przyznać. Musiałem się z nim zgodzić, że człowiek znający sekret pochodzenia tajemniczych przedmiotów mógłby sprzedać go za każdą cenę — oczywiście pod warunkiem, że zdążyłby to zrobić, zanim zostałby zasztyletowany, spalony albo unicestwiony w jakiś inny paskudny sposób.

Na złomowisku prowadzonym przez pewnego Salarika znaleźliśmy jakiś statek. Salarik umiał się targować lepiej od mojego dawnego mistrza, który do tej pory wydawał mi się pod tym względem niedoścignionym wzorem. Muszę przyznać, że gdyby nie Eet, poddałbym się po dziesięciu minutach i opuścił złomowisko jako właściciel najbardziej zardzewiałego pojazdu, jaki kosmita miał na składzie. Na szczęście Salarikowie pochodzą od kotów, a kocia matka mojego towarzysza najwidoczniej przekazała mu dar czytania cudzych myśli. Dzięki temu staliśmy się właścicielami całkiem niezłego statku.

Co prawda był stary i wielokrotnie przerejestrowywany, lecz — zdaniem Eeta — wciąż sprawny i na tyle mały, by umożliwić nam swobodne przemieszczanie się między planetami.

Cena wynegocjowana przez Eeta obejmowała również koszt przygotowania statku do podróży kosmicznej i przetransportowania na kosmodrom, gdzie miał czekać na start. Niestety, stał tam od wielu dni, a my nie mieliśmy pilota. Eet przypuszczalnie posiadał odpowiednie umiejętności, ale w swej obecnej postaci nie był w stanie operować sterami zaprojektowanymi dla ludzi. Zdążyłem już zauważyć, że mój towarzysz celuje we wszystkich dziedzinach wiedzy a nawet jeśli unikał bezpośredniej odpowiedzi na jakieś pytanie, jego niewzruszona pewność siebie pozwalała mi wierzyć, że zna właściwą odpowiedź.

Sytuacja była więc dość jasna: mieliśmy statek, za to brakowało nam pilota. Wydaliśmy fortunę na opłaty lotniskowe i wciąż nie mogliśmy wyruszyć w drogę. Niewielka suma, która nam pozostała rozpłynęła się niemal w całości. Klejnotami ukrytymi w moim pasie mógłbym opłacić najwyżej kilka dni pobytu w hotelu. Zakładając rzecz jasna, że znalazłbym na nie kupca, a z tym wiązał się kolejny dręczący mnie problem.

Jako pomocnik i uczeń Vondara, poznałem wielu liczących się nabywców kamieni z różnych planet. Jednak to Ustle był tym, przed którym otwierali drzwi swych domów i którego obdarzali zaufaniem. Jako samodzielny kupiec miałem bardzo niepewne widoki na przyszłość. Istniała co prawda możliwość operowania na obrzeżach czarnego rynku i handlowania klejnotami niepewnego pochodzenia lub wręcz kradzionymi — tę drogę wybrało wielu tak niegdyś ambitnych przedsiębiorców. Wówczas jednak trzeba by było stawić czoła Bractwu, a ta perspektywa przerażała mnie nawet bardziej niż możliwość wejścia w konflikt z prawem.

Pilota nie znalazłem. Śmiało zepchnąłem inne zmartwienia w głąb świadomości. Lepiej nie zajmować się kilkoma sprawami naraz, trzeba zacząć od najpilniejszej. Potrzebowaliśmy pilota, by wystartować, a musieliśmy wystartować jak najprędzej, żeby nie stracić statku jeszcze przed wyruszeniem w pierwszą podróż.

Żadna z szanowanych agencji nie była w stanie zaproponować żadnego człowieka, który zgodziłby się — za oferowaną przez na stawkę — wyruszyć w podróż robiącą wrażenie desperackiej, tym bardziej że nie mogłem dać żadnych finansowych gwarancji. Musieliśmy więc wybierać spośród wyrzutków, ludzi figurujących na czarnych listach głównych linii kosmicznych albo skreślonych z rejestru pilotów za poważne błędy i przestępstwa. Jednak żeby dokonać wyboru, musiałem udać się do Zewnętrznego Portu, części miasta, do której nawet funkcjonariusze Patrolu i miejscowej policji wyruszali niechętnie i wyłącznie grupami, a gdzie rządziło Bractwo. Zwracając na siebie uwagę, kusiłbym los; mogli mnie schwytać, przetrząsnąć mój mózg albo innym nielegalnym sposobem wydrzeć sekret. A Bractwo słynęło z doskonałej pamięci.

Była jeszcze inna możliwość. Mogłem to wszystko rzucić. Obrócić się na pięcie i odejść od drzwi, które miałem właśnie otworzyć, przyciskając kciuk do osobistego czytnika. Potem — o ile to możliwe — znaleźć posadę w jakimś sklepie z drogimi kamieniami i zapomnieć o szalonym marzeniu Eeta. Mógłbym nawet wyrzucić kamień nicości do najbliższego śmietnika, aby ostatecznie pozbyć się pokusy. Wówczas stałbym się zwykłym, przestrzegającym prawa obywatelem.

To rozwiązanie było bardzo pociągające, ale płynąca w moich żyłach krew Jernów kazała mi je odrzucić. Zamiast odejść przyłożyłem palec do drzwi i w tej chwili do głowy przyszła mi pewna myśl. Z tego co wiedziałem, czytniki w zajazdach, dostosowane do odcisku kciuka konkretnego użytkownika, dotychczas nigdy nie dawały się oszukać. Jednak pewnego dnia sytuacja mogła ulec zmianie, a Bractwo ustawicznie kupowało albo w inny sposób zdobywało nowe technologie, o których istnieniu nie mieli pojęcia nawet członkowie Patrolu. Jeśli już nas tu wytropiono, za drzwiami mógł mnie oczekiwać komitet powitamy. Dlatego na wszelki wypadek spróbowałem połączyć się telepatycznie z Eetem.

To, czego się dowiedziałem, kazało mi na chwilę pozostać w miejscu, z palcem przytkniętym do płytki na drzwiach. Eet znajdował się w środku. Przekaz, który otrzymałem, nie pozostawiał co do tego żadnych wątpliwości. Nawiązywaliśmy kontakt tak często, że z czasem nawet wątłe sygnały, które wysyłał, stały się czytelne dla moich słabych ludzkich zmysłów. Teraz jednak Eet, skoncentrowany na czymś innym, był nieobecny duchem, a moje nieudolne próby dotarcia do niego skończyły się fiaskiem.

W każdym razie przekaz nie zawierał niczego, co świadczyłoby o grożącym niebezpieczeństwie albo nakazywało ucieczkę. Nacisnąłem płytkę i obserwowałem, jak drzwi znikają w ścianie, zastanawiając się, co za nimi zobaczę.

Pokoju nie można było nazwać klitką, ale bez wątpienia nie miał też rozmiarów apartamentu dla dostojników. Wyposażenie stanowiły głównie meble wsuwane w ścianę. W tej chwili pokój wydawał się dziwnie pusty, gdyż Eet pochował wszystkie krzesła, stół, biurko i łóżko, niczego nie zostawiając na pokrytej dywanem podłodze.

Pomieszczenie oświetlała jedyna lampa, rzucająca krąg oślepiającego światła (od razu zauważyłem, że było to światło o maksymalnej mocy i jakaś część mojego umysłu zaczęła obliczać, jak wpłynie to na nasz rachunek). Potem zobaczyłem to, co siedziało w samym środku świetlnego kręgu i kompletnie zbaraniałem.

Jak większość zajazdów w portach kosmicznych, także i ten świadczył usługi zarówno osobom podróżującym w interesach, jak i zwykłym turystom. W holu mieścił się sklep, gdzie po astronomicznych cenach można było kupić okolicznościowe upominki Większość z tych upominków stanowiły liczne, przykuwające wzrok okazy lokalnego rękodzieła, mogące posłużyć właścicielowi za do wód pobytu na Thebie. Asortyment uzupełniała egzotyczna tandeta importowana z innych planet dla podróżników o mniej wyrobionym guście.

Sklepy tego typu były zawsze pełne zminiaturyzowanych replik okazów miejscowej fauny. Niektóre egzemplarze miały formę rzeźby, inne wyrabiano z futra i tkanin, aby upodobnić figurki do żywych zwierząt. W przypadku mniejszych stworzeń czy ptaków repliki bywały nawet naturalnej wielkości.

W kręgu wyznaczonym przez światło lampy znajdował się wypchany puk. Zwierzęta te zamieszkiwały na Thebie — dzisiejszego ranka straciłem sporo czasu pod sklepem zoologicznym, obserwując trzy żywe takie okazy z zainteresowaniem, którego nie przytępiły dręczące mnie troski. Doskonale rozumiałem, na czym polega ich atrakcyjność. Nawet wypchane, były artykułem luksusowym pierwszej klasy.

Ten egzemplarz nie był dużo większy od Eeta, ale jego pulchne i zaokrąglone kształty w niczym nie przypominały długiego i szczupłego ciała mojego towarzysza. Zwykle puki budzą w ludziach instynktowną sympatię — ten nie stanowił wyjątku i od razu mi się spodobał. Jego puszyste futro miało szarozielony kolor. Delikatne cętki upodabniały je do brokatu utkanego na Astrudii. Pozbawione pazurów łapy zwierzęcia zakończone były miękkimi poduszkami. Za to zęby robiły imponujące wrażenie — żywym osobnikom tego gatunku służyły do miażdżenia ulubionych liści tich. Na okrągłej, pozbawionej wyraźnie zaznaczonych uszu głowie zwierzęcia rosła bujna, wspaniale nastroszona grzywa. Zielonkawe oczy przypominały kolorem futro, lecz były o kilka tonów ciemniejsze. Jednym słowem — miałem przed oczyma ładny okaz, naturalnych rozmiarów i bardzo, bardzo kosztowny.

Nie miałem najmniejszego pojęcia, skąd się tutaj wziął. Podszedłbym bliżej, żeby go dokładnie obejrzeć, gdyby ostry i zaskakujący przekaz telepatyczny od Eeta nie zatrzymał mnie w miejscu. Nie była to żadna konkretna wiadomość — po prostu ostrzeżenie, żebym się nie wtrącał.

Ale do czego? Przeniosłem wzrok z wypchanego zwierzęcia na mojego towarzysza. Przeszliśmy razem wiele i wydawało mi się, że nauczyłem się już nie dziwić niczemu, co robił. Teraz jednak udało mu się mnie zaskoczyć.

Zobaczyłem, że siedzi skulony na podłodze, tuż za kręgiem światła rzucanego przez lampę i wpatruje się intensywnie w maskotkę, jak gdyby śledził poczynania jakiegoś groźnego wroga.

Tylko że Eet nie był już sobą. Jego szczupłe ciało o niemal wężowych kształtach nie tylko skurczyło się, ale najwyraźniej spęczniało, w groteskowy sposób przypominając teraz sylwetkę puka. W dodatku jego ciemne futro pojaśniało i nabrało zielonkawego połysku.

Całkowicie zaskoczony, ale jednocześnie zafascynowany obserwowałem, jak na moich zdumionych oczach Eet zmienia się w puka. Przemianie ulegały jego kończyny, głowa, sierść i cała reszta. Potem, powłócząc nogami, wszedł w krąg światła i przycupnął obok zabawki, zwrócony głową w moją stronę. Telepatyczne pytanie zadźwięczało ostro w moim mózgu.

— No i...?

— To jesteś ty — wskazałem palcem jedną z postaci, ale nie byłem pewien. Każdy włos na grzbiecie, każda kępka futra były identyczne u obu bliźniaczych okazów.

— Zamknij oczy — rozkazał tak szybko, że odruchowo wykonałem polecenie.

Lekko zirytowany, natychmiast otworzyłem powieki i ponownie zobaczyłem oba puki. Zrozumiałem, że chce, abym dokonał ponownego wyboru, ale mimo dokładnych oględzin nie byłem w stanie odróżnić Eeta od maskotki. Mój towarzysz wciąż siedział nieruchomo, nie dając znaku życia. W końcu wyciągnąłem rękę i podniosłem bliższego puka. To była zabawka. Dotarło do mnie rozbawienie i satysfakcja Eeta.

— Dlaczego? — spytałem.

— Jestem jedyny w swoim rodzaju.

Czyżbym dosłyszał ton samozadowolenia, pobrzmiewający w tej uwadze?

— Rzucam się w oczy. Dlatego muszę czasem zmieniać postać.

— Ale jak to zrobiłeś?

Usiadł. Przykucnąłem, aby dokładniej mu się przyjrzeć. Raz jeszcze postawiłem maskotkę obok niego i przenosząc wzrok z jednego egzemplarza na drugi, usiłowałem dostrzec jakieś drobne, różniące je szczegóły. Nie zauważyłem niczego takiego.

— To kwestia umysłu — Eet sprawiał wrażenie zniecierpliwionego. — Jakże mało o tym wiesz... ty i twoi współplemieńcy. Nie potraficie wyłamać się z właściwych wam schematów myślowych, a co gorsza, chyba nawet nie próbujecie.

Ta enigmatyczna odpowiedź mnie nie zadowoliła. Świadom wcześniejszych dokonań mojego towarzysza, nie mogłem jednak uwierzyć, że dokonał tej przemiany, po prostu wyobrażając sobie, że jest pukiem.

Bez trudu odgadł, o czym tak gorączkowo myślę.

— Mówiąc ściślej, to kwestia stworzenia odpowiedniej iluzji — poprawił się, używając pełnego wyższości tonu, który tak mnie irytował.

— Iluzji!

W to mogłem uwierzyć. Nigdy nie widziałem, żeby ktoś dokonał takiej sztuki z równą precyzją, ale niektórzy kosmici byli naprawdę do tego zdolni. Krążyło na ten temat wiele wiarygodnych opowieści. Wiedziałem również, że niektóre osoby nadzwyczaj łatwo ulegają tego typu ułudom. Czy nasza znajomość i wpływ, jaki wywierał na mnie Eet, w jakiś sposób ułatwiły mu zadanie? A może stworzona przez niego iluzja oszukałaby każdego?

— Każdego i na tak długo, jak zechcę — rzucił w odpowiedzi na niewypowiedziane pytanie. — To działa również na zmysł dotyku... sam się przekonaj!

Położyłem rękę na wyciągniętej w moim kierunku kosmatej łapce. Nie różniła się prawie niczym od maskotki, poza tym, że pod palcami czułem tętniące w niej życie.

— Rzeczywiście. — Przysiadłem na piętach, ostatecznie przekonany. Eet miał rację, co zresztą zdarzało się dosyć często... wystarczająco często, aby zdenerwować kogoś o mniej sprawnym umyśl kogoś takiego jak ja. W swej zwykłej postaci Eet istotnie za bardzo rzucał się w oczy, nawet w kosmicznym porcie pełnym obcych przybyszów i ich niezwykłych ulubieńców. Wygląd mojego przyjaciela łatwo mógł nas zdradzić. Zawsze wysoko ceniłem Bractwo, a zwłaszcza jego siatkę szpiegowską.

Jeśli jednak mieli jakieś informacje na temat towarzyszącego i kosmity, to o ile więcej musieli wiedzieć o mnie! Z pewnością zgromadzili bogaty materiał na swoich taśmach gończych. Byłem dla nich ściganą zwierzyną na długo przedtem, zanim spotkałem Eeta.

Wszystko zaczęło się po śmierci mojego ojca; ktoś z nich musiał domyślić się, że to ja zabrałem ze splądrowanego biura kamień nicości, przeoczony przez ich człowieka. Zastawili wówczas pierwszą pułapkę, w którą zamiast mnie wpadł Vondar Ustle, oraz następną na pokładzie statku Wolnych Kupców. Jak się później dowiedziałem, ocalił mnie wówczas Eet. Jemu również zawdzięczałem uwolnienie z więzienia, w którym trzymano mnie na planecie ruin. Tak więc mieli mnóstwo okazji zdobycia szczegółowych danych dla swoich tropicieli — i był to fakt, który mnie przerażał.

— Ty również stworzysz sobie przebranie.

Cichy rozkaz wyrwał mnie z niespokojnych rozmyślań.

— Nie potrafię! Pamiętaj, że pochodzę z gatunku, który jest ograniczony... — wypaliłem, sfrustrowany i przestraszony swoim ciężkim położeniem, z którego powoli zaczynałem sobie zdawać sprawę.

— Naprawdę istnieją tylko te ograniczenia, które sam sobie narzucisz — odparł beznamiętnie. — Popatrz!

Na krótkich nogach puk podreptał w stronę przeciwległej ściany i błyskawicznie wrócił do zwykłej postaci. Wyciągając swe giętkie ciało na całą długość, zdołał dosięgnąć guzika w murze i po chwili naszym oczom ukazało się lustro. Zobaczyłem w nim swoje odbicie.

W moim wyglądzie zewnętrznym nie ma nic szczególnego. Ciemnobrązowe włosy upodabniają mnie do miliardów innych Terran. Trójkątna twarz nie zwraca niczyjej uwagi ani nadzwyczajną urodą, ani rażącą brzydotą. Oczy mam zielonobrazowe, a brwi i rzęsy — czarne. Jako kupiec spędzający wiele czasu w przestrzeni kosmicznej, od wczesnej młodości systematycznie usuwam zarost z twarzy. Kiedy nosi się kosmiczny hełm, broda bardzo przeszkadza. Z tych samych względów lubię nosić krótkie włosy. Ani wzrostem, ani budową nie wyróżniam się spośród innych przedstawicieli mojej rasy. Przypadkowy obserwator z pewnością by się mną nie zainteresował. Ja jednak nie obawiałem się przypadkowych obserwatorów, lecz członków Bractwa, znacznie bardziej dociekliwych i dysponujących szczegółowymi danymi.

Eet przemierzył pokój swym charakterystycznym, płynnym krokiem, bez wysiłku wskoczył mi na plecy i położył łapy na moich skroniach.

— Teraz — rozkazał. — Pomyśl o czyjejś twarzy. Czyjejkolwiek.

Z początku nie byłem w stanie wykonać polecenia. Patrzyłem w lustro, wciąż widząc w nim tylko swoje odbicie. Czułem, że Eet się niecierpliwi i to mnie rozpraszało. Potem mój towarzysz wysiłkiem woli zapanował nad emocjami.

— Myśl o kimś innym.

Tym razem była to raczej prośba, niż rozkaz.

— Jeśli chcesz, zamknij oczy.

Poszedłem za jego radą i spróbowałem jeszcze raz. Nie wiem dlaczego wybrałem akurat mojego przyrodniego brata, Faskela, ale jakimś sposobem to właśnie jego twarz wypłynęła z zakamarków pamięci i skoncentrowałem się na niej.

Obraz był niewyraźny, ale nie znikał. Widziałem długi zarys nosa sterczącego spod strzechy włosów... Faskel Jern był rodzonym synem naszego wspólnego ojca, a ja tylko adoptowanym. Jednak pod względem cech charakteru miałem o wiele więcej wspólnego z Hywelem Jernem niż on. Wyobraziłem sobie pąsową szramę na czole tuż pod linią włosów, dodałem grymas niezadowolenia, którym zawsze mnie witał i z determinacją usiłowałem zatrzymać ulatujący obraz.

— Spójrz.

Posłusznie otworzyłem oczy i popatrzyłem w lustro. Przez kilka sekund zdumiony gapiłem się na czyjąś twarz — z pewnością nie byłem to ja, ale też nie Faskel, taki, jakim go zapamiętałem. Obca postać miała cechy nas obydwu, była jakąś dziwną krzyżówką. Widok ten wcale mi się nie spodobał, ale Eet wciąż trzymał moją głowę i nie mogłem się odwrócić. Na szczęście powoli rysy Faskela zaczęły znikać i wkrótce znowu zostałem sam.

— Widzisz? To się da zrobić — skomentował Eet, wypuszczając mnie z uścisku i zwinnie zeskakując na podłogę.

— Ty to zrobiłeś, nie ja.

— Tylko częściowo. Pomogłem ci się przełamać, to wszystko. Wy, ludzie, wykorzystujecie tylko znikomą część możliwości swoich mózgów. Powinniście się wstydzić takiego marnotrawstwa. Potrzebujesz jeszcze wielu ćwiczeń. Potem, z nową twarzą, będziesz mógł bez obawy iść i znaleźć dla nas pilota.

— Wątpię, czy mi się to uda. — Nacisnąłem odpowiedni guzik i ze ściany wysunęło się krzesło. Usiadłem na nim, ciężko wzdychając. — A jeśli nawet jakiś się trafi, to z pewnością będzie to ktoś z czarnej listy.

— Ciii... — Nie był to dźwięk, ale raczej jego słabe echo, które zabrzmiało w moim umyśle. Eet skoczył jak błyskawica do drzwi i przycupnął w progu, cały zamieniając się w słuch. Ja oczywiście nie usłyszałem nic. Te pokoje były całkowicie dźwiękoszczelne. Wystarczyło użyć domowego detektora, żeby się o tym przekonać. Zajazdy w portach lotniczych miały pewną cenną zaletę: dawały gościom całkowitą pewność, że nie będą podsłuchiwani, podglądani czy w inny sposób kontrolowani.

Jednak ich zabezpieczenia nie przewidziały istnienia kogoś takiego jak Eet. Z jego zachowania wywnioskowałem, że jest poważnie zaniepokojony czymś, co zbliżało się w naszym kierunku. Nagle spojrzał na mnie. Zrozumieliśmy się bez słów. Z trzaskiem otworzyłem mały schowek bagażowy i mój towarzysz błyskawicznie schował się do środka. Wciąż jednak utrzymywał ze mną kontakt telepatyczny.

— Nadchodzi zwiadowca Patrolu. Jest blisko — ostrzegł i to wystarczyło, abym mógł się przygotować.


Rozdział drugi

 

Czekając, aż nad drzwiami zabłyśnie lampka sygnalizująca przybycie gościa, w pośpiechu wysuwałem meble ze ścian. Po chwili pokój wyglądał zupełnie zwyczajnie. Nie było w nim niczego, co mogłoby wzbudzić podejrzenia nawet doświadczonego tropiciela. Patrol przez kilka stuleci cieszył się sławą najpotężniejszej formacji policyjnej w galaktyce i jego funkcjonariusze zazdrośnie strzegli swego autorytetu. Nie zapomnieli ani nie wybaczyli nam tego, że kiedyś razem z Eetem wykazaliśmy ich niekompetencję. Udowodniliśmy wtedy, że zbyt pochopnie skazali mnie na banicję. (W rzeczywistości zostałem wówczas wrobiony przez Bractwo). Potem zawarliśmy z nimi układ i bezczelnie wymogliśmy na nich dotrzymanie jego warunków. To również musiało im dopiec.

Uratowaliśmy członka Patrolu i jego statek z rąk Bractwa, a on, choć tylko dzięki nam ocalił skórę, z początku stanowczo odmawiał przyjęcia naszych warunków. Uważał nawet, że nie mamy prawa z nim negocjować.

Do dziś czuję mdłości na wspomnienie sposobu, jakiego użył Eet, aby doprowadzić do zawarcia umowy. Mutant brutalnie połączył mój umysł z umysłem funkcjonariusza. Ta wzajemna inwazja pozostawiła we mnie niezagojoną ranę.

Mówiono mi kiedyś, że sposób widzenia świata przez różne gatunki istot zależy od rodzaju zmysłów, w jakie wyposażyła je natura. Ściślej mówiąc: od sposobu odczytywania sygnałów wysyłanych przez te zmysły. Dlatego nasz świat, chociaż podobny do świata zwierząt, ptaków czy kosmitów, czymś się jednak od nich różni. Na szczęście istnieją bariery, które sprawiają, że widzimy rzeczywistość taką, jaką jesteśmy w stanie zaakceptować. Mówię „na szczęście”, ponieważ sam przekonałem się, jakie są skutki zlikwidowania takiej bariery. Bezpośredni kontakt dwóch ludzkich umysłów to doświadczenie, które trudno znieść. Funkcjonariusz Patrolu i ja dowiedzieliśmy się o sobie wystarczająco dużo — może aż za dużo — aby zrozumieć, że umowa między nami może zostać zawarta i na pewno zostanie dotrzymana. Mimo to, wolałbym raczej walczyć gołymi rękami z człowiekiem uzbrojonym w laser niż jeszcze raz przeżyć coś takiego.

Teraz ludzie z Patrolu nie mogli nam niczego zarzucić. Przypuszczalnie mieli jakieś podejrzenia, mogli też żywić do nas urazę. To, że Bractwo wciąż deptało nam po piętach, mimo że oni musieli zostawić nas w spokoju, było im zapewne bardzo na rękę. Niewykluczone, że traktowali nas jako przynętę, która w przyszłości ułatwi im schwytanie jakiegoś dostojnika. Na samą myśl o takiej możliwości robiło mi się gorąco.

Kiedy nad drzwiami zabłysło ostrzegawcze światło, raz jeszcze rozejrzałem się po pokoju i odsłoniłem wizjer. Zobaczyłem czyjś przegub, a na nim niemożliwą do podrobienia odznakę Patrolu. Otworzyłem drzwi.

— Słucham? — powiedziałem, stając z nim twarzą w twarz. Pozwoliłem, żeby w moim głosie zabrzmiało rozdrażnienie, które istotnie odczuwałem.

Nie miał munduru. Ubrany był w efektowną, przylegającą do ciała tunikę, modną wśród turystów z wewnętrznych światów. Ponieważ jednak funkcjonariusze muszą stale utrzymywać się w formie, strój leżał na nim o niebo lepiej niż na którymkolwiek z brzuchatych, sflaczałych osobników, jakich spotykałem na korytarzach hotelu. Ten ubiór wydawał mi się jednak trochę zbyt krzykliwy i ekstrawagancki.

— Czcigodny Jern, z rasy Ludzi — stwierdził raczej, niż zapytał. Prawie nie zwracając na mnie uwagi, omiótł wzrokiem pomieszczenie.

— We własnej osobie. Czego sobie życzysz?

— Chcę z tobą porozmawiać... na osobności.

Ruszył do przodu. Cofnąłem się mimowolnie i natychmiast zdałem sobie sprawę, że nie miał prawa wchodzić do środka. Prestiż odznaki dał mu nieznaczną przewagę, którą w pełni wykorzystał. Zanim zdążyłem zareagować, był już w pokoju, a drzwi automatycznie zamknęły się za jego plecami.

— Jesteśmy sami. Mów. — Nie poprosiłem go, żeby usiadł, ani nie wykonałem żadnego powitalnego gestu.

— Masz kłopoty ze znalezieniem pilota. — Teraz poświęcał mi trochę więcej uwagi, nie przestając jednak rozglądać się po pokoju.

— To prawda. — Nie było sensu zaprzeczać oczywistym faktom. On zapewne też nie lubił tracić czasu, bo od razu przeszedł da rzeczy.

— Możemy zawrzeć układ...

Tu mnie zaskoczył. Opuszczając z Eetem bazę Patrolu, mieliśmy wrażenie, że tamtejsze władze wypuszczają nas, licząc na to, że natychmiast wpadniemy w ręce ludzi Bractwa. Przyszło mi do głowy tylko jedno wytłumaczenie. Najwidoczniej szybko doszli do wniosku, że wskazując im miejsce ukrycia skrzynek z kamieniami nicości, zatailiśmy informacje o pochodzeniu tych minerałów. W rzeczywistości powiedzieliśmy im wszystko, co wiedzieliśmy.

— Jaki układ? — zapytałem, powstrzymując się od nawiązania telepatycznego kontaktu z Eetem, chociaż bardzo chciałem wiedzieć co sądzi o tej propozycji. Kto wie, jakim tajnym sprzętem dysponował Patrol. Znając możliwości mojego towarzysza, mogli zastosować jakąś sprytną metodę monitorowania naszej rozmowy.

— Prędzej czy później — wolno cedził słowa, jak gdyby delektując się ich znaczeniem — prędzej czy później Bractwo was dopadnie.

Nie zdołał zbić mnie z tropu, bo dawno domyśliłem się, do czego zmierza.

— I wobec tego chcecie wykorzystać mnie jako przynętę.

Nie zmieszał się ani trochę.

— Można to tak określić.

— To jedyne właściwe określenie. Co chcecie zrobić? Umieścić na pokładzie waszego człowieka?

— Tak. Będzie was chronił i, oczywiście, będzie też naszym informatorem.

— Bardzo wspaniałomyślnie. Ale moj...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin