49.Cienie w mroku - Spraque de Camp Lyon.doc

(136 KB) Pobierz
CIENIE W MROKU

CIENIE W MROKU

  

   Po służbie w armiach różnych krajów i po okresie piractwa z czarnymi korsarzami na wybrzeżu Kush, Conan przeżywa liczne przygody w murzyńskich królestwach. Wracając na północ, zaciąga się jako żołnierz najpierw w Shem, a potem w małym hyborejskim królestwie Khoraja. Po wypadkach opisanych w „Czarnym Kolosie”, kiedy to pokonuje armie straszliwego Natohka, martwego od dawna czarnoksiężnika, ożywionego za pomocą magii, Conan zostaje wodzem armii Khorai. W tym czasie ma prawie trzydzieści lat. Ale sytuacja komplikuje się. Księżniczka Yasmela, której kochankiem chciał zostać Cymmerianin, jest zbyt zajęta sprawami stanu, by mieć dla niego czas. Jej brat, król Khossus, został zdradziecko pojmany i uwięziony przez wrogiego władcę Ophiru, przez co Khoraja znalazła się w niebezpieczeństwie…

  

   Na ulicy Czarnoksiężników w shemickim mieście Eruk adepci sztuk tajemnych chowali swoje przybory i zamykali kramy. Jasnowidze zawijali kryształowe kule w jagnięcą wełnę. Piromanci gasili płomienie, w których widzieli swoje wizje. Czarnoksiężnicy starannie ścierali pentagramy.

   Astrolog Rhazes również zajęty był składaniem swego straganu z amuletami i horoskopami, gdy zbliżył się do niego Shemita w karminowym kaftanie i białym turbanie.

   — Jeszcze nie zamykaj, przyjacielu Rhazesie! Książę pragnie, bym przed twoim wyjazdem do Khorai przyniósł mu twoją ostatnią przepowiednię.

   Rhazes, ogromny, gruby mężczyzna, chrząknął gniewnie, lecz szybko skrył swe prawdziwe uczucia za uprzejmym uśmiechem.

   — Zajdź, zajdź, wielce szanowny Dathanie. Czegóż życzy sobie jego wysokość o tak późnej godzinie?

   — Chciałby wiedzieć, co gwiazdy mówią o losach sąsiednich władców i ich królestw.

   — Przyniosłeś należną opłatę w srebrze?

   — Oczywiście, dobry panie. Książę wielce ceni sobie twe przepowiednie i stąd niechętnie cię traci.

   — Skoro tak niechętnie, dlaczego nie uczynił czegoś, by poskromić zawiść moich eruckich konkurentów i powściągnąć ich ataki wymierzone w mą skromną osobę? Ale jest już na to za późno. O świcie opuszczam Eruk.

   — Czy nic nie skłoni cię do zmiany zdania?

   — Nic, w Khorai bowiem czekają mnie większe zyski od tych, jakie mogłoby mi dać to małe miasto–państwo.

   Dathan zmarszczył brwi.

   — Dziwne. Podróżnicy mówią, że Khoraja jest osłabiona przez wojnę z Natohkiem, oby smażył się w piekle.

   Rhazes zignorował te słowa.

   — Teraz poradźmy się gwiazd. Proszę, siadaj.

   Dathan opadł na krzesło. Rhazes postawił przed nim szkatułę z brązu z wyciętymi szczelinami i tarczami wystającymi z pionowych ścian. Przez otwory można było zobaczyć znajdujące się wewnątrz liczne, mosiężne koła.

   Astrolog nastawił kilka tarcz, po czym powoli, dwanaście razy przekręcił srebrną korbkę przymocowaną do sterczącego z boku trzpienia. Obserwował tarcze bacznie, póki nie znieruchomiały. Wreszcie, nie spuszczając z nich oczu, przemówił:

   — Widzę złowieszcze zmiany. Gwiazda Mitry wkrótce zderzy się ze wschodzącą gwiazdą Nergala. Tak, wielkie zmiany zajdą w Khorai. Widzę trzy osoby z królewskich rodów rządzących teraz albo w przeszłości, albo w nadchodzących czasach. Jedną z nich jest piękna kobieta złapana w sieć niby — pajęczą. Druga to młody człowiek otoczony murami z masywnego kamienia. Trzecia osoba to potężny mężczyzna, starszy niż tamci, ale nadal młody, o licznych i krwawych umiejętnościach. Kobieta nakłania go, by przyłączył się do niej w sieci, ale on niszczy ją całkowicie. Tymczasem młodzieniec na próżno uderza pięściami o kamienne ściany. Wokół nich dziwne kształty poruszają się po astralnej płaszczyźnie. Czarownice jeżdżą na obłokach w świetle księżyca, a duchy topielców wypływają z cuchnących bagien. Wielka Dżdżownica drąży tunele pod ziemią, szukając grobów królów… — Rhazes potrząsnął głową, wyrywając się z transu. — Powiedz tedy swemu panu, że gwiazdy zapowiadają zmiany w Khorai i w Koth. Teraz wybacz mi. Muszę zakończyć przygotowania do podróży. Żegnaj i niech twoje gwiazdy okażą się pomyślne!

  

   Przez korytarz królewskiego pałacu w Khorai, po marmurowej posadzce pod sklepieniami i kopułami z lapis–lazuli, kroczył Conan Cymmerianin. Dudniąc obcasami i podzwaniając ostrogami dotarł do prywatnych apartamentów Yasmeli — księżniczki regentki Khorai.

   — Vatessa! — ryknął. — Gdzie twoja pani? Ciemnooka kobieta rozsunęła draperie.

   — Panie Conanie — rzekła — księżniczka przygotowuje się na przyjęcie posła z Shumiru i nie może udzielić ci audiencji.

   — Do diabła z posłem z Shumiru! Nie widziałem księżniczki Yasmeli od ostatniego nowiu i ona doskonale o tym wie. Jeśli znajduje czas dla jakiegoś wygadanego złodzieja koni z byle państwa — miasta, to może znajdzie go również dla mnie!

   — Jakieś kłopoty z armią?

   — Niewielkie. Większość wichrzycieli poległa na przełęczy Shamla. Teraz jedynie słyszę zwykle w czasie pokój — narzekania na niski żołd i nierychłe awansy. Ale chcę zobaczyć się z twoją panią, na Croma!

   — Vatessa! — rozległ się miękki głos. — Pozwól mu wejść. Poseł może chwilę poczekać.

   Conan wszedł do komnaty, w której, przed lustrem, we; wspaniałym królewskim stroju siedziała księżniczka Yasmela. Dwie pokojówki pomagały jej w przygotowaniach. Jedna barwiła różem jej miękkie policzki, druga zaś wpinała błyszczący diadem w czarne jak noc włosy.

   Kiedy służki zniknęły, księżniczka wstała i popatrzyła na wielkiego Cymmerianina. Conan wyciągnął ku niej krzepkie ramiona, ale Yasmela cofnęła się o krok unosząc ręce w obronnym geście.

   — Nie teraz, ukochany! — wydyszała. — Pognieciesz mi paradną szatę.

   Przybory do krzesania ognia

   — Bogowie, kobieto! — burknął Conan. — Kiedyż będę miał cię dla siebie? Wiedz, że wolę cię taką, jaką jesteś. Bez tych fatałaszków.

   — Drogi Conanie, powtórzę to, co już raz ci mówiłam.

   Bardzo cię kocham, ale należę do ludu Khorai. Moi wrogowie czekają jak sępy, by wykorzystać mój najmniejszy błąd. To, na co poważyliśmy się w ruinach świątyni, było głupie. Gdybym oddała ci się raz jeszcze, wieści o tym by się rozniosły, wtedy tron mógłby zadrżeć w posadach. Co gorsza, mogłabym powić twoje dziecko. Poza tym, jestem tak zajęta sprawami stanu, że czuję się zbyt zmęczona nawet na miłość.

   — W takim razie pójdź ze mną przed oblicze najwyższego kapłana Ishtar i pozwól, by nas połączył.

   Yasmela westchnęła i potrząsnęła głową.

   — To niemożliwe, ukochany, dopóki jestem regentką. Gdyby mój brat był wolny, można by coś wymyślić, choć małżeństwo z cudzoziemcem jest sprzeczne z naszym obyczajem.

   — Chodzi ci o to, że gdybym uwolnił króla Khossusa z lochów Moranthesa, on mógłby znieść te błazeńskie zakazy, które rządzą twoim życiem i trzymają mnie z daleka od ciebie?

   Yasmela rozłożyła ręce w bezradnym geście.

   — Bez wątpienia król uwolniłby mnie od obowiązków regentki. Ale czy pozwoliłby na nasz związek? Nie wiem. Myślę, że potrafiłabym go przekonać.

   — A królestwo nie może zapłacić żądanego przez Moranthesa okupu? — zapytał Conan.

   — Nie. Przed wojną z Natohkiem zebraliśmy żądaną sumę, ale później Ophir podniósł cenę, a nasz skarbiec świeci pustkami. I teraz lękam się, że Moranthes sprzeda mego brata królowi Koth. Ach, gdybyśmy mieli czarnoksiężnika, który potrafiłby czarami wydostać biednego Khossusa z jego celi! Lecz muszę już iść, ukochany. Punktualność zawsze była grzecznością królów, a ja muszę podtrzymywać tradycję swego domu — Yasmela potrząsnęła małym, srebrnym dzwonkiem i dwie pokojówki wróciły, by dokończyć przygotowania.

   Conan skłonił się i ruszył do wyjścia, lecz przy drzwiach przystanął jeszcze na chwilę i powiedział:

   — Księżniczko, twoje słowa podsunęły mi pewien pomysł.

   — Jaki, mój generale?

   — Powiem ci, gdy będziesz miała czas, by wysłuchać. A teraz żegnam.

  

   Kanclerz Taures odgarnął białe włosy znad czoła pomarszczonego przez liczne lata trosk. Popatrzył bacznie na Conana, który siedział po drugiej stronie jego ozdobnego j biurka.

   — Pytasz mnie, co by się stało, gdyby Khossus umarł? Wtedy Rada wybrałaby jego następcę. Skoro nie ma prawowitego dziedzica, prawdopodobnie władczynią zostałaby jego siostra. Księżniczka Yasmela jest sumienna i cieszy się miłością ludu.

   — A gdyby utraciła honor? — zapytał Conan.

   — Sukcesja przeszłaby na jej najbliższego krewnego, wuja Bardesa. Jeśli, mój drogi Conanie, myślisz o przejęciu korony dla siebie, to zapomnij o tym. My, Khorajowie, jesteśmy zamkniętym narodem. Nikt nie uznałby cudzoziemca na tronie. Nie chcę cię obrazić. Po prostu stwierdzam fakt.

   Conan ruchem dłoni przerwał usprawiedliwienia Taurusa.

   — Lubię uczciwych ludzi. Ale co by było, gdyby na tronie zasiadł jakiś głupiec?

   — Lepszy jeden głupiec, na którego wszyscy się godzą, niż dwaj utalentowani książęta, którzy pustoszą kraj w walce o władzę. Ale chyba nie przyszedłeś tutaj po to, by dyskutować o sukcesji, lecz aby przedstawić jakąś propozycję, nieprawdaż?

   — Pomyślałem, że gdybym dostał się potajemnie do Ophiru i uwolnił Khossusa, królestwo wielce by na tym zyskało, zgadza się?

   Chociaż Taurus był doświadczonym mężem stanu, szeroko otworzył oczy.

   — Zdumiewające, że słyszę to od ciebie! — zawołał. — Nie dalej jak parę dni temu pewien wróżbita poruszył ten sam temat. Gwiazdy przepowiadają, mówił, że Conan mógłby pomyślnie podjąć się takiej misji. Nie mówił nic o magii, więc zlekceważyłem tę sprawę. Ale być może przedsięwzięcie to mogłoby się dobrze zakończyć.

   — Co to był za mag? — zapytał zdziwiony Conan.

   — Rhazes Korynthiańczyk, niedawno przybyły z Eruk.

   — Nie znam go — rzekł Conan. — Coś, co powiedziała księżniczka, podsunęło mi pewien pomysł.

   Taurus popatrzył przenikliwie na barbarzyńskiego generała. Słyszał pogłoski o namiętności istniejącej pomiędzy Conanem a księżniczką, ale uznał, że lepiej nie wnikać w te sprawy. Myśl o związku uwielbianej księżniczki z nieokrzesanym barbarzyńskim wojownikiem przyprawiała Taurusa o dreszcze. Jednakże, pomimo dumy wynikającej z własnej pozycji i pochodzenia, próbował nie żywić uprzedzeń do zbawcy Khorai.

   — Uratowanie króla może okazać się płonną nadzieją, a jednak musimy spróbować — oznajmił nie spuszczając oczu z Conana. — Skoro nie możemy zapłacić Moranthesowi żądanego okupu, obawiam się, że wyda on naszego młodego króla Strabonusowi z Koth, który zaproponował Ophirowi korzystny traktat. Gdy Kothyjczyk dostanie Khossusa w swoje szpony, będzie go torturował dopóty, dopóki nie uzyska zrzeczenia się tronu na swoją korzyść, co uczyni go władcą naszego kraju. Będziemy walczyć, z pewnością, ale koniec będzie gorzki.

   — Pokonaliśmy armię Natohka — zauważył Conan.

   — Tak, dzięki tobie. Ale wojsko Strabonusa w przeciwieństwie do hord Natohka jest dobrze wyszkolone i zdyscyplinowane.

   — A jeśli uwolnię króla, jaką otrzymam nagrodę?

   Taurus uśmiechnął się krzywo.

   — Zmierzasz prosto do celu, generale, prawda? A czy przypadkiem nie łudzisz się, że nadal będziesz cieszył się względami księżniczki, gdy jej brat zasiądzie na tronie?

   — A jeśli tak? — warknął Conan.

   — Bez obrazy, bez obrazy. Ale czyż złoto nie byłoby dla ciebie wystarczającą nagrodą?

   — Nie. Jeśli mam zyskać szacunek twych wyperfumowanych paniątek, muszę domagać się czegoś więcej niż pieniądze. Skoro jednak wspomniałeś o złocie, zgodzę się na połowę sumy, którą ty zaproponowałeś Moranthesowi, zanim on podwyższył cenę uwolnienia króla.

   Z kimś innym Taurus mógłby się targować, lecz znał spryt Conana wystarczająco dobrze, by nie łudzić się, że mógłby wygrać z nim pojedynek o cenę. Nigdy nie można było przewidzieć reakcji tego nieokiełznanego barbarzyńcy. Conan mógłby ryknąć śmiechem albo wpaść w gniew, wypaść za drzwi i opuścić Khoraję w potrzebie.

   — Dobrze — powiedział Taurus. — Przynajmniej pieniądze zostaną w królestwie. Spotkam się z Rhazesem i zaplanujemy twoją wyprawę.

   Dwa dni później Conan szedł przez wielki gabinet w stronę Yasmeli, Taurusa i jeszcze kogoś — wielkiego, tęgiego mężczyzny o sennym wyrazie twarzy, odzianego w luźne szaty. Tuż za Conanem podążał niski, chudy mężczyzna w poszarpanym ubraniu.

   — Bądź pozdrowiona, księżniczko! — zawołał Conan. — I ty, kanclerzu. Tobie również życzę dobrego dnia, kimkolwiek jesteś.

   Taurus chrząknął.

   — Generale Conanie, przedstawiam ci mistrza Rhazesa z Limnae, wybitnego astrologa. A kim jest panicz, który ci towarzyszy?

   Conan wybuchnął śmiechem.

   — Wiedzcie, przyjaciele, że to nie panicz, ale Fronto, najzręczniejszy złodziej w waszym królestwie. Minionej nocy, gdy wszyscy uczciwi poddani spali, znalazłem go w pewnej cuchnącej spelunce.

   Fronto skłonił się głęboko, podczas gdy Taurus usilnie starał się zdławić uczucie niechęci.

   — Złodziej? — powtórzył kanclerz. — A po co ci taki?

   — Sam niegdyś byłem złodziejem, tedy znam nieco złodziejskie sposoby — rzekł spokojnie Conan. — Jednakże gdy parałem się tym rzemiosłem, nigdy nie nauczyłem się sztuki otwierania zamków. Moje palce są zbyt wielkie i niezdarne. Tymczasem do naszych celów możemy potrzebować włamywacza, a nie ma nikogo zręczniejszego od Fronta. Potwierdzili to wszyscy znani mi złodzieje.

   — Masz wielce zdumiewające znajomości — powiedział sucho Taurus. — Ale czy naprawdę chcesz zawierzyć komuś takiemu?

   Conan wyszczerzył zęby w szerokim uśmiechu.

   — Fronto ma własne powody, by nam pomóc. Powiedz im, Fronto.

   Złodziej odezwał się po raz pierwszy. Mówił z miękkim ophirskim akcentem:

   — Wiedzcie, szlachetni panowie i pani, że mam własny rachunek do wyrównania z królem Ophiru Moranthesem. Nie jestem szlachcicem, ale mimo to mam powody, by być dumnym ze swego pochodzenia. Jestem jedynym synem Hermiona, w swoim czasie najsławniejszego architekta Ophiru.

   Kilka lat temu, kiedy Moranthes, wtedy jeszcze podrostek, zasiadł na tronie, zapragnął wznieść nowy, większy pałac w Ianthe. Do tego zadania wynajął mego ojca. Król zażądał, by z wnętrza pałacu poza mury miasta wychodziło tajemne przejście, na wypadek, gdyby powstanie ludności lub zdobycie stolicy przez wrogów zmusiło go do ucieczki.

   Po ukończeniu budowy król rozkazał zabić budowniczych tajnego przejścia, by nikt nie mógł zdradzić sekretu. Mojego ojca nie zabito. Litościwy Moranthes kazał go jedynie oślepić, wyrwać mu język i obciąć obie dłonie.

   Mój ojciec zaledwie o miesiąc przeżył ów akt łaski. Zanim jednak go okaleczono, przeczuwając nieszczęście, zdradził mi tajemnicę tunelu, którym mogę wprowadzić generała Conana do pałacu. Przejście wiedzie do lochów, a ja potrafię otworzyć każde drzwi, wobec tego możemy zaryzykować uwolnienie króla.

   — A co, mój dobry złodzieju, chciałbyś za swoje usługi? — zapytał Taurus.

   — Oprócz możliwości pomsty chciałbym dostać niewielką pensję. Taką, jaką Khoraja płaci swym starym żołnierzom.

   — Dostaniesz ją — obiecał kanclerz.

   Conan obrzucił astrologa przelotnym spojrzeniem i zapytał:

   — A jaki jest twój udział, mistrzu Rhazesie?

   — Oferuję pomoc w twojej wyprawie, generale. Dzięki memu astronomicznemu abakusowi — powiedział, wskazując trzymaną pod pachą szkatułę z brązu z wystającymi tarczami i kółkami — mogę odczytać z gwiazd porę najlepszą na każdy krok twojej podróży.

   Rhazes pochylił się, pokręcił srebrną korbką. Przez chwilę przyglądał się tarczom, po czym rzekł:

   — Cóż za szczęśliwy zbieg okoliczności! Najlepszy w ciągu dwóch miesięcy czas na wyruszenie w drogę przypada w dniu jutrzejszym. I poza tym, chociaż nie jestem czarnoksiężnikiem, znam jedną czy dwie magiczne sztuczki, które będą mogły ci pomóc.

   — Przez wiele lat dawałem sobie radę bez pomocy magicznych sztuczek i nie widzę powodu, by uciekać się do nich obecnie — warknął Conan.

   — Ponadto — ciągnął dobrotliwie Rhazes ignorując słowa Conana — znam dobrze Koth i mówię kothyjskim bez obcego akcentu. Skoro mamy przeciąć to rozległe królestwo w drodze do Ophiru…

   — Do diabła z tym! — uciął Conan. — Strabonus byłby szczęśliwy, mogąc dostać nas w swoje ręce. Pojedziemy wzdłuż granic Koth, przez Shem i Argos…

   — Rhazes ma rację — przerwał Taurus. — Czas odgrywa dużą rolę, a trasa, którą proponujesz, zabrałaby go bardzo wiele.

   Yasmela poparła kanclerza i upierała się przy jego zdaniu, dopóki Conan nie zgodził się obrać krótszej trasy i przyjąć Korynthiańczyka na trzeciego członka wyprawy. Potem kanclerz powiedział:

   — Potrzebujesz ponadto osobistych strażników, służących do prac obozowych i niesienia twoich bagaży.

   — Nie! — ryknął Conan, uderzając pięścią w stół. — Każdy dodatkowy człowiek oznacza jedną więcej parę oczu do patrzenia, uszu do słuchania i dodatkowy język do wypaplania naszych sekretów. Obozowałem w wielu krajach, w czasie pięknej i podłej pogody. Fronto również zna tę gorszą stronę życia. Jeśli Mistrz Rhazes nie życzy sobie dzielić tych drobnych niewygód, niech lepiej zostanie w Khorai.

   — To nie do pomyślenia, generale — zagdakał Taurus — żeby człowiek twojej rangi wyprawiał się w drogę choćby bez pachołka do czyszczenia butów.

   — Wcześniej sam o siebie dbałem, więc teraz również nie stanie mi się krzywda. W tego rodzaju wyprawach ten podróżuje szybciej, kto podróżuje sam!

   Gruby astrolog westchnął.

   — Pójdę nawet pieszo, jeśli trzeba, ale nie proście, bym rąbał drewno na opał.

   — W takim razie, dobrze — Conan wstał. — Kanclerzu, daj Frontowi glejt, by w drodze powrotnej z pałacu straże nie wzięły go za jakiegoś włóczęgę i nie zakuły w żelaza. — Rzucił złodziejowi złotą monetę. Ten złapał ją w lot. — Fronto, kup sobie jakieś ubranie, przyzwoite, ale nie jaskrawe. W porze kolacji czekaj na mnie w oficerskich kwaterach. Księżniczko, pozwól, odprowadzę cię do twoich komnat.

   Kiedy dotarli do komnaty Yasmeli, Conan wymruczał:

   — Czy mogę przyjść do ciebie tej nocy?

   — Ja… Nie wiem… To niebezpieczne.

   — To może być nasz ostatni raz, wiesz o tym.

   — Och, musisz być podłym człowiekiem, skoro tak mnie dręczysz! Dobrze — westchnęła — odeślę służebne przed zmianą straży…

  

   Trzech jeźdźców, wiodących jucznego muła, sunęło łagodnym zboczem w kierunku północnego grzbietu Kothyjskiego Urwiska. Od czasu do czasu podróżnicy mijali innych podróżnych; pieszego handlarza z koszem na plecach, wieśniaka na wozie ciągniętym przez ciężko stąpające woły, karawanę wielbłądów prowadzoną przez Shemitów w pasiastych strojach i khorajskiego arystokratę w karecie, za którą galopowała jego drużyna.

   W końcu znaleźli się u stóp urwiska. Z daleka wyglądało ono na litą, kamienną ścianę, jednak gdy się zbliżyli, okazało się, że jest ona pocięta żlebami i wąskimi wąwozami.

   Droga prowadziła na jedną z przełęczy i gdy wędrowcy prowadzili swoje konie w górę krętej ścieżki, skalna ściana przysłoniła zachodzące słońce. Kiedy trzej podróżni dotarli na szczyt urwiska, słońce już zaszło.

   Na tle zachodniego nieba rysowały się Góry Kothyjskie, których zaokrąglone sylwetki przypominały piersi olbrzymki. Z tej odległości Conan zdołał rozpoznać szczyt Góry Khrosha. Wiszący nad nią pióropusz dymu zabarwiał świetlistą purpurą żar ogni wrzących w kraterze.

   Raptem ziemia zadrżała i przed małą kawalkadą pojawił się oddział jeźdźców z herbem Koth — hełmem Ishtar, wyszytym na płaszczach złotą nicią. Podróżni dotarli do granicy.

   — Generale, pozwól mi to załatwić — zaproponował Rhazes Conanowi. Otyły magik podjechał powoli do dowódcy straży granicznej. Pochylił się w siodle ku oficerowi i zaczął rozmawiać z nim płynnym kothyjskim, od czasu do czasu wskazując na swoich towarzyszy. Surową twarz oficera rozjaśnił uśmiech. Po chwili żołnierz wybuchnął rubasznym śmiechem i z uciechy uderzył się dłonią w udo. Odwrócił się w stronę Conana i Fronta i strzelił palcami.

   — Ruszajcie!

   Kiedy posterunek graniczny zmalał w oddali, Conan nie wytrzymał:

   — Co powiedziałeś tej kanalii, Rhazes?

   Astrolog uśmiechnął się dobrotliwie.

   — Powiedziałem, że jesteśmy w drodze do Asgulan i że słyszeliśmy plotki o wojnie wzdłuż zachodnich prowincji Shem.

   — Dobrze, ale co powiedziałeś, że tak się śmiał?

   — Aha, powiedziałem, że Fronto jest moim synem i że udajemy się odmówić modlitwy w świątyni Derketo, by pomogła mu spłodzić syna. Powiedziałem, że cierpi na… hmm… pewną niemoc cielesną.

   — Ty przebiegły bękarcie! — krzyknął Conan krztusząc się ze śmiechu, podczas gdy Fronto spoglądał na nich spode łba.

  

   Księżyc stanął w pełni, potem skurczył się do małego sierpu, gdy mozolnie przemierzali nieskończone równiny Koth, gdzie pasterze na koniach pilnowali długorogiego bydła. Potem jechali skrajem nieużytków centralnego Koth, gdzie strumienie wpływały do jeziora tak słonego, że naokoło rosło tylko kilka poskręcanych krzaków. Jakiś czas później dotarli do bardziej urodzajnej okolicy i zatrzymali się na odpoczynek.

   Conan spojrzał na swoich towarzyszy. Martwił go Fronto. Niski złodziej był chętnym i zręcznym pomocnikiem, ale burczał bez końca na temat swoich osobistych niedoli i urazów.

   — Jeżeli bogowie zechcą dać mi szansę — powiedział — zabiję tego łotra Moranthesa, nawet gdyby później mieli mnie smażyć w oleju.

   — Nie winie cię — rzekł Conan. — Zemsta jest słodka i mnie także cieszy, lecz by doświadczyć jej słodyczy, trzeba przeżyć. Pamiętaj jednak, że przybyliśmy tu nie po to, by zabić Moranthesa, aczkolwiek na to zasłużył, ale wydobyć Khossusa z więzienia. Później, jeżeli będziesz chciał wrócić, by podkraść się do króla, to twoja sprawa.

   Ale Fronto nadal mruczał, zagryzając wargi i wyłamując palce. Zupełnie nie potrafił poradzić sobie z uczuciami, które nim targały.

   Rhazes był inny. Astrolog nie przykładał się do żadnych obowiązków, dopóki Conan go do tego nie przymusił, ale był tak niezręczny, że nawet gdy chciał, służył niewielką pomocą. Zawsze w dobrym nastroju, bawił swoich towarzyszy opowiadaniem starodawnych mitów i uczonymi wywodami.

   Ponadto astrolog zawsze znajdował sposób, by uniknąć odpowiedzi na osobiste pytania. Niezmiennie wyślizgiwał się niczym wąż spod opadającej stopy. Conan odczuwał do niego niejasny brak zaufania, niemniej nie mógł znaleźć nic, co jednoznacznie świadczyłoby przeciwko Rhazesowi.

   Kiedy rozbili obozowisko w lesie o dzień drogi na wschód od Khorshemish, astrolog powiedział:

   — Muszę ułożyć nasz horoskop, by upewnić się, czy w stolicy Koth nie czeka nas niebezpieczeństwo.

   Z wielkiej, skórzanej sakwy wyjął swój osobliwy przyrząd. Przyjrzał się gwiazdom, zerkając przez gałęzie otaczających drzew, a następnie pokręcił korbką i w migocącym świetle ogniska popatrzył na tarcze. Wreszcie powiedział:

   — Istotnie, w Khorshemish czeka nas niebezpieczeństwo. Najlepiej będzie, jeżeli bocznymi traktami okrążymy miasto. Znam drogę. — Astrolog zerknął na swój instrument marszcząc brwi, następnie poczynił kilka poprawek i mówił dalej: — To dziwne, ale pewne znaki wskazują na istnienie innego niebezpieczeństwa i to niedługo.

   — Jakiego rodzaju? — zapytał Conan.

   — Tego nie potrafię powiedzieć, ale musimy się strzec — Rhazes ostrożnie wsunął przyrząd z powrotem do sakwy. Pogmerał w niej jeszcze chwilę i wyjął kawałek liny. — Pokażę wam sztuczkę magiczną, której nauczyłem się od czarnoksiężnika w Zamorze. Widzicie? Złapcie ją!

   Rzucił linę Conanowi, który błyskawicznie wyciągnął rękę. I równie szybko, z przekleństwem na ustach odrzucił sznur od siebie, ten bowiem w locie przemienił się w wijącego węża. Gad upadł na ziemię, znów zmieniając się w zwykły kawałek liny.

   — Niech diabli wezmą twoją skórę, Rhazesie! — warknął Conan z na wpół dobytym mieczem. — Chcesz mnie zamordować?

   Astrolog zachichotał zwijając linę.

   — To tylko iluzja, mój drogi generale. Ta rzecz nigdy nie była niczym więcej, jak kawałkiem sznura. A gdyby naprawdę był to wąż, jak widzieliście, to wąż nieszkodliwy.

   — Dla mnie wąż zawsze jest wężem — mruknął Conan, siadając przy ogniu. — Zapisz na rachunek swego szczęścia to, że głowa nadal wieńczy twoją szyję.

   Rhazes z kamienną twarzą schował linę do sakwy i powiedział:

   — Ostrzegam was, żebyście nie grzebali w tym worku. Niektóre z zawartych w nim rzeczy nie są tak nieszkodliwe. Ta szkatułka, na przykład.

   Wyciągnął małą, pokrytą reliefami miedzianą skrzyneczkę, nieco mniejszą od swego przyrządu do liczenia, po czym z powrotem wsunął ją do worka.

   Fronto uśmiechnął się psotnie.

   — Więc okazuje się, że sławny generał Conan czegoś się boi! — zachichotał.

   — Poczekajmy — warknął Conan. — Kiedy ujrzymy wieże Ianthe, wtedy zobaczymy, kto się boi…

   — Nie ruszać się! — przerwał chrapliwy okrzyk. Słowa wypowiedziano po kothyjsku. — Mierzy w was tuzin napiętych łuków.

   Cymmerianin zwrócił wzrok na człowieka, który wysunął się z cienia. Był to chudzielec w wystrzępionym odzieniu, z łatką na jednym oku. Ruch w zaroślach wskazywał na obecność innych.

   — Kim jesteś? — zgrzytnął zębami Conan.

   — Biednym jegomościem, który zbiera podatki ze swych włości, to znaczy tego lasu — odparł chudzielec, po czym zawołał do swoich ludzi: — Chodźcie bliżej, chłopcy. Dajcie im obejrzeć czubki swoich strzał.

   W zbójeckiej bandzie było tylko siedmiu łuczników, ale to wystarczyło, by skutecznie sterroryzować trzech podróżnych.

   Conan ugiął kolana, przygotowując się do szybkiego zerwania się na nogi. Gdyby był sam, zaatakowałby natychmiast, pokładając wiarę w kolczudze, którą miał pod tuniką. Zawahał się jednak, zrozumiał bowiem, że jego towarzysze z pewnością by zginęli.

   — Ach! — zawołał przywódca zbójców, schylając się nad skórzaną sakwą Rhazesa. — Co my tu mamy? — Wetknął rękę do środka i wyjął miedzianą szkatułkę. — Złoto? Za lekka! Biżuteria? Może. Zobaczymy…

   — Ostrzegam, nie otwieraj jej — powiedział Rhazes.

   Jednooki parsknął śmiechem, pogmerał przy zamku i podniósł wieko.

   — Co jest?! — zawołał. — Jest pusta… pełna dymu…

   Przywódca wrzasnął przenikliwie i odrzucił skrzyneczkę. Wydobyło się z niej coś, co w świetle ognia wyglądało jak obłok czarnego dymu. Chmura jak żywa istota szczelnie otuliła jednookiego opryszka, który zaczął tłuc rękami po ubraniu, jakby chciał zdusić spowijające go płomienie. Tańcząc dziko, zawył rozpaczliwie. Rhazes siedział bez ruchu, mrucząc coś do siebie.

   Z leżącej w trawie szkatułki wypłynęła kolejna chmura żywego dymu, a po niej jeszcze jedna. Bezpostaciowe istoty falowały w powietrzu niczym bezkształtne stwory pływające w głębinach oceanu. Następna chmura przyczepiła się do drugiego rozbójnika, który również zaczął skakać i wrzeszczeć.

   Pozostali wypuścili strzały w atramentowe obłoki, które nadal wypływały z miedzianej szkatułki, ale pociski nie napotkały żadnego oporu. Herszt i oblepiony przez chmurę rozbójnik przestali się wić i znieruchomieli. Ich towarzysze błyskawicznie zniknęli z kręgu światła. Stopniowo trzask deptanego chrustu i krzyki przerażenia ścichły w lesie.

   Rhazes wyprostował się i podniósł szkatułkę. Nie zamykając jej, podniósł głos i zaintonował dziwną pieśń, a chmury dymu jedna po drugiej podpłynęły ku niemu i wsunęły się do puzderka.

   W końcu Rhazes zatrzasnął wieczko i przekręcił zatrzask.

   — Nie może powiedzieć, że go nie ostrzegałem — rzekł z uśmiechem. — Albo raczej powinienem powiedzieć, że jego duch nie może mnie oskarżać.

   — Jesteś większym czarnoksiężnikiem, niż się wydaje — warknął Conan. — Czym były te zjawy?

   — Duchami uwięzionymi przez potężny czar w tej materialnej płaszczyźnie. W ciemności są mi posłuszne, ale nie znoszą światła dziennego. Wygrałem tę szkatułkę w kości od pewnego maga z Luxuru w Stygii — astrolog wzruszył ramionami. — Gwiazdy przepowiedziały mi wtedy, że wygram tę grę.

   — To wygląda mi na oszustwo.

   — Ach, ależ on też próbował mnie oszukać, rzucając czar na kości.

   — Cóż, zatem gra była uczciwa. Przegrałem więcej złota i srebra, niż większość ludzi widziała w ciągu całego życia, ale Mitra uchronił mnie przed grą, w której nie miałbym żadnych szans! — Conan z zadumą przegarnął popiół w ognisku. — Twoje pożerające ludzi chmury uratowały nasz dobytek i być może nasze karki. Ale gdybym nie przysłuchiwał się twojej paplaninie, na pewno usłyszałbym zbliżających się bandytów i nie dałbym się zaskoczyć niby nowo narodzone jagnię. Teraz przestańcie gadać i śpijcie. Pierwszy będę czuwał.

  

   Następnego dnia Rhazes poprowadził swych towarzyszy rzadko używanymi drogami wokół Khorshemish i znów znaleźli się na głównym trakcie do Ophiru.

   W miarę jak kolejne mile zostawały za ich plecami, Conan stawał się coraz bardziej niespokojny. Nie niepokoiła go perspektywa włamania się do pałacu króla Moranthesa. Przeżył już wiele podobnych przygód. Nie obawiał się również tortur, a śmierć była jego wierną towarzyszką od tak dawna, że nie zwracał na nią większej uwagi niż na muchę.

   Wreszcie odkrył źródło swego niepokoju. Ich podróż jak na razie przebiegała bez kłopotów! Ilekroć byli zatrzymywani przez oddziały straży na drogach, Rhazes radził sobie z nimi równie zręcznie, jak z żołnierzami na granicy, i nikt nie próbował ich zatrzymać. Nie groziło im żadne magiczne niebezpieczeństwo, żadna desperacka walka, żaden bezlitosny pościg… Conan uśmiechnął się ironicznie. Był tak przyzwyczajony do niebezpieczeństw, że ich brak przyprawiał go o niepokój.

   Wreszcie na horyzoncie zobaczyli Ianthe, leżące po obu stronach Rzeki Czerwonej. Przelotny deszcz spłukał kurz z powietrza sprawiając, ze stało się ono bardziej przezroczyste i zachodzące słońce roziskrzyło się na miedzianych i złotych kopułach wieńczących miejskie wieże. Ponad mury wyglądały kryte czerwoną dachówką dachy najwyższych domów.

   Fronto ściągnął cugle.

   — Jeśli przebędziemy rzekę po pływającym moście, to potem będziemy zmuszeni wejść do miasta, a to dość ryzykowny plan. Lepiej żebyśmy pojechali pół mili w górę rzeki, do najbliższego brodu, i obeszli Ianthe.

   — Czy wejście do tunelu znajduje się po północnej stronie miasta? — zapytał Conan.

   — Tak, generale.

   — Zatem pojedziemy w górę rzeki.

   Rhazes spojrzał uważnie na Fronta.

   — Czy dotrzemy do tunelu przed północą?

   — Jestem tego pewien.

   Astrolog pokiwał głową.

  

   Księżyc, gruby sierp, bliski pierwszej kwadry, migał blado między drzewami, gdy trzej mężczyźni zsiedli z koni w gaju na północny wschód od Ianthe. O strzał z łuku wznosiły się czarne na tle usianego gwiazdami nieba blanki murów. Conan zdjął z siodła worek z pochodniami — długimi sosnowymi szczapami, których końce owinięte były szmatami nasączonymi tłuszczem.

   — Zostań z końmi, Rhazesie — mruknął. — Fronto i ja wejdziemy do tunelu.

   — Och, nie, generale! — sprzeciwił się astrolog. — Pójdę z wami. Spętane zwierzęta będą bezpieczne. I może przed uwolnieniem Khossusa przyda się wam mój worek z magicznymi sztuczkami.

   — On ma rację, generale — poparł go Fronto.

   — Jest za stary i za gruby na takie wyczyny — rzekł Conan.

   — Jestem zwinniejszy, niż myślisz — odparł Rhazes. — Co więcej, gwiazdy mówią, że będziesz potrzebował dziś mojej pomocy.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin