Shaw Irvin - Pogoda dla bogaczy t3.rtf

(999 KB) Pobierz

IRWIN SHAW

 

 

 

Pogoda dla bogaczy

 

 


Część pierwsza

 


Rozdział 1

 

Z notatnika Billy Abbotta, 1968

Monika mówi, że nic nie jestem wart. Mówi to jednak tylko na pół serio. Sama Monika natomiast jest wartościową dziewczyną. Fakt, że jestem w niej zakochany, na pewno przesłania mi jej obraz. Później do tego wrócę.

Zapytała mnie kiedyś, o czym piszę w tym notatniku. Powiedziałem, że - jak ciągle powtarza pułkownik - my tutaj w NATO znajdujemy się na pierwszej linii frontu cywilizacji. To ważne, żeby przyszłe pokolenia wiedziały, jak było na pierwszej linii frontu cywilizacji w Brukseli w drugiej połowie dwudziestego wieku. Może jakiś zasuszony, napromieniowany uczony kopiąc w ruinach miasta natknie się na ten notatnik z nadpalonymi rogami, pewnie sztywny od rdzawych plam mojej krwi, i poczuje wdzięczność dla Williama Abbotta juniora za jego przezorne zapisywanie obserwacji dotyczących życia prostego amerykańskiego żołnierza, który bronił cywilizacji na krańcu Europy. Ile kosztowały ostrygi, jaki kształt i wymiary miały piersi jego ukochanej, co należało do jego zwykłych przyjemności - takich jak pieprzenie czy wykradanie armii benzyny; tego rodzaju informacje.

Monika zapytała, czy zawsze muszę być niepoważny, a ja odpowiedziałem pytaniem: cóż mi innego pozostaje?

- Czy ty w nic nie wierzysz? - pytała dalej.

Powiedziałem, że wierzę, iż zawsze trzeba iść z prądem. Jeśli ulicą idzie pochód, włączam się i dotrzymuję kroku, machając ręką zebranym tłumom, zarówno przyjaciołom, jak i wrogom.

- Wracaj do swoich bazgrołów - powiedziała. - Napisz, że nie jesteś prawdziwym przedstawicielem swojego pokolenia.

Bazgroły to może najlepsze określenie tego, co robię. Pochodzę z rodziny piszącej. Moi rodzice są - a raczej byli - pisarzami. Swego rodzaju. Ojciec pracował jako rzecznik prasowy, należał więc do profesji nie cieszącej się szczególną estymą w salonach Akademii czy gabinetach wydawców. Jednak wszelkich zasług czy potknięć, jakie stały się jego udziałem, dopracował się przy maszynie do pisania. Teraz mieszka w Chicago i pisze do mnie często, zwłaszcza kiedy jest pijany. Sumiennie odpisuję na jego listy. Żyjemy w wielkiej przyjaźni, kiedy dzielą nas cztery tysiące mil.

Moja matka pisywała recenzje do nędznych pisemek. Prawie nie utrzymujemy kontaktów. Teraz robi coś dla filmu. Wyrosłem przy akompaniamencie stukotu maszyn do pisania i przelewanie na papier własnych nie upiększonych myśli wydaje mi się rzeczą naturalną. Rozrywki tutaj są bardzo ograniczone, chociaż jest lepiej niż w Wietnamie, jak mawia pułkownik.

Gram z pułkownikiem w tenisa i chwalę jego kiepski bekhend, co jest jednym ze sposobów urządzenia się w wojsku.

Jeśli wbrew przepowiedniom pułkownika nie dosięgnie, NATO decydujące rosyjskie uderzenie, będę kontynuował te bazgroły. Dostarcza mi to zajęcia, kiedy nic się nie dzieje w parku maszynowym, gdzie nazywają mnie "starszym od ciężarówek".

Zastanawiam się, co robi dziś wieczorem, kiedy ja to piszę, facet odpowiedzialny za park maszynowy w kwaterze głównej sił Układu Warszawskiego.

 

Aleksander Hubbell był dziennikarzem. W każdym razie pracował dla magazynu "Time" w Paryżu. Ale w tym tygodniu miał przestać być dziennikarzem, bo spędzał urlop z żoną. Żona odbywała właśnie sjestę w hotelu u nasady przylądka, a Aleksander Hubbell zbliżał się do prefektury policji w Antibes. Głowił się nad nazwiskiem Jordach, które wyczytał przed trzema dniami w "Nice-Matin". Amerykanin o nazwisku Jordach został zamordowany w porcie Antibes dokładnie pięć dni po własnym ślubie. Poszukiwano mordercy czy morderców. Dotychczas nie udało się ustalić motywu zbrodni. Jordacha śmiertelnie pobito na pokładzie jego własnego jachtu "Klotylda", zakotwiczonego na przystani w Antibes.

Hubbell chlubił się swoją dziennikarską pamięcią, toteż denerwowało go, że nazwisko, które powinien natychmiast rozpoznać i zaszufladkować, majaczyło jedynie na krańcach świadomości. Kiedy je sobie przypomniał, odczuł ulgę. W okresie gdy pracował jeszcze w Nowym Jorku, ukazał się numer "Life'u" z fotografiami dziesięciu obiecujących młodych polityków z całych Stanów Zjednoczonych. Na jednym ze zdjęć był ktoś o nazwisku Jordach - Hubbell nie pamiętał imienia - ówczesny burmistrz małego miasteczka Whitby, oddalonego o blisko sto mil od New York City. Następnie Hubbell przypomniał sobie coś jeszcze. Po tym artykule w "Lifie" był jakiś skandal w college'u w Whitby, kiedy to zbuntowani studenci demonstrowali przed domem burmistrza, a żona burmistrza pojawiła się w drzwiach pijana i naga. Ktoś zrobił zdjęcie, odbitka obiegła całe miasto.

Ale człowiek, którego żona ukazała się z gołym tyłkiem tłumowi wyjących studentów, mógł przecież się jej pozbyć i poślubić kogoś o mniej "wystawnych" obyczajach.

Oczywiście - myślał Hubbell czekając na zmianę świateł na skrzyżowaniu - może tu chodzić o kogoś zupełnie innego o tym samym nazwisku. Jacht w Antibes znajdował się daleko od Whitby, w stanie Nowy Jork. W każdym razie warto sprawdzić. Gdyby się okazało, że chodzi właśnie o tego młodego, obiecującego polityka, warto by się tym zainteresować bez względu na urlop. Urlop trwał już pięć dni i Hubbell zaczynał się nudzić.

 

Samotny policjant drzemał za biurkiem w pustym, odrapanym pokoju, ale rozpromienił się, wyraźnie rad z towarzystwa, kiedy Hubbell wyjaśnił swoją poprawną francuszczyzną, że jest dziennikarzem i chciałby się czegoś dowiedzieć o morderstwie. Policjant wyszedł do sąsiedniego pokoju, w chwilę później powrócił i oświadczył, że chef może zaraz przyjąć Hubbella. Wyglądało na to, że owo popołudnie w Antibes nie obfitowało w zbrodnie.

Chef, niewielki ciemny mężczyzna o zaspanych oczach, ubrany był w sportową koszulkę i pogniecione bawełniane spodnie. Kiedy się odezwał, błysnął złoty przedni ząb:

- Czym mogę służyć, monsieur?

Hubbell wyjaśnił, że szczegóły zamordowania we Francji Amerykanina, zwłaszcza jeśli jest to ten Jordach, którego on ma na myśli, człowiek o pewnej pozycji w ojczyźnie, mogłyby zainteresować czytelników amerykańskich. Zarówno on sam, jak i jego zwierzchnicy byliby niezmiernie wdzięczni, gdyby chef mógł rzucić jakieś światło na całą tę sprawę.

Chef przyzwyczajony był do dziennikarzy francuskich, którzy traktowali to morderstwo jako zwykłe portowe porachunki. Ten wyglądający na spryciarza Amerykanin, przedstawiciel cenionego pisma, który bada okoliczności śmierci rodaka w kurorcie przyciągającym wielu Amerykanów, to zupełnie inna sprawa. Chef czułby się znacznie lepiej, gdyby winowajca był już aresztowany i znajdował się za kratkami, ale na to w tej chwili nie można było nic poradzić.

- Czy są jakieś poszlaki wskazujące na winnego czy motywy zbrodni? - pytał mężczyzna.

- Usilnie pracujemy nad tą sprawą - powiedział chef. - Dwadzieścia cztery godziny na dobę.

- Czy ma pan jakieś punkty zaczepienia?

Chef wahał się przez chwilę. W filmach reporterzy zazwyczaj znajdują poszlaki, które przegapiła policja. Ten Amerykanin wygląda inteligentnie, istnieje więc szansa, że natknie się na coś użytecznego.

- W noc swego wesela - zaczął chef - monsieur Jordach wplątał się w spór, bardzo brutalny spór, jak powiedziała mi jego bratowa, w Cannes, w barze zwanym "La Porte Rose", z mężczyzną znanym policji. Z cudzoziemcem. Jugosłowianinem o nazwisku Danovic. Przesłuchiwaliśmy go. Ma wprawdzie doskonałe alibi, ale chcielibyśmy zadać mu jeszcze kilka pytań. Niestety, wydaje się, że zniknął. Właśnie go szukamy.

- Brutalny spór - powiedział Hubbell. - Ma pan na myśli bójkę?

Chef skinął głową.

- Wyjątkowo brutalną. Tak mi powiedziała bratowa zamordowanego.

- Wie pan, o co poszło?

- Bratowa utrzymuje, że monsieur Jordach interweniował w chwili, gdy cudzoziemiec zamierzał ją zgwałcić.

- Rozumiem - powiedział Hubbell. - Czy Jordach często wdawał się w barowe bójki?

- Nic mi o tym nie wiadomo. Znałem monsieur Jordacha. Czasami wypijaliśmy razem szklaneczkę. Wiadomość o jego śmierci bardzo mnie zasmuciła. Znałem go jako spokojnego człowieka. Był bardzo lubiany. Chyba nie miał wrogów. Mimo to trudno mi uwierzyć, że był w Ameryce człowiekiem o liczącej się pozycji, jak pan powiedział.

- W "Nice-Matin" pisali, że był właścicielem jachtu. - Hubbell roześmiał się lekko. - To się raczej liczy.

- Obsługiwał jacht - wyjaśnił chef. - Był czarterowym kapitanem. To stanowiło źródło jego utrzymania.

- Rozumiem - powiedział Hubbell. Nie mógł sobie wyobrazić jednego z dziesięciu najbardziej obiecujących młodych polityków Ameryki zarabiającego na życie obsługiwaniem czarterowych rejsów po Morzu Śródziemnym, bez względu na to, ile razy jego żona tam w kraju pokazała się nago. Cała ta historia stawała się coraz mniej interesująca.

- A może to morderstwo polityczne? - zapytał z nadzieją.

- Nie sądzę. On na pewno nie był związany z polityką. Staramy się zbierać informacje o takich ludziach.

- Przemyt?

- Mało prawdopodobne. W tej dziedzinie również jesteśmy poinformowani. A przynajmniej podejrzliwi.

- Więc jak by go pan określił? - nalegał Hubbell, już tylko z przyzwyczajenia.

Chef wzruszył ramionami.

- Przyzwoity pracujący człowiek. Porządny typ. - Bravo type po francusku. Umiarkowana pochwała, trochę protekcjonalna w ustach francuskiego gliny. - O ile wiadomo, uczciwy - kontynuował chef: - Nie byliśmy tak naprawdę blisko. On prawie nie znał francuskiego. Nie tak jak pan. - Hubbell skinieniem głowy skwitował komplement. - A mój angielski, aż wstyd przyznać, jest bardzo prymitywny. - Chef uśmiechnął się mówiąc o tej swojej ułomności. - Nie dyskutowaliśmy zresztą na temat naszych prywatnych poglądów.

- Wie pan, co robił, zanim tu przyjechał?

- Był marynarzem na statkach handlowych. - Chef wahał się przez moment. Jordach, zapytany kiedyś przy szklance wina o złamany nos i blizny, powiedział mu, że był bokserem. Prosił jednak, żeby chef tego nie powtarzał. W portowych kafejkach bokserzy łatwo stają się celem zainteresowania krzepkich facetów będących pod wpływem alkoholu. "Nie przyjechałem do Francji, żeby się bić - powiedział Jordach. - To nie jest dla mnie szczęśliwy kraj pod tym względem. Odbyłem jeden pojedynek w Paryżu i miałem prawie odbity mózg." Mówiąc to Jordach się śmiał. Sądząc po tym, jak wyglądało jego ciało, w walce, w której uczestniczył przed śmiercią, także nie dopisało mu szczęście.

Dlaczego nie miałbym tego powiedzieć dziennikarzowi, zastanawiał się chef: Nie zaszkodzi to w żaden sposób Jordachowi, który raczej nie będzie już popijał w portowych kafejkach.

- Zdaje się, że był zawodowym pięściarzem. Raz nawet walczył w Paryżu. W ważnym spotkaniu. Został znokautowany.

- Bokser? - zainteresowanie Hubbella znowu wzrosło. W dziale sportowym można umieścić kilkaset słów. Jeżeli facet walczył w Paryżu, musiał być dość znany. Czytelników zainteresuje amerykański bokser zamordowany we Francji. Wyśle do redakcji teleksem to, co uda mu się wyszperać tutaj, i poprosi, żeby zrekonstruowali resztę z materiałów archiwalnych. Zresztą i tak w Nowym Jorku wszystko przerabiają.

- Jordach? - zapytał Hubbell. - Nie pamiętam żadnego boksera o tym nazwisku.

- Walczył pod przybranym nazwiskiem - wyjaśnił chef, notując w pamięci, że musi sam się zająć tą częścią historii Jordacha. W zawodowy boks zazwyczaj wmieszani byli gangsterzy. Tu mógł być jakiś ślad: złamana obietnica, nie dopełniony układ. Powinien był pomyśleć o tym wcześniej. - Jako bokser nazywał się Tommy Jordan.

- Aha - powiedział dziennikarz. - To już coś. Niewątpliwie. Pamiętam jakieś historie o nim z gazet. Dobrze się zapowiadał.

- O tym nic nie wiem - odrzekł chef. - Tylko o walce w Paryżu. Zaglądałem do "L'Equipe". Pisali, że ogromnie rozczarował. - Teraz chef chciał przede wszystkim zadzwonić do pewnego faceta w Marsylii, który miał powiązania z mafieu. Wstał. - Przykro mi, ale muszę już wracać do pracy - powiedział. - Jeżeli chciałby pan zdobyć więcej informacji, to może porozmawia pan z rodziną. Z żoną, bratem, synem.

- Jego brat jest tutaj?

- Cała rodzina - powiedział chef. - Pływali razem jachtem.

- Może wie pan, jak ma na imię ten brat?

- Rudolf. To rodzina niemieckiego pochodzenia.

Rudolf - przypomniał sobie Hubbell. - Rudolf Jordach to było właśnie nazwisko z "Life'u".

- A więc to nie on brał tutaj ślub?

- Nie. - Chef był zniecierpliwiony.

- A jego żona też jest tutaj?

- Tak, i zważywszy na okoliczności, właśnie bratowa może powiedzieć panu znacznie więcej niż ja...

- Bratowa? - zapytał Hubbell wstając z krzesła. - Ta, która była w barze?

- Tak. Najlepiej niech pan z nią porozmawia. Jeżeli dowie się pan czegoś, co może być przydatne dla mnie, będę wdzięczny za następną wizytę. A teraz, bardzo mi przykro, ale już...

- Gdzie mogę ją znaleźć?

- Mieszka w "Hótel du Cap". - Chef polecił Jean Jordach nieopuszczanie Antibes i zabrał jej paszport.

Jean Jordach będzie mu potrzebna, kiedy znajdzie Danovica. Jeśli w ogóle kiedykolwiek go znajdzie. Przesłuchiwał tę kobietę, ale była rozhisteryzowana i pijana, toteż - opowiedziała nielogiczną i poplątaną historię. A teraz ten idiota lekarz dał jej środki uspokajające. Powiedział, że jest niezrównoważoną nałogową alkoholiczką i że on nie bierze odpowiedzialności za jej stan, jeżeli chef będzie ją dręczył pytaniami.

- Resztę rodziny - powiedział chef - znajdzie pan chyba w przystani na jachcie "Klotylda". Dziękuję za zainteresowanie, monsieur. Ufam, że nie zmarnowałem pańskiego czasu. - Chef wyciągnął rękę.

Hubbell powiedział:

- Merci bien, monsieur. - Uzyskał już wszystkie możliwe informacje, wyszedł więc z prefektury.

Chef usiadł za biurkiem i podniósł słuchawkę telefonu, by połączyć się z Marsylią.

W południowym słońcu niewielki biały stateczek pokonywał leniwie śródziemnomorskie fale. Na oddalonym brzegu budynki przy plaży i na wzgórzach w głębi rysowały się różowo-białym wzorem na zielonym tle pinii, oliwek i palm. Dwyer w czystej białej koszulce z wydrukowaną nazwą jachtu "Klotylda" stał na dziobie. Teraz ten niski, muskularny mężczyzna płakał. Odkąd sięgał pamięcią, nazywano go zawsze Króliczkiem z powodu długich, wystających przednich zębów. Mimo muskułów i roboczego ubrania, było w nim coś dziewczęcego. Kiedy po raz pierwszy rozmawiał z mężczyzną, którego prochy właśnie wysypano w morze, powiedział: "Nie jestem pedałem." Teraz jego czarne oczy zamglone łzami patrzyły na piękny brzeg. "Pogoda dla bogaczy", powiedział kiedyś zamordowany.

Mógłbyś powtórzyć to jeszcze raz, myślał Dwyer. Nie dla ciebie ta pogoda i nie dla mnie. Oszukiwaliśmy się. Przyjechaliśmy w niewłaściwe miejsce.

 

Wesley Jordach, ubrany podobnie jak Dwyer w bawełniane spodnie i białą koszulkę, stał samotnie w kabinie pilota z ręką na kole sterowym z wypolerowanego drewna dębowego i miedzi; wzrok utkwił w tym punkcie lądu, gdzie wznosiła się twierdza w Antibes. Był wysoki jak na swój wiek, chudy, silny, grubokościsty, opalony, o włosach blond, przetykanych jaśniejszymi pasmami, spłowiałymi od słońca i soli. Podobnie jak Dwyer, myślał o mężczyźnie, którego prochy powierzył właśnie morzu, o mężczyźnie, który był jego ojcem. - Biedny, głupi, stuknięty sukinsyn - powiedział głośno, z goryczą. Pamiętał dzień, kiedy ojciec, którego nie widział od wielu lat, przyjechał zabrać go ze szkoły wojskowej nad Hudsonem, gdzie bił się z połową studentów w każdym wieku, ze wszystkich klas, bez względu na wzrost, powodowany ślepą, niezrozumiałą i pozbawioną sensu furią.

- Odbyłeś swoją ostatnią bójkę - powiedział ojciec.

Zapanowała cisza. I wtedy ten surowy mężczyzna zapytał:

- Słyszałeś?

- Tak, proszę pana.

- Nie mów do mnie "proszę pana". Jestem twoim ojcem - powiedział ów mężczyzna.

Ojciec ustalił reguły dla niewłaściwego członka rodziny, pomyślał chłopiec z oczami utkwionymi w twierdzę, gdzie - jak mu powiedziano - przez jedną noc po powrocie z Elby więziony był Napoleon.

 

Przy poręczy na rufie stał wuj chłopca, Rudolf Jordach, ubrany w absurdalną czerń, i ciotka, Gretchen Burke, brat i siostra zamordowanego. Ludzie z miasta, nienawykli do morza, nawykli do tragedii; sztywne symbole śmierci na tle słonecznego horyzontu. Nie rozmawiali z sobą, nie dotykali się, nawet na siebie nie patrzyli. To, co nie zostało powiedziane w owo lazurowe letnie popołudnie, nie będzie później wymagało wyjaśnień, lamentów czy przeprosin.

Kobieta miała niewiele ponad czterdziestkę, była wysoka, szczupła i wyprostowana, czarne włosy okalające przezroczyście bladą twarz rozwiewał lekko morski wiatr; znamiona wieku, ledwie dostrzegalne, stanowiły dopiero zapowiedź tego, co ma nadejść. Jako dziewczyna była piękna, teraz też była piękna, choć w inny sposób, a jej surową twarz naznaczył smutek i niespokojna zmysłowość, nie przelotna czy krótkotrwała, ale głęboko zakorzeniona i permanentna. Oczy kobiety, zmrużone od blasku, miały głęboki niebieski kolor, który przy pewnego typu oświetleniu stawał się niemal fiołkowy. Nie widać było w nich śladów łez.

To musiało się zdarzyć, myślała. Oczywiście. Powinniśmy byli to wiedzieć. On prawdopodobnie wiedział. Może podświadomie, ale jednak wiedział. Cała ta gwałtowność musiała mieć gwałtowny koniec. Prawdziwy syn swego ojca, jasnowłosy cudzoziemiec w rodzinie, obcy ciemnemu bratu i ciemnej siostrze, choć z tego samego łoża.

 

Mężczyzna także był smukły, tą zadbaną, arystokratyczną jankeską smukłością, nie odziedziczoną po żadnym z rodziców, ale zdobytą aktem woli, a teraz podkreślaną dobrym krojem niemal ambasadorskiego, amerykańskiego ciemnego ubrania. Był o dwa lata młodszy od siostry, a wyglądał jeszcze młodziej; fałszywe, delikatne echo młodości w twarzy i postawie mężczyzny, którego głos i ruchy były zawsze świadome i przemyślane, mężczyzny, który zdobył wielki autorytet, walczył przez całe życie, zwyciężył i przegrał, przyjmował odpowiedzialność we wszystkich sytuacjach, wyrósł z nędzy i chciał zgromadzić znaczną fortunę, który był bezwzględny, kiedy było to konieczne, przebiegły, kiedy przebiegłość się opłacała, surowy dla siebie i innych, wspaniałomyślny na własną miarę, kiedy wspaniałomyślność była możliwa. Rezygnacja, do której został zmuszony, czaiła się w wąskich, opanowanych ustach, w czujnych oczach; dawała się odkryć czy odgadnąć. Mogła to być twarz młodego generała lotnictwa, któremu odebrano dowództwo z powodu błędu niższych rangą, błędu wynikającego niekoniecznie z jego winy.

Poszedł sam, myślał Rudolf Jordach, wszedł do kajuty, w której spałem, zamknął cicho drzwi i poszedł sam. Poszedł na spotkanie ze śmiercią, wzgardziwszy moją pomocą, wzgardziwszy mną wzgardziwszy moją męskością czy tym, co uznałby - gdyby się kiedykolwiek nad tym zastanowił - za mój brak męskości, w sytuacji, która wymagała mężczyzny.

 

Pod pokładem Kate Jordach pakowała swoją torbę. Nie zajęło jej to dużo czasu. Na wierzchu położyła białą koszulkę z nazwą statku - która tak rozśmieszyła Toma, kiedy zobaczył, jak obfite piersi Kate rozpychają litery - a na niej jasną suknię kupioną przez Toma na ich ślub akurat siedem dni temu.

Nieustannym nudzeniem doprowadziła Toma do ślubu. To właściwe słowo - nudzenie. Byli przedtem idealnie szczęśliwi, ale kiedy przekonała się, że jest w ciąży - przyzwoita, cholernie dobrze wychowana, posłuszna angielska dziewczyna z niższych warstw... Oto macie pannę młodą! Gdyby nie było ślubu, ta okropna, rozhisteryzowana, wygadana, luksusowa żona Rudolfa nie miałaby pretekstu, żeby się upić, nie poszłaby z tym jugosłowiańskim alfonsem, trzymałaby na tyłku te swoje kosztowne różowe spodnie, nie trzeba by jej było ratować, nikt nie musiałby się o nią bić i mężczyzna dużo lepszy od jej męża żyłby do dziś.

Dosyć tego, pomyślała Kate. Dosyć. Dosyć.

Zamknęła z trzaskiem torbę i usiadła na brzegu koi.

Jej mocne, opalone ciało zaczęło się zaokrąglać, nabrzmiewało dzieckiem, które nosiła w sobie. Kate złożyła zręczne, sprawne ręce na podołku, rozglądając się ostatni raz po ciasnej kajucie i słuchając znajomego odgłosu morza pieniącego się za otwartym lukiem.

Tom, myślała. Tom, Tom.

- Kim była Klotylda? - zapytała go kiedyś.

- Królową Francji. Kimś, kogo znałem jako chłopiec. Pachniała tak jak ty.

 

Jean, żony Rudolfa Jordacha, nie było w niewielkiej grupie żałobników na stateczku zmierzającym do wybrzeży Francji. Siedziała na ławce w parku hotelowym, obserwując, jak jej córeczka bawi się z młodą dziewczyną, którą Rudolf zaangażował do opieki nad dzieckiem do czasu, kiedy - jak to sformułował - Jean będzie zdolna sama zająć się Enid. Kiedy to nastąpi? - zastanawiała się Jean. Za dwa dni, za dziesięć lat, nigdy?

Miała na sobie spodnie i sweter. Nie przywiozła odpowiedniego ubrania na pogrzeb. Rudolf odczuł ulgę, kiedy powiedziała, że nie pójdzie. Nie mogła znieść myśli o wejściu na pokład "Klotyldy", o oskarżających spojrzeniach żony, syna, przyjaciela zmarłego.

Kiedy rano obejrzała się w lustrze, była wstrząśnięta tym, co się stało w ciągu ostatnich dni z jej drobną, ładną, dziewczęcą twarzą.

Skóra na twarzy i na całym ciele wydawała się naciągnięta do granic wytrzymałości, jak na jakiejś niewidocznej ramie. Jean zdawało się, że w każdej chwili jej ciało może eksplodować, a nerwy wyskoczą przez skórę, łamiąc się i skrzypiąc jak luźne przewody z drutu, trzeszczące pod wpływem wyładowań elektrycznych.

Lekarz zapisał jej valium, ale była już właściwie poza etapem valium. Gdyby nie dziecko, myślała, poszłaby nad morze i rzuciłaby się ze skał.

Kiedy tak siedziała w cieniu drzewa, wdychając aromatyczny zapach pinii i rozgrzanej słońcem lawendy, powiedziała do siebie:

- Niszczę wszystko, czego dotknę.

 

Hubbell pił kawę na tarasie kawiarni przy głównym placu, rozmyślając o tym, co mu powiedział policjant. Najwyraźniej nie mówił wszystkiego, co wiedział, ale tego można się spodziewać po policji, zwłaszcza zaprzątniętej problemem tak nieprzyjemnego, nie wyjaśnionego morderstwa. "Bratowa będzie mogła pomóc panu więcej niż ja" - powiedział glina. Bratowa. Naga dama, żona obiecującego młodego burmistrza. To było zdecydowanie warte kilkuset słów. Przystań może poczekać.

Zapłacił za kawę, wsiadł do stojącej na postoju taksówki i powiedział:

- "Hótel du Cap".

Recepcjonista poinformował go, że pani Jordach nie ma w pokoju, ale widział ją idącą do parku z dzieckiem i jego opiekunką. Hubbell dowiedział się, że w hotelu jest teleks. Zapytał, czy mógłby skorzystać z niego wieczorem, i po chwili wahania recepcjonista odpowiedział, że to się da załatwić. Hubbell słusznie zinterpretował to wahanie jako konieczność napiwku. Nie szkodzi. "Time" może sobie na to pozwolić. Hubbell podziękował recepcjoniście, wyszedł na taras i ruszył schodami prowadzącymi do długiej alei pięknego parku, a dalej do pawilonu kąpielowego, restauracji i nad morze. Przez chwilę męczyła go zazdrość, kiedy pomyślał o małym hałaśliwym hotelu przy autostradzie, w którym jego żona odbywała właśnie sjestę. "Time" płacił dobrze, ale nie aż tak dobrze, by wystarczało na "Hótel du Cap".

Zszedł po stopniach do pachnącego parku. Po chwili zobaczył dziewczynkę w białym kostiumie kąpielowym bawiącą się plażową piłką z młodą dziewczyną. Na ławce w pobliżu siedziała kobieta w spodniach i w swetrze. Nie była to scenka, którą normalnie kojarzyłoby się z morderstwem.

Hubbell powoli zbliżył się do tej grupki, zatrzymał się na chwilę, niby to podziwiając klomb kwiatowy, a kiedy był już zupełnie blisko, uśmiechnął się do dziecka.

- Bonjour - powiedział. - Dzień dobry.

Dziewczynka odpowiedziała "bonjour", ale kobieta na ławce nie odezwała się. Hubbell zauważył, że jest bardzo ładna, ma dobrą, wysportowaną sylwetkę, twarz wyniszczoną i bladą, ciemne kręgi pod oczami.

- Pani Jordach? - zapytał.

- Tak - odpowiedziała głosem płaskim i bezdźwięcznym. Spojrzała na niego tępo.

- Jestem z magazynu "Time". - Jako człowiek honorowy nie zamierzał udawać, że jest przyjacielem jej męża lub zamordowanego szwagra, czy po prostu amerykańskim turystą, który usłyszawszy o jej zmartwieniach chciał z właściwą Amerykanom otwartością złożyć wyrazy współczucia. Takie sztuczki należy zostawić młodym facetom bijącym się o teksty podpisane nazwiskiem.

- Przysłano mnie tu, żebym coś napisał o pani szwagrze. - Usprawiedliwione kłamstwo, dopuszczalne według kodeksu Hubbella. Jeżeli ludzie myślą, że wyznaczono cię do jakiejś pracy, często czują się troszkę zobowiązani do pomocy.

Kobieta w dalszym ciągu nic nie mówiła, patrzyła jedynie na niego tym swoim martwym wzrokie...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin