Masterton Graham - Serce Helen Day.rtf

(43 KB) Pobierz
Serce Helen Day

Serce Helen Day

 

Kiedy Martin wyjeżdżał z Tumbleton — położonego w Henry County w stanie Alabama — ogromna burza z wyładowaniami atmosferycznymi wisiała już w powietrzu. Na przedniej szybie wynajętego pontiaca zaczynały rozpryskiwać się duże, ciepłe krople deszczu. Przed nim, dalej na wschód, nad doliną Chattahoochee, rozciągała się ciemna kopuła niebios, z odcieniem purpury, a odległe wzgórza lizane były językami błyskawic.

Za nim, na zachodzie, niebo pozostało jasne i bezchmurne. Martina kusiło, żeby zawrócić i pojechać z powrotem, ale był umówiony o szóstej po południu w Eufaula, odległym o kawał drogi, a poza tym wątpił, czy uda mu się prześcignąć zbliżającą się nawałnicę. Wiatr dął coraz silniej, a już w tej chwili ciągle jeszcze oświetlone słońcem drzewa chwiały się pod jego naporem jak ogarnięte paniką kobiety.

Włączył radio i nacisnął guzik „przeszukiwanie”. Może znajdzie lokalną prognozę pogody. Złapał jakieś niewyraźne głosy. Jeden z nich był podobny do głosu jego byłej żony. Bezustanne: „ty draniu, ty draniu…” Znowu nacisnął „przeszukiwanie” i złapał: „Z—W—Ó—D zostanie ogłoszony dzisiaj”.

„Rozwód” — ach, gówno! Że też musiał usłyszeć to słowo. Gdyby nie pojechał wtedy, pod koniec kwietnia, na seminarium handlowe do Atlanty… Gdyby nie poderwał w barze hotelowym tamtej dziewczyny… Gdyby Marnie nie przyleciała do Atlanty, żeby zrobić mu niespodziankę… Gdyby życie nie było tak cholernie zaskakujące i nie dające się przewidzieć.

Marnie zawsze mu powtarzała, że wystarczy jeden dowód jego niewierności, żeby zniszczyć jej zaufanie — i tak się stało.

Wraz ze swoimi prawnikami ogołociła go ze wszystkiego. Zabrała dom, samochody, obrazy, srebra, oszczędności. Nie wzięła Ruffa, psa myśliwskiego, ale następnego dnia po rozwodzie Ruff wyśliznął się z obroży i zginął pod kołami ciężarówki.

Martin został zdegradowany do roli przedstawiciela Confederate Insurance na Alabamę i Luizjanę. Jeździł w starym stylu od miasta do miasta i sprzedawał tłustym, spoconym ćwokom paki towarów po obniżonych cenach. Większość swoich klientów mógł określić kilkoma słowami: łysi, bigoci, noszący krawaty w przerażającym guście. Ale nie uskarżał się. Z własnej woli przyjął taką pracę. Miał doświadczenie i referencje wystarczające do znalezienia znacznie lepszej posady, lecz chciał (przynajmniej przez jakiś czas), żeby dni płynęły bezimiennie, a poza tym miał uczucie odkrywania Południa.

Były to dni parnej gorączki i zapachu sasafrasu; dni deszczu i jazdy mostami kratownicowymi przez rozlewiska; dni w małych miasteczkach roztapiających się pod niebem beżowym od kurzu. Wszędzie zaś byli zastępcy szeryfów w okularach odblaskowych.

Deszcz zacinał coraz mocniej. Martin włączył wycieraczki na najwyższe obroty, ale mimo to z trudem spełniały swoją funkcję. Ciemność zapadła tak nagle, że Martinowi wydało się, iż autostrada została ocieniona skrzydłem gigantycznego kruka. „Właśnie wtedy nadleciał potworny, czarny jak smoła kruk… „

Jechał dalej mając nadzieję, że burza zmniejszy swoją gwałtowność, ale po następnej godzinie ulewa była taka sama, a błyskawice wszędzie dookoła wykwitały na kształt wysokich elektrycznych drzew. Musiał jechać coraz wolniej, schodząc do trzydziestu kilometrów na godzinę, ponieważ nie widział, dostatecznie dobrze drogi. Po obu stronach autostrady rowy były przepełnione brązową wodą, która miejscami wylewała się na jezdnię. System klimatyzacyjny pontiaca działał sporadycznie, więc Martin musiał przecierać szybę od wewnątrz, używając do tego swojej wymiętej chusteczki. Był przerażony na myśl, że z deszczu wychynie ciężarówka i zderzy się z nim czołowo. Albo też, co byłoby podobne w skutkach, inna ciężarówka najedzie na niego z tyłu. Przed dwoma dniami widział taki wypadek na autostradzie 331, kilka kilometrów na północ od Opp. Cała rodzina w samochodzie Chevy Blazer została zepchnięta z mostu w dół stromej skarpy, gdzie potem leżeli porozrzucani wśród bujnej zieleni chwastów, pokrwawieni, pogruchotani, wołając o pomoc.

Tej samej nocy obudził się w swoim pokoju w motelu i ciągle jeszcze słyszał ich krzyki. Znów błysnęło i natychmiast rozległ się rozdzierający niebo huk pioruna. Ulewa jeszcze przybrała na sile. Fontanny wody z łoskotem rozbijały się o spód pontiaca. Martin przetarł chusteczką szybę i wytężając wzrok zaczął się modlić o jakiś zjazd z autostrady, gdzie mógłby przeczekać burzę.

Po pewnym czasie zobaczył, poprzez deszcz i zamgloną szybę, bladą, rozmazaną plamę. Jakieś światło, a raczej znak świetlny. Zielony neon, który (kiedy Martin zwolnił i podjechał bliżej) ułożył się w napis: Sweet Gum Motor Court. Pod nim zaś migotał ospale inny napis „olne pokoje”.

Panie, dziękuję Ci za wszelkie Twoje łaski, szczególnie zaś za Sweet Gum Motor Court w Henry County, w stanie Alabama, wraz z jego olnymi pokojami.

Zjechał z autostrady pochyłym zjazdem, który przy tej pogodzie przypominał wodospad. Zobaczył przed sobą ustawione w literę L dwa rzędy pokojów z drewnianymi werandami oraz dachami z blachy falistej, a z boku drewniany dom o dziwnych proporcjach, zbudowany z zachodzących na siebie desek, który z początku wydawał się szary, ale w świetle reflektorów okazał się jasnozielony. Wewnątrz świeciło się światło i widać było siwowłosego mężczyznę w czerwonej, kraciastej koszuli i w szelkach. Czuć było też (o Panie, naprawdę Ci dziękuję) zapach hamburgerów.

Zaparkował, jak tylko mógł najbliżej domu, potem otworzył drzwi pontiaca i pobiegł w płaszczu narzuconym na głowę w stronę jasno oświetlonej przedniej werandy.

Chociaż widział, że autostrada znajdowała się miejscami pod wodą, a wycieraczki z trudem odgarniały wodę z szyby, dopiero teraz odczuł, jaka to była nawałnica. W ciągu kilku sekund, które zajęło mu przejście od samochodu do domu, przemókł do nitki, a nowe jasnobrązowe oksfordy, które kupił w Dothan, wyglądały, jakby były z tektury.

Otworzył siatkowe drzwi, ale główne były zamknięte na klucz. Szarpał za klamkę, a potem zapukał w szybę swoją obrączką ślubną. Tak, ciągle nosił ślubną obrączkę. Miał w ten sposób łatwą wymówkę, kiedy uszminkowana na różowo dziwka siadała w barze obok niego i zadawała wyświechtane pytanie, czy nie trzeba mu odrobiny przyjaźni.

Nie potrzebował przyjaźni. Potrzebował gorących, nie kończących się dni; przeciętnych środowisk, w których obserwowanie muchy spacerującej po szybie okna jest interesującym zajęciem; burz elektrycznych, takich jak obecna. Szukał katharsis w zwyczajności i w poddaniu się przeznaczeniu.

Siwowłosy mężczyzna w czerwonej, kraciastej koszuli podszedł do drzwi. Z bliska okazał się bardziej szpetny i mniej gościnny, niż wyglądał przez zasłonę padającego deszczu. Miał twarz, która wyglądałaby lepiej, gdyby ją odwrócić brodą do góry, podobną do Ojca Muffaroo. Zmatowiałe, brązowe, podejrzliwe oczy wyglądały jak oliwki, które leżały zbyt długo w szafie kontuaru barowego.

 Czego pan chce? — krzyknął przez szybę.

 A jak pan myśli? — odkrzyknął Martin. — Niech pan na mnie spojrzy! Jestem przemoknięty! Potrzebuję pokoju!

Siwowłosy mężczyzna patrzył na niego bez odpowiedzi, jakby Martin mówił obcym językiem. Za chwilę podeszła do niego potężna kobieta w zielonej sukni, o włosach ufarbowanych henną i zapytała:

 Co tu się, do cholery, dzieje, Vernon?

 Człowiek chce wynająć pokój.

 Pokój?

 Tak powiedział.

 Więc, na litość boską, Vernon, jeżeli człowiek chce wynająć pokój, to otwórz drzwi i daj mu ten pokój. Nikt lepszy się nie trafi.

Przekręciła klucz i przytrzymała drzwi, żeby Martin mógł wejść. Przechodząc koło niej, Martin poczuł zapach smażonych hamburgerów, spoconych pach i perfum.

 Diabelna burza — oznajmiła, zamykając za nim drzwi i przekręcając klucz. — Proszę wejść do biura. Zaraz pana obsłużę.

Martin szedł za nią korytarzem wyłożonym czerwonym linoleum. Na ścianach wisiały poplamione przez wilgoć plakaty, reklamujące linie lotnicze „Bezpiecznej Szybkiej Komunikacji” Martza i wakacje na Bermudach. W pokoju stało brudne biurko, na którym brzęczał elektryczny wentylator. Na ścianie wisiała tablica z rzędami kluczy. Nie brakowało żadnego, więc Martin doszedł do wniosku, że jest jedynym gościem. Nic dziwnego, skoro potencjalnych klientów witał stary Vernon z jego odwrotnie ustawioną głową.

Na podłodze drzemał brązowy, kudłaty pies.

 Tylko nocleg? — spytała kobieta, przechodząc nad psem.

 Tak — odparł Martin. — Miałem spotkać się z kimś w Eufaula, o szóstej, ale nie mam szans dotarcia tam na czas. — Deszcz zadzwonił mocniej na szybach okna, jakby upewniał go, że podjął właściwą decyzję zatrzymując się tutaj, a pies poruszył się, śniąc zapewne o przepiórkach albo o hamburgerach.

Vernon stał przy wejściu do biura, drapiąc egzemę na łokciu.

 Znajdzie pan tu całkowity spokój. Nikt panu nie będzie przeszkadzał.

Martin wpisał się do rejestru. Stronice miały pozaciekane od wilgoci brzegi.

 Czy mogę gdzieś coś zjeść?

Kobieta popatrzyła na jego podpis. Potem powiedziała:

 Niecały kilometr stąd podawali na obiad dobre żeberka, ale tam już zamknięte. Właściciel odstrzelił sobie łeb z dubeltówki. Interes szedł kiepsko, no i w ogóle.

Spojrzała na niego wiedząc, że nie odpowiedziała mu na pytanie.

 Mogę przygotować panu jajka na boczku albo mieloną wołowinę z puszki, albo coś podobnego.

 Może jajka na boczku — zadecydował Martin.— I jeszcze… czy mógłbym się wysuszyć i skorzystać z telefonu?

Kobieta zdjęła z tablicy jeden z kluczy i podała Vernonowi.

 Numer dwa będzie najlepszy. Jest blisko biura i nowe łóżko.

Otworzyła frontowe drzwi i Vernon wyprowadził go znów na deszcz. Betonowy parking pełen był wody i jasnobrązowego szlamu. Martin wyjął z bagażnika pontiaca swoją walizkę i poszedł za Vernonem do pierwszego rzędu pokojów. Vernon stał zgarbiony, z ociekającą siwą głową, próbując znaleźć dziurkę od klucza. W końcu udało mu się otworzyć drzwi i zapalić światło.

Numer dwa był brudnym pokojem z czerwoną wykładziną na podłodze i musztardowego koloru kapą na łóżku. Dwie osłonięte lampy stały po obu stronach łóżka, a jeszcze jedna na tanim, lakierowanym biurku. Martin postawił walizkę i podał Vernonowi dolara, ale ten machnął protestująco ręką.

 Nie trzeba, proszę pana. Nie tutaj… w taką noc. Wystarczy, jeżeli pan przed wyjazdem zapłaci.

Martinowi przemknęło przez głowę, że — co było rzadkie w tych czasach — jego karta kredytowa nie wywarła na kobiecie żadnego wrażenia.

 Niedługo będzie jedzenie — powiedział Vernon. — Chce pan się czegoś napić? Może piwa?

 Parę litesów może się przydać.

 Te światła nie wystarczą?

 Nie o tym mówię. Mam na myśli lites w sensie piwo gatunku lite.

 Piwo lite — powtórzył Vernon, jak gdyby Martin mówił o czymś tajemniczym, a on był zbyt nieśmiały, żeby zapytać, co to znaczy.

 Miller Lite, Coors Lite… jakiekolwiek.

 Coors Lite — powtórzył Vernon tym samym tonem zaskoczenia.

Wyszedł z pokoju, zamykając starannie drzwi za sobą. Trochę napęczniały od wilgoci i trzeba je było szarpnąć.

Martin wydał głośne westchnienie ulgi, przeczesał palcami mokre włosy, zdjął pociemniały na ramionach płaszcz i poluźnił mokry krawat, który przy tym zaskrzypiał, jak gdyby ktoś przejechał paznokciami po szkle.

Pchnął drzwi do łazienki i zobaczył ściany pomalowane na ponury zielony kolor i zasłonę prysznicu, ozdobioną wypłowiałym rzucikiem w ryby z mórz południowych. Na półce spoczywały cztery duże, zwinięte ręczniki; trzy z nich nosiły napis „Holiday Inn”, czwarty — „Tropicana Hotel, Key Largo”. Rozebrał się i wytarł, a potem włożył czystą piżamę i niebieski, jedwabny płaszcz kąpielowy i uczesał się. Miał nadzieję, że Vernon przyniesie mu zaraz piwo: zaschło mu w gardle i czuł, że się przeziębił.

Rozejrzał się, szukając telewizora. Może w telewizji kablowej będzie jakiś film na dzisiejszy wieczór. Ku jego zdumieniu w pokoju nie było telewizora. Nie mógł w to uwierzyć. Co to za motel, który nie ma telewizora? Jedyną rozrywką była talia pornograficznych kart i stare radio Zenith. Gówno.

Otworzył drzwi wejściowe i wyjrzał na zewnątrz. Deszcz lał w dalszym ciągu. Woda w beczce przy sąsiednim rzędzie pokojów przelewała się z hałasem. Gdzieś pluskała woda lejąca się z uszkodzonej rynny. Nie było ani śladu Vernona. Nie był niczego prócz ponurego, zielonego napisu „olne pokoje”.

Zamknął drzwi z powrotem. Przypomniał sobie czasy, kiedy przeklinał Howard Johnson’s za ich standardowość i brak wygód. Ale Howard Johnson’s to raj w porównaniu ze Sweet Gum Motor Court, który dawał mu zaledwie ochronę przed deszczem i przed niebezpieczeństwami na autostradzie.

Usiadł przy biurku i podniósł telefon. Po długiej chwili, kiedy słyszał tylko trzaski w słuchawce, odezwał się głos rudej kobiety.

 Czegoś pan sobie życzy?

 Tak. Chciałbym zamówić rozmowę z panem Dickiem Bogdanovichem z Chattahoochee Moldings, Inc. w Eufaula.

 Smażę teraz pańskie jajka na szynce. Co pan chce mieć najpierw: rozmowę czy jajka?

 Hm… rozmowa jest dość pilna. On zwykle wychodzi z biura o pół do ósmej.

 Jajka będą do wyrzucenia… o ile już się nie spaliły.

 Czy mogę sam wykręcić numer?

 Obawiam się, że nie. Nie z pokoju. Gdyby to było możliwe, goście telefonowaliby do swoich ukochanych w Atenach, w Georgii, albo nawijali godzinami ze swoimi starymi W Wolf Point, w Montanie. Dochód z tego interesu jest na to za mały.

 Proszę pani, chcę tylko odbyć jedną piętnastosekundową rozmowę z Eufaula, żeby zawiadomić klienta, że nie mogę się z nim spotkać dziś wieczór. To coś innego niż godzinna rozmowa z Wolf Point w Montanie — odparł Martin, zastanawiając się, co ją zainspirowało, że powiedziała właśnie „Wolf Point, Montana”?

 Przykro mi, ale nie może się pan połączyć prosto z pokoju… Czuję, jak pali się białko.

W słuchawce nastąpił trzask, a potem słyszał jedynie skwierczenie. Mogło to być skwierczenie jajek na patelni albo zakłócenia z linii. Nie miało to wielkiego znaczenia. Smażenie czy zakłócenia — ani jedno, ani drugie nie rozwiązywało jego kłopotu.

 

Jajka na szynce pojawiły się piętnaście po ósmej. Przyniósł je Vernon, przykryte aluminiową pokrywką, zroszoną kroplami deszczu. Miał na sobie wojskową kurtkę koloru khaki, bardzo pociemniałą wskutek deszczu.

 Deszcz i deszcz, i jeszcze raz ten cholerny deszcz — powiedział Vernon, stawiając talerz na biurku.

 Nie ma noża, nie ma widelca — zbuntował się Martin. — Nie ma piwa.

 Och, mam to wszystko tutaj — oznajmił Vernon i pogrzebał w kieszeniach kurtki.. Wyjął nóż, widelec, serwetki papierowe, sól, pieprz, keczup i trzy butelki zimnego piwa Big 6.

 Denise usmażyła drugi raz jajka, bo poprzednie się spaliły.

Martin podniósł aluminiową pokrywkę. Jajka na bekonie wyglądały apetycznie: stos cienkich chrupiących plasterków bekonu, trzy sadzone, duże wiejskie jajka, tosty, smażone pomidory, smażone ziemniaki, chrupki.

 Proszę jej podziękować.

 Ona policzy panu za dodatkowe jajka.

 W porządku. Proszę jej podziękować.

Kiedy Vernon wyszedł, starannie zamykając drzwi za sobą, Martin ulokował się w łóżku, z kolacją na brzuchu, i włączył radio. Parę chwil trwało, nim radio się rozgrzało, skala zaczęła świecić i rozszedł się dawno zapomniany zapach przypalanego kurzu, wydzielany przez radio Zenith jego babki, ilekroć je włączał.

Kręcił brązową, bakelitową gałką strojenia, ale wszędzie słyszał tylko gwizdy i szumy albo nieznośne skwierczenie, albo też głosy, ale tak zakłócone i przerywane, że nie można ich było zrozumieć. W chwili kiedy zaczynał jeść drugie jajko, nagle usłyszał głos, który był względnie czysty.

„…Ósma trzydzieści wschodniego czasu… Audycja sponsorowana przez Song O’ The South Soda, nadawana dla was z Dauphin Street Studios w Mobile, w Alabamie… A oto dalszy ciąg słuchowiska… Serce Helen Day z udziałem Randy’ego Pressburgera, Johna McLarena, Susan Medici. W roli Helen Day… Andrea Lawrence…”

Martin pokręcił gałką, ale dalej były znów syki, trzaski i ledwie słyszalna aranżacja jazzowa starej murzyńskiej ballady Nie przerywać kręgu. „…ze starego okna widziałem, jak w pochmurny i zimny dzień powoli toczył się karawan… to Chief Jolly odchodził w cień…”

Pomyślał sobie, że jakoś wytrzyma bez pieśni pogrzebowej i wrócił do Serca Helen Day. Okazało się, że jest to gawędziarski, romantyczny serial reklamowy, którego tematem były przygody pewnej obrotnej dziewczyny, pracującej dla twardego, prywatnego detektywa i tracącej serce dla jego kolejnych klientów, mimo że twardy detektyw kochał ją nad życie.

Martin zjadł kolację i wypił dwie butelki piwa, przysłuchując się z rozbawieniem serialowi. Był w stylu lat trzydziestych: wszyscy aktorzy mówili energicznymi głosami, ucinając końcówki wyrazów, podobnie jak w Jednoosobowej rodzinie albo w Pościgu o wschodzie słońca.

„On jest niewinny, mówię ci. Wiem, że jest niewinny”.

„Skąd możesz o tym wiedzieć? Nie masz żadnego dowodu”.

„Poznałam to po jego oczach. Stąd wiem”.

„Ty poznałaś po jego oczach, a ja przeszukałem jego pokój hotelowy”.

„Ach, Mickey. Popatrzyłam mu w twarz i zobaczyłam samą niewinność”.

„Popatrzyłaś mu w twarz? To niezwykłe. Nie wiedziałem, że podnosisz wzrok powyżej portfela mężczyzny”.

Tematem bieżącego odcinka była sprawa słynnego dyrygenta, oskarżonego o wyrzucenie przez okno, na siódmym piętrze hotelu, pięknej, ale niewiernej śpiewaczki. Jego alibi opierało się na fakcie, że w tym samym czasie dyrygował orkiestrą w studiu nagrań. Ale Helen Day podejrzewała, że uciekł się do zastępstwa.

Martin wstał z łóżka, podszedł do drzwi i otworzył je. W pokoju zrobiło się duszno i czuć było zapach jedzenia. Postawił na drewnianym chodniku swój talerz, który natychmiast wypełnił się wodą z kółkami tłuszczu.

„To nie mógł być Philip. Philip, nim zacznie dyrygować, zawsze uderza trzy razy batutą w pulpit… a w tym nagraniu dyrygent ani razu nie uderzył w pulpit”.

Martin stał oparty o framugę drzwi, patrząc na odległy taniec błyskawic i obserwując, jak w beczce przelewa się woda, a szlam tworzy na parkingu miniaturę delty Missisipi.

W pokoju paplanina w radiu wciąż trwała, przerywana od czasu do czasu muzyką i reklamami.

„Audycję Serce Helen Day nadaje dla was Song O’ The South Soda… soda, która tak odświeża, że całe Południe śpiewa… „

Nastąpił dalszy ciąg serialu. Helen Day opowiadała podczas cocktail party o swojej zasłudze w rozwiązaniu sprawy Philipa, dyrygenta, który miał zwyczaj uderzać w pulpit. Martin wypił swoje trzecie i ostatnie piwo prosto z butelki. Ciągle się dziwił, że radiostacja zdecydowała się na nadawanie tak bombastycznej, staroświeckiej audycji w czasach, kiedy telewizja emitowała Dożywocie i Simpsonów, a pasmo FM zapewniało najwyższą jakość odbioru. Można to było odbierać wszędzie, z wyjątkiem Sweet Gum Motor Court, w Henry County, w stanie Alabama.

„Był taki przystojny. Wiedziałam jednak, że w rzeczywistości był nikczemny”.

Nagle, w dalszym planie, rozległ się trzask otwieranych drzwi. Potem łoskot czegoś padającego. Przytłumiony głos powiedział: „Wynoś się stąd, tu nie wolno wchodzić, jesteśmy na antenie!” Potem rozległ się krzyk i trzask, jakby ktoś uderzył w mikrofon.

Martin najpierw sądził, że to jest fragment akcji. Ale krzyki i odgłosy walki były w tak dalekim planie, że szybko się zorientował, iż w studiu radiowym znajduje się jakiś intruz, prawdziwy intruz, a aktorzy i obsługa próbują go uspokoić. Nastąpił jeszcze jeden splot dźwięków, a po chwili niewiarygodnie długi, przeraźliwy krzyk, narastający do granic histerii.

Potem usłyszał najbardziej przerażającą rzecz w całym swoim życiu. Odwrócił się od drzwi i patrzył na radio z wybałuszonymi oczami; z przerażenia czuł mrówki pod włosami.

„O Boże! O Boże! John! John! Boże, pomóż mi! Rozciął mi brzuch! O Boże! Żołądek mi wychodzi!”

Odgłos, jakby ktoś upuścił mokry ręcznik. Potem więcej krzyków i więcej głuchych uderzeń. Przerażony, nosowy głos wołający: „Ambulans! Na Chrystusa, Jeff! Przyprowadź ambulans!” Wreszcie ostry trzask i program się urwał.

Martin usiadł na łóżku, obok radia, czekając na dalszy ciąg programu albo na jakąś zapowiedź ze studia. Ale słychać było tylko szum, który trwał i trwał, jak podróż autobusem podczas mgły po nie kończącej się, nieznanej autostradzie.

Próbował przestrajać radio, ale znów łapał te same trzaski albo odległe głosy śpiewających Murzynów. „Zobaczyłem… jak obracają się koła karawanu… który zabierał… moją matkę…”

Czy oni śpiewają tylko pieśni pogrzebowe?

Krótko po jedenastej wyłączył radio, umył zęby i położył się do łóżka. Nie mógł zasnąć, więc słuchał deszczu i myślał o Sercu Helen Day. Doszedł do wniosku, że jeśli aktorka rzeczywiście została zaatakowana w studiu radiowym, to doniosą o tym w porannych wiadomościach. A może wszystko razem było częścią serialu? Ale przecież — aż do tego momentu — audycja toczyła się normalnie, chociaż była śmiesznie staromodna. Być może chodziło o żart w rodzaju tricków z Wojny światów, by przestraszyć słuchaczy.

A może to zdarzyło się naprawdę i Helen Day rzeczywiście wycięto serce.

 

Vernon zbudził go o siódmej rano, pukając do drzwi. Padało, chociaż już nie tak rzęsiście. Vernon przyniósł naleśniki z syropem i gorącą kawę. Postawił je na biurku i pociągnął nosem.

 Dziękuję — powiedział Martin, przecierając twarz rękami.

 Nie ma o czym mówić.

 Hej… Zanim pan pójdzie… Oglądał pan poranne wiadomości?

 Wiadomości?

 Dziennik telewizyjny… No wie pan, co się dzieje w świecie.

Vernon, patrząc podejrzliwie, potrząsnął przecząco głową.

 Nie słyszał pan o zamordowaniu aktorki radiowej podczas audycji?

 Nie… O niczym takim nie słyszałem. Słyszałem natomiast, że autostrada stąd aż do Eufaula jest zalana, a tak samo autostrada 54, między Lawrenceville i Edwin. Musi pan cofnąć się do Graball i pojechać autostradą 51 przez Clio. Jeśli, oczywiście, ciągle ma pan zamiar pojechać do Eufaula.

Nie cierpię tej miejscowości.

 Nie… — odparł Martin, popijając kawę. — Ja też jej nie lubię.

Po śniadaniu spakował walizkę i rozejrzał się po pokoju, żeby się upewnić, czy czegoś nie zostawił. Zatrzymał się w otwartych drzwiach, słuchając jak deszcz kapie z rynien, i spojrzał na radio. Czy mu się śniło? Pewnie nigdy się nie dowie.

Postawił walizkę, podszedł do radia i włączył je. Kiedy się rozgrzało, usłyszał ciąg trzasków… Nagle aż podskoczył: odezwał się głos anonsującego spikera: „…Helen Day nadaje dla was Song O’ The South Soda…”

Słuchał w napięciu, stojąc na środku pokoju; drzwi były otwarte. Nadawano ten sam epizod co ostatniej nocy: historia dyrygenta, który nie stukał w pulpit. Później te same słowa:

„Był taki przystojny, wiedziałam jednak, że w rzeczywistości był nikczemny”.

Potem znów usłyszał otwieranie drzwi, krzyki, uderzony mikrofon, bójkę… I ten straszliwy krzyk mordowanej kobiety.

O Boże! O Boże! John! John! Boże, pomóż mi! Rozciął mi brzuch! O Boże! Żołądek mi wychodzi!”

I koniec. Dalej tylko trzaski i syki, a czasem skwierczenie na skutek wyładowań atmosferycznych.

Czuł suchość w gardle. Czy to była powtórka? Czy to były wiadomości? Jeżeli to były wiadomości, to dlaczego bez komentarza? Stał z ręką na ustach, zastanawiając się, co powinien zrobić.

Przyjechał do Mobile późnym wieczorem. Niebo było purpurowe, a w powietrzu czuło się jeszcze wyraźnie ozon.

Podróżował przez całą północną Florydę autostradą nr 10, kiedy dojechał do ostatniego skrzyżowania w Polecat Bay i skręcił w stronę odbijających się w wodzie świateł doków, był już sztywny i zdrętwiały i potrzebował tylko mocnego drinka i całej nocy niezakłóconego snu. Przedtem jednak postanowił odszukać studio radiowe Dauphin Street.

Zajęło mu to ponad godzinę. Dauphin Street Studios nie figurowały w książce telefonicznej. Dwaj policjanci też o nich nie słyszeli, za to poprosili go podejrzanie przymilnymi głosami, żeby im pokazał prawo jazdy i dowód ubezpieczenia. W końcu zaparkował w pobliżu skrzyżowania z Florida Street i wszedł do hałaśliwego, zatłoczonego baru o nazwie Cat’s Pyjamas. Zagadnął barmana, którego łysa głowa w świetle padającym z półek miała niesamowity niebieski odcień.

 Dauphin Street Studios zamkni...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin