Masterton Graham - Żwawy Jack(1).rtf

(56 KB) Pobierz
Żwawy Jack

Żwawy Jack

 

Zadzwoniła siedemnaście minut po trzeciej rano. Była mocno rozhisteryzowana.

— Chodzi o Jacka! Nie mogę go obudzić!

— Moment, spokojnie… Uspokój się, dobrze? Dlaczego nie możesz go obudzić?

— Nic, tylko leży… Trzęsłam nim i trzęsłam, i nic…

— Uspokój się. Oddycha?

— Nie wiem. Nie mogę go obudzić, to wszystko.

— Co z tętnem? Serce bije?

— Nie wiem. Nie sprawdzałam.

— To sprawdź. Czekam przy telefonie. I na Boga, weź się w garść!

W słuchawce zapadła cisza. Leżąca obok niego Ethel przekręciła się i spytała w półśnie:

— Kto to? Nie mogą zaczekać do rana?

Wyciągnął rękę i uścisnął jej dłoń.

— Nie przejmuj się. Coś się urodziło, to wszystko.

Po ponad minucie wróciła do telefonu.

— Nie oddycha i nie mogę znaleźć tętna. Podniosłam mu powiekę i oko było nieruchome.

— No dobrze. Gdzie jesteście?

— W „Madisonie”, w apartamencie prezydenckim.

— Jaką macie ochronę?

— Dwóch ludzi przy wejściu. Bobby, co mam robić? — Jej głos wzniósł się niemal do pisku.

— Nic. Nie dotykaj go więcej. Ubierz się i wyjdź jak najszybciej. Nie rozmawiaj z agentami, w ogóle się do nich nie odzywaj. Uśmiechaj się i staraj zachowywać normalnie.

— A co z doktorem?

— Sprowadzę go. Ty tylko się ubierz i wyjdź stamtąd.

Ethel znów się przekręciła w jego stronę.

— Po co masz sprowadzać doktora? — spytała.

— Chodzi o Henry’ego Kissingera — wyjaśnił. Odłożył słuchawkę i zapalił lampkę przy łóżku. — Kochanie, muszę wyjść. Zadzwonię później.

— To naprawdę taka pilna sprawa?

Bobby już rozpinał bladożółtą pidżamę. Kiwnął głową w sposób, który ani nie zaprzeczał, ani nie potwierdzał, ale na więcej się nie zdobył. „Pilna” nie było odpowiednim określeniem sytuacji. To był koniec świata. Poszedł do garderoby i wybrał szare spodnie, koszulę i błękitny sweter do golfa. Kiedy już się ubrał, pochylił się nad łóżkiem i pocałował Ethel.

— Spójrz w lustro — powiedziała. — Jesteś okropnie blady. Na pewno dobrze się czujesz?

— Oczywiście. Nic mi nie jest. — W tym momencie dotarło do niego, że w ciągu ostatnich kilku minut powiedział jej trzy kłamstwa.

 

Z samochodu zadzwonił do trzech ludzi: do osobistego lekarza Jacka, Toussainta Christophe’a, do Harolda Esterlake’a z Departamentu Stanu i do swego zaufanego z biura prokuratora generalnego, George’a Macready’ego. Nie powiedział żadnemu z nich, co się stało, wszystkich jednak poprosił o jak najszybszy przyjazd do „Madisona”, a każdą rozmowę kończył: „I na Boga, człowieku, bądź dyskretny”.

Zastanawiał się, czy zadzwonić do Teda Sorensena, najbliższego doradcy Jacka, zdecydował się jednak na razie tego nie robić. Jeśli Jack naprawdę nie żył, potrzebni będą nie ludzie Jacka, lecz jego. Nie zamierzał zostać wymanewrowany przez LBJ.

Wjechał windą bezpośrednio na poziom apartamentu na dachu. Odbicie w lustrze ukazywało nie ogolonego i zmęczonego osobnika z odstającymi z tyłu głowy włosami. Spróbował je przygładzić, ale ciągle się prostowały. Obaj pilnujący apartamentu prezydenckiego agenci Secret Service siedzieli przed wejściem na składanych krzesełkach. Jeden gapił się w sufit, drugi czytał „Zabić drozda”. Kiedy go ujrzeli, natychmiast skoczyli na nogi.

— Dzień dobry, panie Kennedy. Możemy w czymś pomóc?

— Muszę natychmiast zobaczyć się z prezydentem.

— Prosił, żeby mu nie przeszkadzać — odparł bliżej stojący agent.

— Nie szkodzi. Wpuść mnie, to go obudzę. Czy jego… przyjaciółka już wyszła?

Oczy agenta leciutko drgnęły.

— Mniej więcej piętnaście minut temu, sir.

Otworzył drzwi i wpuścił Bobby’ego do apartamentu. Wielki salon oświetlała tylko jedna lampa. W rogu stał wózek, na jakim dostarcza się do pokojów jedzenie — na talerzach leżały resztki dwóch homarów, obok stała pusta butelka Perrier Jouet rose. Na kanapie, niczym zrzucona skóra, leżał wilgotny biały szlafrok.

Bobby podszedł prosto do drzwi sypialni i otworzył je. Paliło się tu górne światło, co powodowało, że wszystko wyglądało znacznie obskurniej — jak niedoświetlony plan filmu klasy B. Pościel na królewskich rozmiarów łożu była skotłowana, a Jack leżał na dalszym skraju łóżka — twarzą do dołu, jedną rękę miał założoną na plecy, druga zwisała poza materacem. Na prześcieradle widać było jasno–czerwone smugi i Bobby pomyślał, że to krew, kiedy jednak podszedł bliżej, okazało się że to szminka.

Jack. Mój brat. O Boże!

Obszedł łóżko, ukląkł przed bratem i położył rękę na jego opalonych, piegowatych plecach. Ciało było jeszcze ciepłe, ale mięśnie były w dotyku dziwnie sflaczałe.

— Jack! To ja, Bobby! Jack, co się stało?

Powieki Jacka powoli się otworzyły i przez cudowny straszliwy .moment Bobby’emu wydało się, że brat żyje, ale jego oczy nie patrzyły na niego. Jack wpatrywał się w stojący przy łóżku budzik z tak całkowitym brakiem zainteresowania, że Bobby nie musiał badać pulsu, by wiedzieć, że ma przed sobą trupa. Boże… Wstał, choć nie przyszło mu to łatwo z powodu drżenia kolan, i od razu zaczął dla uspokojenia głęboko i powoli oddychać. Czuł się, jakby Jego krtań wypełniało tłuczone szkło, oczy zaczęły wypełniać łzy.

Zawsze wierzył, że i on, i Jack będą żyć wiecznie i na zawsze pozostaną piękni i młodzi.

Z jego piersi wyrwał się jęk cierpienia. Musiał wcisnąć pięść w usta, by powstrzymać następny.

Żal, który był pierwszą, samoistną reakcją, zmyła druga fala — paraliżujące przerażenie. Co, do cholery, robić? Jak wyjaśnić, co prezydent robił w hotelu „Madison”? Ile czasu minie, aż jakiś boy hotelowy puści farbę, że nie był tu sam? Jeszcze większa katastrofa szykowała się w związku z tym, że jutro mieli się spotkać z rosyjskim ministrem spraw zagranicznych Gromyką w sprawie kolejnych rozmów na temat Kuby. Zbliżał się najtrudniejszy sprawdzian od początku prezydentury, a Jack leżał martwy w wysmarowanym szminką łóżku.

Pierwszy przybył Harold Esterlake i niedługo po nim doktor Christophe.

— Dotykał pan czegoś? — spytał doktor, starając się zachowywać spokojnie, choć był wyraźnie wstrząśnięty.

Harold Esterlake był blady, stał w najdalszym kącie, palił nerwowo papierosa i bezgłośnie płakał.

Doktor Christophe szybko zbadał Jacka. Miał schludnie przystrzyżoną brodę, był szczupły i przystojny. Jego skóra miała nieco ciemniejszy odcień, typowy dla osób pochodzenia frankokaraibskiego, oczy sprawiały wrażenie, jakby były wypełnione czarnym oleistym płynem, a nos miał długi i zagięty jak orli dziób. Jack sprowadził go do Waszyngtonu siedem miesięcy temu, by zajął się bólami pleców, które męczyły go od dwudziestu pięciu lat. „Jeśli normalni doktorzy nie mogą mi pomóc, nie widzę przeszkód, by skorzystać z pomocy kogoś niekonwencjonalnego” — stwierdził.

A metody doktora Christophe’a były bardzo niekonwencjonalne. W Sausalito w Kalifornii założył Saturday Cłinic, gdzie lansowano „kuracje duchowe leczące wszelkie choroby”, w tym tak kontrowersyjne jak „terapia transowa”, „relaksacja poprzez okresowe wyjście duszy z ciała” oraz „całościowa manipulacja kośćcem”, która miała usunąć złe duchy, przyczepiające się do stawów człowieka i unieruchamiające je stopniowo.

Jackowi szczególnie spodobała się owa całościowa manipulacja kośćcem — doktor Christophe sprawił, że mógł być aktywny nawet w stanach najwyższego stresu i w ogóle nie czuł bólu. Od prawie trzech miesięcy nie musiał nosić gorsetu.

— Na co umarł? — spytał Harold. — Cholera, miał dopiero czterdzieści pięć lat!

Poktor Christophe wziął z nocnego stolika niewielką brązową buteleczkę.

— Czy prezydent miał kłopoty z sercem?

— Pan był jego lekarzem. Pan powinien to wiedzieć.

— Panie Kennedy, byłem jedynie lekarzem jego duszy, nie ciała.

— Nie, nie miał żadnych problemów z sercem. Żadnych, które by uznał za godne wspomnienia. Poza bólami pleców był najsprawniejszym człowiekiem, jakiego znałem. Pierwsze jego polecenie po wprowadzeniu się do Białego Domu brzmiało, by każdy członek jego ekipy schudł o dwa kilo.

Doktor Christophe podał mu buteleczkę.

— Panie Kennedy, to azotan amylu. Środek rozszerzający naczynia krwionośne, zazwyczaj stosowany w leczeniu dusznicy bolesnej.

— Ale Jack nie miał wieńcówki. Jestem pewien. Nie sądzi pan chyba, że…

— Nie, panie Kennedy. Nie sądzę, by jego przyjaciółka miała chorobę wieńcową. Ale azotan amylu jest stosowany również jako afrodyzjak. W ten sam sposób, w jaki rozszerza naczynia wieńcowe, powoduje też powiększenie się jam corpus spongiosum, czyli ciała gąbczastego w członku, dzięki czemu może wpłynąć do niego więcej krwi, powodując, że penis staje się twardszy i większy. Niestety z użyciem tego preparatu związane jest ryzyko wystąpienia określonych skutków ubocznych, w tym także zawału serca…

Bobby przycisnął dłoń do ust. Nie był w stanie wydobyć z siebie słowa. Harold uniósł z rezygnacją rękę.

— O kurwa… — jęknął. — O kurwa…

Powtórzył to z dziesięć razy, zanim Bobby się odwrócił i wbił W niego wzrok. Dopiero wtedy przestał.

W tym momencie do pokoju wszedł George Macready. Był .wielki, miał wydamy brzuch, bujną siwą czuprynę i twarz przypominającą ziemniak z Idaho, który wygrał złoty medal na wystawie rolniczej, ale w tej chwili wyglądał tak samo źle jak pozostali. Nie fflusieli mu wyjaśniać, co się stało. Rzucił okiem na leżące na łóżku ciało Jacka i odwrócił się do jego brata. Miał w oczach taki ból, ze Bobby musiał się mocno trzymać, by znów się nie rozpłakać.

— Musimy go stąd zabrać — powiedział Harold zapalając kolejnego winstona. — Trzeba chyba włożyć go do kosza na bieliznę lub do czegoś podobnego i zawieźć do Białego Domu.

— Mam nadzieję, że Jackie nic nie wie — mruknął George.

Bobby pokręcił głową.

— Sądzi, że pracował do późna nad sprawą kryzysu kubańskiego i śpi sam, by jej nie przeszkadzać.

— Może weźmiemy go między siebie, tak, by wyglądało, że idzie — zaproponował Harold. — Widziałem to na jakimś filmie.

— Oszalałeś? — syknął George. — To prezydent Stanów Zjednoczonych. Leży martwy i nagi w pokoju hotelowym, w którym nie powinno go być, po seksualnym tete–à–tete z kobietą, z którą nie powinien mieć kontaktów seksualnych. — Odwrócił się do Bobby’ego. — To była…

Bobby nie odpowiedział. Nie musiał.

— Boże wszechmogący — jęknął George. — „Patrzcie na moje dzieła i przed moją chwałą gińcie z rozpaczy!”*[1].

— Co mamy do cholery robić? — spytał Harold. — Jeśli Jack jutro się nie zjawi, Chruszczow wytrze nami podłogę.

— Może to, co się stało, uratuje sytuację — zasugerował George.

— Jeśli ogłosimy, że Jack nie żyje, Rosjanom trudno będzie zachować twardą linię.

Bobby pokręcił głową.

— Jeśli ogłosimy, że Jack nie żyje, trzeba będzie zaprzysiąc Lyndona na prezydenta, a on rzuci się na Chruszczowa jak terier z petardą w dupie. Jack rozgrywał to spokojnie i na luzie, Lyndon może wszystko spieprzyć. — Popatrzył na buteleczkę z azotanem amylu. — Boże… po co on to brał?

— No więc? Jakie mamy możliwości? — spytał George.

Bobby znów spróbował przyklepać włosy z tyłu głowy.

— Albo przemycimy jakoś ciało Jacka do Białego Domu i rano ogłosimy jego śmierć, albo zostawiamy go tutaj i ukrywamy, że był tu jeszcze ktoś… ale wtedy trzeba będzie odpowiedzieć na pytanie, dlaczego przyjechał na noc do „Madisona”, choć miał do dyspozycji tyle wygodnych pokoi w Białym Domu.

— Moglibyśmy spróbować grać na zwłokę — zaproponował Harold. — Powiedzieć, że się nie pokazuje, bo nagle zachorował na grypę albo na coś innego.

— Tak, ale wtedy zechcą go zobaczyć jego lekarze.

Patrzyli po sobie pytająco, ale wszystko wskazywało na to, że uje pozostaje im nic innego, jak wezwać koronera i ogłosić, że prezydent zmarł z powodu niewydolności serca. Przy odrobinie szczęścia może uda się zachować w tajemnicy fakt, że stało się to podczas spotkania z przyjaciółką.

— Jest jeszcze jedna możliwość — powiedział cicho doktor Christophe. — To dość desperacki krok, ale chyba jesteśmy w dość rozpaczliwej sytuacji.

— Jaka? Trzeba rozpatrzyć wszystko.

— Poza tworzeniem terapii transowej i zbieraniem doświadczeń z wychodzeniem duchem poza własne ciało, przez wiele lat pracowałem z substancjami, które stosuje się na Haiti w celu wskrzeszania umarłych.

— Czy dobrze słyszę? — spytał George. — Mówi pan o zombi?

— Może to pan nazywać, jak chce, ale w tym, czym te istoty są, oraz w sposobie ich przywracania do życia nie ma nic nadprzyrodzonego — odparł doktor Christophe. — Słyszałem o wielu przypadkach, kiedy z rozmysłem podano człowiekowi tetrodotoksynę, uzyskiwaną z ryby zwanej kolcobrzuchem, środek o sto sześćdziesiąt tysięcy razy silniejszym działaniu znieczulającym od kokainy. Podanie go człowiekowi powoduje, że może on sprawiać wrażenie martwego. W Japonii ryba ta nazywana jest fugu i uważa sieją tam za niezwykły delikates, ale czasem dochodzi do zatruć. Jest wiele opisów przypadków, kiedy ofiara tetrodotoksyny, oficjalnie uznana za zmarłą, wracała do siebie po trzech lub czterech dniach. Istnieją dowody na to, że w tysiąc osiemset osiemdziesiątym roku pewien hazardzista ożył po ponadtygodniowym pobycie w kostnicy.

— Ale Jack już zmarł — mruknął Harold zza chmury tytoniowego dymu.

— Tu właśnie mogą się przydać moje badania. Poza poznawaniem sposobów robienia z ludzi zombi, badałem sposoby przywracania ich do życia. Szamani wudu wykorzystują do tego substancję uzyskiwaną z ropuchy zwanej agą albo kururu. Przyspiesza ona tętno i zwiększa aktywność tkanki nerwowej mózgu i w skrócie można go określić chemicznym ekwiwalentem elektrowstrząsów. Jeśli powoduje wyprowadzenie człowieka ze stanu zatrucia tetrodotoksyną, być może posiada także właściwości pozwalające przywrócić do życia martwego człowieka…

— Naprawdę pan uważa, że można go ożywić? — spytał Bobby, starając się nie patrzeć w mętne, nieruchome oczy Jacka.

— Mogę jedynie spróbować. Środek sporządzony z agi daje organizmowi ogromną siłę… stąd biorą się opowieści o zombi, do powstrzymania których potrzeba sześciu albo siedmiu ludzi.

— Gdzie można zdobyć ten środek? — spytał George.

— Mam go trochę u siebie. Jeśli poślecie kogoś do mojego domu, mógłby go przywieźć.

Bobby popatrzył niepewnie na Harolda i George’a. Propozycja doktora Christophe’a była chyba jedynym wyjściem, jakie im pozostawało, co jednak będzie, jeśli próba się nie powiedzie, a sekcja wykaże, że prokurator generalny USA próbował wskrzesić prezydenta jakimś środkiem uzyskanym z ropuchy? Co będzie, jeśli się wyda, że najbardziej nowoczesny naród świata nagle zaczął korzystać z magii wudu? Rząd rozpadłby się w jeden dzień. Po chwili milczenia powiedział jednak:

— Dlaczego nie zabiera się pan do roboty, doktorze Christophe? Gorzej, niż jest, już być nie może.

— Dobrze — odparł doktor. — Ale chciałbym mieć gwarancję, że jeśli mi się nie uda, nie zostanie wysunięte wobec mnie żadne oskarżenie.

— Ma pan to załatwione — skinął głową Bobby.

Harold podniósł słuchawkę telefonu i powiedział:

— Potrzebuję natychmiast kuriera. Tak, zgadza się. Proszę mnie połączyć. Nie, to nie jest pilne. To pali się w rękach. Wyrażam się jasno?

 

O 5.03 doktor Christophe wlał w usta prezydenta trzy łyżeczki mlecznego płynu: 500 miligramów proszku z ropuchy Bufo mannus w zawiesinie. Potem obrócili go na plecy i przykryli narzutą. Harold usunął wysmarowaną szminką pościel i kazał jednemu z agentów zabrać do kuchni wózek z resztkami jedzenia oraz zadbać, by to, co na nim było, zostało starannie usunięte.

Bobby co chwila spoglądał na zegarek. O wpół do siódmej byli umówieni na robocze śniadanie z doradcami Departamentu Stanu i szefami Połączonych Sztabów.

— Ile to pańskim zdaniem zajmie czasu? — spytał. Doktor Christophe siedział na łóżku obok prezydenta.

— Będzie cud, jeśli w ogóle się uda.

Harold siedział w fotelu przed toaletką, obejmował głowę dłońmi i bezradnie wpatrywał się we własną nie ogoloną i nie umytą. George stał ze splecionymi na piersi ramionami, spięty i niemy. Wiedział, że ludzie wkrótce zaczną pytać, gdzie jest prezydent — jeśli już nie zaczęli tego robić.

Niebo rozjaśniało się i Harold rozsunął ciemnobrązowe zasłony. 20 oknami zaczynał się kolejny szary, pochmurny październikowy dzień. Ruch na M Street powoli gęstniał, od budynków odbijały się echa klaksonów taksówek.

Za piętnaście szósta George włączył stojący w salonie telewizor i z ponurą miną oglądał poranne wiadomości. „Prezydent wezwał dziś do Białego Domu ministra spraw zagranicznych ZSRR Gromykę, aby go przestrzec przed rozmieszczaniem na kubańskiej ziemi rakiet średniego zasięgu…” — mówił spiker.

O 6.11 Bobby zadzwonił do Teda Sorensena i poinformował go, że przegadał z Jackiem całą noc i w związku z tym prosi o przesunięcie śniadania o godzinę. Kiedy Ted chciał rozmawiać z Jackiem, oświadczył, że prezydent „jest pod prysznicem”.

Gdy wrócił do sypialni, czuł się fatalnie. Jack leżał tak samo nieruchomo jak przed wyjściem Bobby’ego do telefonu, ale jego twarz wydawała się nieco mniej szara. Doktor pochylał się nad nim, jakby chciał go ożywić siłą woli, wyglądało jednak na to, że sama siła woli nie wystarczy. Po chwili Christophe spojrzał na Bobby’ego i oświadczył:

— Spróbuję jeszcze jednej rzeczy. Jeśli nie zadziała, obawiam się, że to koniec.

Sięgnął do swojej skórzanej torby i wyjął długą, spiczastą kość oraz ozdobioną włosami i kurzymi piórami grzechotkę.

— Ależ doktorze… — powiedział Harold. — Jeśli pański proszek nie zadziałał, chyba nie sądzi pan, że pomogą te kości?

— Cała medycyna to kombinacja leków i rytuału — odparł doktor Christophe. — Nawet w Ameryce lekarze zachowują się przy łóżku chorego w bardzo określony sposób.

— Boże, to przecież hokus–pokus!

— Daj mu spróbować — rzucił George.

Zdesperowany Bobby dodał:

— Jasne, czemu nie?

Doktor Christophe ujął kość tak, że jej ostry czubek dotykał czoła prezydenta. Zrobił nim znak krzyża i zaczął mamrotać: Il renonce de noveau a Dieu, aussi au Chresme… U adore de le Baron qu{ apparait id, tantost en formę d’un grand homme noir, tantost en formę de bouc… il rende conte de ses actions a lui… — Równocześnie gwałtownie potrząsał grzechotką, więc ledwie słyszeli, co mamrotał.

Po jakimś czasie przestał mruczeć i wydał z siebie przeciągłe wycie, przerywając je co chwila uderzaniem językiem o podniebienie. Potrząsał grzechotką w powolnym, równomiernym rytmie i uderzał nią o kość. Na jego czoło wystąpił pot, otworzy} usta i wyszczerzył zęby. Jego źrenice uciekły w górę, a twarz zmieniła się w groteskową maskę, przypominającą pysk groźnej bestii.

Bobby popatrzył w przerażeniu na George’a, ale on poklepał go uspokajająco po ramieniu.

— Już to kiedyś widziałem. Właśnie w ten sposób przywołują duchy.

Głos doktora Christophe’a wznosił się na nieosiągalne wyżyny. Uniósł grzechotkę i kość nad głowę i zderzał oba przedmioty z coraz większą częstotliwością. Koszula na jego plecach przesiąkła potem, całe ciało miał napięte.

Je vous prie! — zawołał. — Je vous prie!

Po ostatnim słowie przewrócił się na plecy tak gwałtownie, jakby ktoś go silnie pchnął, po czym zaczął się skręcać i dygotać.

— Starczy tego — stwierdził Harold. — Mam dość.

W tym momencie Jack otworzył oczy.

Bobby poczuł dreszcz podniecenia i lęku. Jack nie tylko otworzył oczy, ale patrzył na niego. Wzrok miał skoncentrowany, jego gałki oczne poruszały się. Otworzył usta, jakby zamierzał coś powiedzieć.

— Zrobił to! — krzyknął George w najwyższym zdumieniu.

— Haroldzie, czy mógłbyś pomóc doktorowi wstać? — spytał Bobby. Obszedł łóżko, usiadł przy bracie i ujął go za dłoń. Jack wpatrywał się przez chwilę w niego bez słowa, a potem spróbował unieść głowę nad poduszkę. — Spokojnie. Wszystko będzie dobrze.

— Co się stało? Co tu robisz? Gdzie Renata? — zapytał powoli i trochę niewyraźnie Jack. Jego klatka piersiowa unosiła się i opadała z wyraźnym trudem.

— Miałeś zawał. Już sądziliśmy, że cię straciliśmy.

— George… — Jack próbował się uśmiechnąć. — Jak się masz, Haroldzie? A pan, doktorze Christophe?

— To właśnie doktor Christophe cię uratował.

— Dobra robota, doktorze. Musi pan podnieść swoje stawki.

Doktor Christophe ocierał ręcznikiem pot z czoła.

— Doskonale, panie prezydencie. Właśnie wszedł pan do historii medycyny.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin