Na ryby.doc

(204 KB) Pobierz

 

Na ryby!

 

Jedni ludzie boją się wody, a inni nie. Ja wodę kocham. Tylko nad nią i w niej w pełni wypoczywam. Nie muszę dodawać, że jestem zodiakalną Rybą, i to rasową, z 15 mar­ca. Jako nastolatek uwielbiałem wędkować, tym bardziej że wtedy było jeszcze co łowić. Z kolegą, zapaleńcem jak ja, spę­dzaliśmy nad wodą całe wakacje. Później jakiś zaradny Polak wymyślił, iż prąd niekoniecznie musi służyć do ogrzewania tudzież oświetlania, więc ryby, a także żaby, szczury wodne i inne żyjątka w polskich jeziorach prawie wyginęły. Jeszcze później, przez własną głupotę, zostałem zamknięty w semina­rium duchownym na lat sześć, bez zawieszenia. Jedyną oko­licznością łagodzącą był mój młody wiek i wpływ środowi­ska księży oraz ulicy... Kościelnej, przy której stał kościół i plebania. Po seminarium zostałem księdzem, a potem mę­żem i ojcem. O rybach zapomniałem na 15 lat. Zawsze było coś ważniejszego - jak nie pielgrzym­ka do Częstochowy, to niańczenie ma­łego krzykacza. Wielkie ryby śniły mi się tylko co jakiś czas (jeśli w czystej wodzie, to podobno oznacza duże pie­niądze...), a własną emeryturę niezmien­nie wyobrażałem sobie nad wodą.

Póki co, od czasu do czasu kupo­wałem czasopisma wędkarskie. Jakieś pół roku temu do jednego z nich dołą­czono kasetę z nagraniem wyprawy wędkarskiej do Szwecji. Nie wierzyłem własnym oczom. Toż to prawdziwe el­dorado, matecznik - po prostu więcej ryb niż wody! Co trzeci rzut trafiony, l to jak - sztuki po kilka kilo, z których większość wypuszcza się do wody, bo pod ich ciężarem zapewne zatonęłaby łódka. A w dodatku tylko osiem dni, w ciągu których można nakosić szczu­paków, okoni, łososi i pstrągów za ca­łe lata. W moim przypadku – również odrobić zaległości, załadować bagaż wspomnień. Ze starszym synem obejrzeliśmy kasetę chyba z dziesięć razy, z coraz większymi wypiekami na twarzach. Nie ma wątpliwości - musimy tam pojechać! Potrzeba było jeszcze dwóch osób, żeby wynająć domek nad jeziorem. Tata kolegi Błażeja tro chę się wahał, ale pożyczona kaseta zrobiła swoje.

21 sierpnia załadowaliśmy się na prom Scandinavi z Gdańska do Nynashamm. Spanko w maleńkiej kajucie bez okien, z dwoma piętrowymi łóżkami, łazieneczką i prysznicem. Na pokładzie dostępnych kilka restauracji, grill z piwem pod chmurką, kino, automaty do gier, sklep z tanim alkoholem... Całkiem przyjemnie spędziliśmy 18 godzin rejsu. po czym samochodem obraliśmy kurs na północną Szwecję.

Nie będę wypowiadał się szerzej na temat tego kraju oraz i jego mieszkańców, bo byłem tam po raz pierwszy i zbyt krótko. Ogólnie bieda aż piszczy - drewniane chaty. A tak na poważnie, to rzeczywiście na prowincji murowanych domów widziałem może ze dwadzieścia, a zjechaliśmy prawie jedną czwartą kraju. Jednak małe, proste szopki w środku są wprost niewiarygodnie funkcjonalne. Cokolwiek by powiedzieć, nie widać tam takiego dostatku jak na przykład w Niemczech. Ogromna większość Judzi ma za to podobną chałupkę i podobne volvo, przez co jeden dru­giemu nie zazdrości, a kolejne władze państwowe prześciga­ją się w pomysłach, jak umilić życie obywatelom. Ci są ma­łomówni, ale mili (z wyjątkiem jednego starszego pana) i prawie wszyscy dobrze znają angielski. No i jeszcze jedno - Szwedki są zdecydowanie brzydsze od Szwedów, a od urody Polek dzieli je nie tylko Morze Bałtyckie...

Kiedy zostawiliśmy na południu Sztokholm i Upsalę, spoglądając przez okno samochodu na dziką przyrodę i bez­ludne ostępy, przypomniałem sobie opinię imć pana Onufre­go Zagłoby: „Ale w onej skalistej, głodnej Szwecji nie masz dość ludzi, dość sił, dość szabel, aby tę niezmierną Rzecz­pospolitą zagarnąć". A jednak zagarnęli, l złupili niezgorzej niż hitlerowcy.

Dotarliśmy wreszcie do miejsca przeznaczenia - okręgu łowieckiego Svagada1en i osiedla domków dla wędkarzy w Scan. Od Szweda otrzymaliśmy licencje połowów i mapkę dostępnych dla nas jezior i rzek. Kierownik ośrodka tłuma­czył nam z godzinę, że nie można zabierać z łowiska więcej ryb, niż to jest dozwolone, i należy pilnować wymiarów ochrort4 nych. Było to - nawet dla nas, Polaków - zupełnie zrozumiai-łe, bo skoro ryb jest tu na kopy, to wiadomo, że część i tak się wypuści z powrotem do wody. Drugą godzinę Szwed roz­wodził się nad koniecznością zachowania czystości w dom­ku, obejściu i nad wodą. Przytoczył nawet poetyckie porów­nanie rodzimej przyrody do matki, której przecież nie obrzu­ca się śmieciami. Moje przypuszczenie okazało się później prawdziwe - głównymi lokatorami ośrodka byli nasi rodacy... Nigdy nie złapałem łososia ani pstrąga, ale największą chrap­kę miałem na duże szczupaki. Zapytałem Szweda, gdzie można ich naciąć tuzinami, zapewniając przy tym, że zjem z nich tylko trzy sztuki. Ten roześmiał się i odpowiedział: - Chłopie, wszędzie!

Następnego dnia, z mapką w ręku i całym bagażnikiem sprzętu wędkar­skiego, zaczęliśmy objazd łowisk. Zu­pełnie w ciemno, na oko, intuicję i mo­je stare doświadczenia. Zajechaliśmy nad rzekę, pół godziny i nic. Następ­nie duże, płytkie rozlewisko. Bardzo za­rośnięte przy brzegach - sytuacja pa­skudna, gdyż nie mieliśmy ze sobą łód­ki (byty dostępne trzy, ale na innych jeziorach). Stanąłem do kolan w wo­dzie i jako pierwszy rzuciłem dużą błystkę obrotową. Między liliami zakotło­wało się i poczułem tępy opór na ko­łowrotku. Wielki szczupak zaczął ko­sić wodę w prawo i lewo. W malej zatoczce woda po prostu się gotowa­ła. Po dobrym kwadransie i nierównej walce mój Błażej podebrał sztukę podbierakiem i wyniósł na brzeg. Ryba miała metr długości, 6 kilo, wielki łeb i centymetrowe zębiska. No to panowie, zaczynamy wielką rzeź! - krzyczałem, tańcząc wtota wielkiego cielska niczym Indianin nad zabitym bizonem. O dziwo, przez resztę dnia złapaliśmy zaledwie jednego, i to małego szczupaka. Ale  w końcu był to dopiero pierwszy dzień. Następnego dnia - zero brań, kolejny dzień - jedna sztuka, niewymiarowa.  Gdzie, do cholery, podziały się te ryby z kasety?! Czwartego dnia przerobiłem nasze zestawy na spławik i nacięliśmy trochę okonków i płoci, tzw. rybiego chwastu. Nawet jeść się

tego nie chciało. Stwierdziliśmy, że Szwedzi po raz kolejny w historii robią nas w Karolka (Gustawa). Tam, gdzie pod, stawili nam łodzie, po rybach pozostały tylko wspomnienia. Musimy szukać w małych, zagubionych w lasach jeziorkach. Następnego dnia sięgam po najbardziej łowne przynęty oraz te przysłane przez szwagra z Kanady, których tutejsze szczu­paki nie powinny jeszcze widzieć na oczy. Czeszemy wodę z brzegu, średnio co piąty rzut urywamy całe zestawy o licz­ne zaczepy. Pod wieczór w dwóch zatokach wyciągamy wresz­cie trzy szczupaki: 2, 2,5 i 3 kg. Ale bilans jest nieciekawy - straciliśmy większość przynęt, jedno wędzisko i... i jest to już przedostatni dzień połowów! A ostatniego dnia nie złapa­liśmy NIC. Polacy mieszkający obok nas, doświadczeni węd­karze z Kielc, też nie są zachwyceni: - Tutejsze ryby mają humory, są wybredne - mówią. Jak to WYBREDNE?!! Zo­stawiłem gazetę na dwa numery, przejechaliśmy dwa tysią­ce kilometrów, właściwie zapłaciliśmy już za te ryby w su­mie siedem tysięcy złotych, a one mają humory?! Co za oszust jeden nakręcił tę kasetę o wyławianiu całych ławic?!

Dopiero kiedy mieliśmy opuszczać te niezwykle urokliwe miejsca - gdzie las kończy się na wodzie i na odwrót i tak przez setki kilometrów - dotarto do nas, jacy byliśmy durni, jacy pazerni na rybie mięcho, które mieliśmy wyciągać to­nami na brzeg, które miało się nam nie mieścić na kliszach i na kamerze, a którym mieliśmy się później chwalić w Pol­sce niczym rzeźnicy dobrym ubojem. Brrr, wstyd, a w dodat­ku wiele straciliśmy, bo zamiast kontemplować przyrodę (widziałem żywego łosia!), liczyliśmy tylko rybie łuski.

Tak czy inaczej do Szwecji na ryby nie jedźcie, słabo biorą. JONASZ                                                       

                                                                          

 

 

          

Zgłoś jeśli naruszono regulamin