Koontz Dean - Dobry zabójca.pdf

(1373 KB) Pobierz
Dean
KOONTZ
Dobry zabójca
Z angielskiego przełożył
ANDRZEJ SZULC
Tytuł oryginału: THE GOOD GUY
Copyright © Dean Koontz 2007
All rights reserved
Polish edition copyright © Wydawnictwo Albatros A. Kuryłowicz 2009
Polish translation copyright © Andrzej Szulc 2009
Redakcja: Beata Słama
Ilustracja na okładce: Jacek Kopalski
Projekt graficzny okładki i serii: Andrzej Kuryłowicz
Skład: Laguna
ISBN 978-83-7359-815-7
Dystrybucja
Firma Księgarska Jacek Olesiejuk
Poznańska 91, 05-850 Ożarów Maz.
t./f. 022-535-0557, 022-721-3011/7007/7009
www.olesiejuk.pl
Sprzedaż wysyłkowa - księgarnie internetowe
www.merlin.pl
www.empik.com
www.ksiazki.wp.pl
WYDAWNICTWO ALBATROS
ANDRZEJ KURYŁOWICZ
812305433.002.png
Wiktorii Wiedeńskiej 7/24, 02-954 Warszawa
2009. Wydanie I Druk: OpolGraf S.A., Opole
Dla Mike'a i Mary Lou Delaneyów
za waszą dobroć, przyjaźń i za cały śmiech — nawet jeśli
często nie wiecie, dlaczego się z was śmiejemy.
Z wami. Śmiejemy się z wami.
Kochamy was.
Powiem panu wielką tajemnicę, drogi przyjacielu. Niech pan nie czeka na Sąd Ostateczny. Sąd
Ostateczny jest co dzień.
Albert Camus Upadek , przeł. Joanna Guze, PIW 1971
Część pierwsza
Właściwe miejsce, niewłaściwy czas
1
Jętka ślizga się czasami po stawie, zostawiając za sobą ślad cienki niczym pajęcza nić, i dzięki temu
umyka uwagi polujących w locie ptaków i nietoperzy.
Mając sześć stóp i trzy cale wzrostu, dwieście dziesięć funtów żywej wagi, wielkie dłonie i jeszcze
większe stopy, Timothy Carrier nie mógł przemieszczać się niepostrzeżenie jak jętka, lecz mimo to bardzo
się starał. Choć miał na nogach ciężkie robocze buty i stąpał niczym John Wayne, co było u niego
naturalne i czego nie mógł zmienić, zdołał wejść do tawerny Lamplighter i przejść przez całą salę, nie
zwracając na siebie uwagi. Nie zerknął na niego żaden z trzech mężczyzn siedzących blisko drzwi ani
żadna z par w dwóch boksach.
Sadowiąc się na ostatnim stołku, daleko za ostatnią z lamp, które polerowały mahoniowy kontuar
barwy melasy, westchnął zadowolony. Z perspektywy frontowych drzwi był najmniejszym mężczyzną w
całej sali. Jeżeli przednią część tawerny uznać za budkę maszynisty, tu znajdował się przedział
mieszkalny. Ci, którzy siadali w tym miejscu w leniwy
poniedziałkowy wieczór, byli na ogół milczkami.
Liam Rooney, który był właścicielem i jedynym barmanem tego wieczoru, nalał beczkowego piwa i
postawił je przed Timem.
— Któregoś dnia wejdziesz tu z dziewczyną — powiedział — i skonam z wrażenia.
— Myślisz, że przyprowadziłbym dziewczynę do tej speluny?
— Jaki jeszcze lokal znasz oprócz tej speluny?
— Mam swój ulubiony sklep z pączkami.
— Jasne. Kiedy już zmieciecie razem tuzin, zabierzesz ją do wielkiej drogiej restauracji w Newport
Beach, usiądziecie na krawężniku i będziecie patrzyli, jak chłopaki odprowadzają na parking eleganckie
samochody.
Tim upił łyk piwa, a Rooney wytarł bar, mimo że był czysty.
— Masz szczęście, że znalazłeś Michelle — powiedział Tim. — Dziś już takich nie ma.
812305433.003.png
— Michelle ma koło trzydziestki, tak samo jak my. Jeśli dziś już takich nie ma, to skąd się wzięła?
— To cała zagadka.
— Żeby wygrać, trzeba brać udział w meczu — stwierdził Rooney.
— Biorę udział w meczu.
— Wrzucanie samemu piłek do kosza to jeszcze nie mecz.
— Nie przejmuj się mną. Kobiety bez przerwy pukają do moich drzwi.
— Owszem — mruknął Rooney — ale przychodzą parami i chcą ci opowiedzieć o Jezusie.
— Nie ma w tym nic złego. Dbają o moją duszę. Czy ktoś już ci mówił, że jesteś złośliwym
sukinsynem?
— Ty mówiłeś. Mniej więcej tysiąc razy. Nigdy mi się to
nie znudzi. Przyszedł tu wcześniej jeden facet. Ma czterdzieści lat, nigdy nie był żonaty, a teraz ucięli mu
jądra.
—Kto mu uciął jądra?
—Jacyś lekarze.
—Daj mi nazwiska tych lekarzy — poprosił Tim. — Nie chciałbym przypadkiem do któregoś trafić.
—Facet miał raka. Rzecz w tym, że teraz nie będzie mógł mieć dzieci.
—Co jest fajnego w posiadaniu dzieci, kiedy popatrzysz, co się dzieje na tym świecie?
Rooney wyglądał jak niedoszły mistrz czarnego pasa, który mimo iż nie brał nigdy lekcji karate,
próbował rozbić twarzą całe mnóstwo betonowych bloków. W jego niebieskich oczach paliło się jednak
ciepłe światło i miał złote serce.
—O to właśnie chodzi — powiedział. — O żonę, dzieciaki i miejsce, którego mógłbyś się trzymać,
kiedy cały świat rozpada się na kawałki.
—Matuzalem żył dziewięćset lat i do samego końca płodził dzieci.
—Płodził?
—Tym właśnie się zajmowali w tamtych czasach. Płodzeniem.
—To znaczy, że poczekasz z założeniem rodziny, aż będziesz miał sześćset lat?
—Ty i Michelle nie macie dzieci.
—Pracujemy nad tym. — Rooney pochylił się do przodu, skrzyżował ręce na barze i popatrzył Timowi
prosto w twarz.
—Co dzisiaj robiłeś, Bramkarzu? Tim zmarszczył czoło.
—Nie nazywaj mnie tak.
—Więc co robiłeś?
—To co zwykle. Zbudowałem kawał ściany.
—A co będziesz robił jutro?
— Zbuduję następny kawał ściany.
— Dla kogo?
— Dla tego, kto mi płaci.
— Haruję w tym miejscu siedemdziesiąt godzin tygodniowo, ale nie robię tego dla klientów —
stwierdził Rooney.
— Twoi klienci zdają sobie z tego sprawę — zapewnił go Tim.
— I kto jest teraz złośliwym sukinsynem?
— Nadal dzierżysz w tej dziedzinie palmę pierwszeństwa, ale staram się nie być gorszy.
— Pracuję dla Michelle i dla dzieci, które będziemy mieli. Człowiek potrzebuje kogoś, dla kogo będzie
pracował, i nie mam tu na myśli osoby, która ci płaci, ale kogoś wyjątkowego, z kim można budować i
dzielić przyszłość.
— Na pewno masz piękne oczy, Liam.
— Ja i Michelle martwimy się o ciebie, brachu. Tim wydął wargi.
— Jeśli jesteś sam, nie pracujesz dla nikogo — dodał Liam.
Tim zaczął cmokać. Rooney nachylił się do niego jeszcze
bliżej i ich twarze znalazły się w odległości kilku cali od siebie.
— Chcesz mnie pocałować?
— Cóż, najwyraźniej bardzo ci na mnie zależy.
— Zaparkuję zaraz tyłek na barze, możesz go sobie pocałować.
812305433.004.png
— Nie, dzięki. Nie chcę sobie pokaleczyć ust.
— Wiesz, jak się nazywa twój problem, Bramkarzu?
— Znowu zaczynasz.
— Autofobia.
— Mylisz się. Nie boję się samochodów.
— Boisz się samego siebie. Nie, to też nie oddaje istoty rzeczy. Boisz się swojego potencjału.
— Byłby z ciebie wspaniały szkolny doradca do spraw
zatrudnienia — mruknął Tim. — W tej knajpie serwują podobno darmowe precelki. Gdzie są moje
precelki?
— Wyrzygał
się
na
nie
jakiś
pijak.
Właśnie
skończyłem
je
wycierać.
— Nie szkodzi. Ale nie chcę ich, jeżeli jeszcze nie wyschły.
Rooney przyniósł z zaplecza półmisek z precelkami i postawił go obok szklanki Tima.
— Michelle ma kuzynkę. Nazywa się Shaydra i jest słodka — oznajmił.
— Co to za imię: Shaydra? Czy nikt już nie nazywa się Mary?
— Mam zamiar umówić cię z Shaydrą na randkę.
— To nie ma sensu. Jutro każę sobie uciąć jądra.
— Włóż je do słoja i zabierz ze sobą na randkę. Przełamiesz w ten sposób pierwsze lody — powiedział
Rooney i udał się w drugi koniec baru, gdzie trzej dziarscy klienci dbali o to, by mógł opłacić czesne
swoich jeszcze nienarodzonych dzieci.
Przez kilka minut Tim powtarzał sobie, że piwo i precle to wszystko, czego mu trzeba do szczęścia.
Wzmacniał to przekonanie, wyobrażając sobie Shaydrę jako gamoniowatą istotę z jedną brwią i
kilkucalowymi, zaplecionymi w warkocz włosami w nosie.
Tawerna jak zwykle działała na niego uspokajająco. Nie potrzebował nawet piwa, żeby wygładzić
kanty dnia: wystarczało, że tu po prostu był, choć nie do końca rozumiał, dlaczego musi się uspokoić.
Powietrze pachniało zwietrzałym i świeżym piwem, słoną zalewą z wielkiego słoja z kiełbaskami,
woskiem do drewna i talkiem do gry w krążki. Z małej kuchni dobiegały aromaty piekących się na ruszcie
hamburgerów i skwierczącej w gorącym tłuszczu cebuli.
Ciepła mieszanina przyjemnych zapachów, podświetlany
zegar Budweisera, miękki półmrok, w którym siedział, szmer głosów w boksach za jego plecami i
nieśmiertelny głos Patsy Cline z szafy grającej były tak znajome, że w porównaniu z nimi jego własny
dom mógł się wydać obcym terytorium.
Niewykluczone, że tawerna Lamplighter działała na niego uspokajająco, ponieważ reprezentowała
jeżeli nie stałość, to przynajmniej ciągłość. W świecie bezustannych i gwałtownych transformacji opierała
się wszelkim zmianom.
Tim nie oczekiwał tutaj i nie pragnął żadnych niespodzianek. Nowe doznania są towarem stanowczo
przereklamowanym. Nowych doznań doświadcza się, wpadając pod autobus.
Wolał to co znajome, rutynę. Nigdy nie groziło mu, że spadnie ze szczytu, ponieważ na żaden się nie
wspinał.
Pewni ludzie twierdzili, że brak mu żyłki przygody. Tim nie miał ochoty wyjaśniać im, że odważne
wyprawy do egzotycznych krajów i rejsy po wzburzonym morzu są figlami raczkujących dzieci w
porównaniu z przygodami, których można zaznać na przestrzeni ośmiu cali między lewym i prawym
uchem.
Gdyby powiedział coś takiego, uznaliby go za głupca. Był w końcu tylko murarzem, facetem, który
kładzie cegły. Nie powinien za dużo myśleć.
W naszych czasach większość ludzi unika myślenia, zwłaszcza o przyszłości. Zamiast trzeźwej myśli
wolą komfort ślepych przekonań.
Inni oskarżali go o to, że jest staroświecki. Przyznawał się do winy.
Przeszłość obfitowała w to co znane i piękne i w pełni wynagradzała spojrzenie wstecz. Tim był
optymistą, ale nie do tego stopnia, by zakładać, iż piękno kryje się również w nieznanej przyszłości.
Do tawerny wszedł interesujący facet. Był wysoki, choć nie tak jak Tim, potężny, lecz nie
onieśmielający.
Interesujące było jego zachowanie, nie wygląd. Wszedł do baru niczym zwierzę ścigane przez jakiegoś
drapieżnika, oglądając się przez drzwi, nim się zatrzasnęły, i lustrując ostrożnie wnętrze, jakby nie ufał, że
812305433.005.png
może się tu schronić.
Kiedy przybysz zbliżył się i usiadł przy barze, Tim wpatrywał się w szklankę z piwem, jakby miał
przed sobą święty kielich, i dumał nad głębokim znaczeniem tego, co zawiera. Przybierając pozę
nabożnego skupienia zamiast posępnej samotności, pozwalał nieznajomym nawiązać rozmowę, lecz do
niej nie zachęcał.
Jeżeli pierwsze padające z ust przybysza słowa wskazywały, że jest bigotem, politycznym oszołomem,
względnie niewłaściwego rodzaju głupcem, Tim mógł przejść płynnie od nostalgicznej zadumy do
chmurnego milczenia i z trudem powstrzymywanej agresji. Niewiele osób próbowało powtórnie
przełamać lody, kiedy jedyną reakcją na ich starania był lodowaty chłód.
Tim preferował cichą kontemplację przy swoim ołtarzu, dopuszczał jednak również odpowiedni rodzaj
rozmowy. Ale odpowiedni rodzaj był rzadki.
Kiedy inicjuje się rozmowę, można mieć czasem kłopot z jej zakończeniem. Kiedy jednak zrobi to ten
drugi i się odsłoni, można go przystopować, po prostu się wyłączając.
Pojawił się przy nich Rooney zbierający środki na utrzymanie swoich niepoczętych dzieci.
—Co będzie?
Nieznajomy położył na kontuarze grubą brązową kopertę i przytrzymał ją lewą ręką.
—Może... piwo.
Rooney czekał z uniesionymi brwiami.
—Tak. Dobrze. Piwo — powiedział przybysz.
—Z beczkowych mam budweisera, miller lite i heinekena.
— Dobrze. No to... chyba... heinekena.
Jego głos był cienki i napięty niczym drut telefoniczny, a słowa przypominały ptaki, które przycupnęły
w dyskretnych odstępach jeden od drugiego. Pobrzmiewająca w nim ostra nuta mogła świadczyć o
strachu.
Kiedy Rooney przyniósł piwo, nieznajomy zdążył już położyć pieniądze na barze.
— Reszta dla pana — powiedział.
Druga kolejka była jak widać wykluczona.
Rooney oddalił się, a nieznajomy objął prawą dłonią szklankę z piwem. Nie podniósł jej do ust.
Tim był guzdrałą. Ten kpiący tytuł nadał mu Rooney, ponieważ potrafił sączyć dwa piwa przez cały
wieczór. Czasami prosił o lód, żeby schłodzić ciepły napój.
Ale nawet ktoś, kto się guzdrze, lubi wypić pierwszy łyk, kiedy piwo jest najzimniejsze, prosto z
beczki.
Tim koncentrował się na budweiserze niczym snajper na swoim celu, lecz podobnie jak dobry snajper
zwracał również uwagę na to, co dzieje się dookoła. Widział, że nieznajomy nadal nie podnosi do ust
szklanki z heinekenem.
Facet nie sprawiał wrażenia barowego bywalca i wyraźnie nie chciał zostać bywalcem tej konkretnej
tawerny, nie tego wieczoru, nie o tej godzinie.
— Przyszedłem wcześniej — powiedział w końcu.
Tim nie był pewien, czy chce nawiązać z nim rozmowę.
— Chyba każdy chce przyjść wcześniej, żeby ocenić sytuację — kontynuował facet.
Tim wyczuwał niekorzystne wibracje, nie typu „uwaga, wilkołak!”, lecz po prostu obawę, że facet
może okazać się uciążliwy.
— Skoczyłem kiedyś z samolotu ze swoim psem — oznajmił nieznajomy.
Z drugiej strony największe szanse na ciekawą barową rozmowę wyłaniają się, kiedy człowiek ma
szczęście trafić na ekscentryka. Tim nabrał otuchy.
— Jak miał na imię? — zapytał, zwracając się do podniebnego skoczka.
— Kto?
— Pies.
— Larry.
— Dziwne imię dla psa.
— Nazwałem go tak po moim bracie.
— Jak to przyjął pański brat?
— Mój brat zmarł.
— Przykro mi to słyszeć — powiedział Tim.
812305433.001.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin