Rozdział 8.doc

(69 KB) Pobierz

ROZDZIAŁ ÓSMY

 

- Więc teraz chcesz nam pomóc w naszej wyprawie, tak? – spytałem, zerkając ostrzegawczo na Hafisa. Bałem się, że znowu zacznie się wściekać i ciskać jak tygrys w klatce.

              Cassie skinęła głową. Hafis pozostał dziwnie milczący. Zmrużyłem oczy. Czyżby znów działo się coś, o czym nie miałem pojęcia? Wolałem jednak nie pytać o to żadnego z nich. Kto mógł przewidzieć, czy w odpowiedzi sprowokowana wampirzyca nie odgryzie mi głowy?

- O ile powiecie mi dokąd tak naprawdę zmierzacie – powiedziała, siadając w namiocie, który rozbiliśmy po klikugodzinnym marszu przez kamienistą równinę.

              Wiatr jakby osłabł, co nie stanowiło dla mnie żadnej różnicy, bo wył, szarpał ubranie i wciskał piach w każdy możliwy zakamarek tak jak zawsze. Zaczynałem się już do tego niemal przyzwyczajać, zwłaszcza że Hafis przestał w końcu narzekać na warunki pogodowe. Miałem teorię, że powstrzymywał się od jęczenia mi nad uchem tylko dlatego, bo szła z nami Cassie, i nie chciał wypaść w jej oczach na mięczaka. Niemal uśmiechnąłem się pod nosem. Ta dwójka, kiedy tylko nie skakała sobie do oczu, potrafiła być całkiem znośna.

              Wzruszyłem ramionami.

- Chyba nie ma sensu robić z tego żadnej tajemnicy – przyznałem. Hafis ani słowem nie skomentował mojej wypowiedzi. Zamiast tego wyjął ze swojego plecaka zapasy i zaczął jeść, nie zwracając na mnie uwagi. – Szukamy pewnej wyspy. Sądzimy, że może się tam ukrywać ktoś, kto jest bezpośrednio odpowiedzialny za nieudaną próbę zabicia mnie – powiedziałem, krzywiąc się w duchu na samo wspomnienie magicznej broni i dziury w mojej klatce piersiowej. Postrzał bolał jak jasna cholera, ale jeszcze gorsze była odtrutka, którą musiałem zażyć żeby nie umrzeć.

              Kurwa, nigdy więcej takich błędów. Wystarczyło, że na sekundę opuściłem gardę, a już atakuje mnie dwójka niechlujnych popaprańców z czarnomagicznym gnatem w łapach. Swoją drogą, kto musiał być na tyle głupi i zdesperowany, żeby wynająć takich niekompetentnych zbirów, którzy nawet zabić nie potrafili jak trzeba?

              Westchnąłem.

              Cassie zamrugała szybko i otworzyła usta ze zdziwienia. Mogłem dostrzec połyskujące bielą końce jej kłów wystające odrobinę spod górnej wargi.

- Co takiego? – spytała z niedowierzaniem. – Ktoś chciał cię zabić?

              Hafis parsknął ironicznym śmiechem.

- Nie pierwszy raz – powiedział, odzywając się po raz pierwszy od chwili, gdy rozbiliśmy namiot.

              Cassie spiorunowała go wzrokiem. Odpowiedziało jej wzruszenie jego ramion, gdy zabrał się z powrotem do jedzenia.

- A my staramy się ustalić, kto mógł chcieć to zrobić – dodałem. – Według informatora Hafisa, to ktoś z mojego dawnego oddziału. Pracowałem kiedyś dla Królestwa w jednostce specjalnej. Dowiedzieliśmy się, że w to wszystko wmieszana jest jakaś wyspa. Co ciekawe, podobno na jednej z nich ukrywa się ktoś z Rady. Nie mam pojęcia, czy jest w to wszystko zamieszany ale mam paskudne przeczucia – przejechałem dłonią po twarzy.

              Byłem potwornie zmęczony, zarówno walką z gigantycznym pająkiem jak i wielogodzinnym warszem przy porywistym wietrze. Jedyne o czym marzyłem, to żeby móc położyć się na ziemi, zwinąć w kłębek i zasnąć.

- Ale nie wiecie o którą wyspę konkretnie chodzi, tak? – spytała Cassie, podciągając kolana pod brodę.

              Pokręciłem głową.

- Przynajmniej Szmaragdowa nam odpada, bo zniknęła przed latami jakby rozpłynęła się w powietrzu.

              Zaskoczył mnie perlisty śmiech, jakim wybuchnęła.

- Mógłbyś to powtórzyć? – poprosiła, szczerząc się w uśmiechu.

- Powiedziałem, że Szmaragdową mamy z głowy, bo...

- Luke, od jak dawna nie opuszczałeś wewnętrznych ziem Królestwa? – spytała, przechylając głowę na bok.

              Zapatrzyłem się w niewielkie ognisko, które rozpaliliśmy w środku, by mieć odrobinę światła po zapadnięciu zmroku.

- Sam nie wiem. Nie pamiętam.

              Cassie pokiwała ze zrozumieniem.

- Co chcesz przez to powiedzieć? – spytał nagle Hafis, wbijając ciemne oczy w wampirzycę.

- Tylko tyle że wasza zaginiona wyspa wróciła.

              Gdyby oświadczyła, że właśnie całowała się z moim przyjacielem, to chyba byłbym mniej zdziwiony niż po tej rewelacji. Otworzyłem szeroko oczy.

- Wróciła?

- Uhm. Byłam na niej niecały miesiąc temu. Tamtejsze zwierzęta mają słodszą krew – uśmiechnęła się pod nosem.

- Ale...

              Wzruszyła ramionami.

- Nie mam zielonego pojęcia jak to się stało. Po prostu któregoś dnia zawędrowałam na wybrzeże i już tam była. Nie mogliście jej zobaczyć, bo zasłaniają ją dwie inne wyspy.

              Wypuściłem powietrze z płuc.

- Widziałaś tam jakieś ślady świadczące o ludzkiej obecności? – spytałem, modląc się w duchu żeby odpowiedź była twierdząca.

- Pewnie, że tak. Co prawda ludzi nie ma tam za wielu, ale jakoś nie starają się specjalnie maskować. Przeszłam całą wyspę wzdłuż i wszerz i naliczyłam ich dwudziestu. No cóż – dodała po chwili. – W sumie to osiemnastu, po tym jak dorwała dwójkę z nich. Nie mam pojęcia, czy od tamtego czasu przysłali kogoś na ich miejsce.

- Tylko osiemnastu? – spytał Hafis. – Jesteś pewna?

              Cassie posłała mu krzywy uśmieszek.

- Wiesz, może i jestem stara, ale liczyć jeszcze potrafię.

              Niemal spodziewałem się, że mój przyjaciel pokaże jej język. Zdusiłem narastający w gardle śmiech.

- W takim razie nie powinno być żadnego problemu w zlikwidowaniu pozostałych – ciągnął dalej Hafis. – Po sześciu na każdego z nas.

- Jesteś pewien, że dasz radę? – odparowała Cass ze słodkim uśmiechem na ustach.

              Mogłem przysiąc, że Hafis niemal zgrzytnął zębami z irytacji.

- Tak, jestem absolutnie pewien – mruknął przez zaciśnięte usta.

- Zaprowadzisz nas tam? – wtrąciłem szybko, chcąc uniknąć dalszych docinek. – To znaczy, znasz jakąś bezpieczną drogę dzięki której możemy się tam dostać?

              W oczach Cass odbiły się płomienie ognia. Zastanawiała się przez chwilę, przygryzając dolną wargę.

- No cóż, jestem wampirem, więc... – urwała, moszcząc się wygodniej na swoim miejscu i otulając szczelniej kocem, którego i tak nie potrzebowała. - ...po prostu pokonałam odległość między jedną wyspą a drugą wpław.

              Zamknąłem oczy. Ostatnie na co miałem ochotę, to skakanie do lodowatej wody.

- Więc może udałoby ci się holować naszą dwójkę za sobą, hmm? – spytał Hafis, odkładając widelec. – Chwila, mam lepszy pomysł. Co ty na to, żebyśmy usiedli ci na plecach, a ty... – nie skończył, bo Cassie warknęła ostrzegawczo i obnażyła kły.

- Nie wkurzaj mnie – rzuciła krótko.

              Hafis przewrócił oczami.

- A to niby czemu?

- Bo jestem głodna – odpaliła Cass i zmrużyła swoje wielkie, ciemne oczy.

              Hafis chyba nie znalazł odpowiedniej riposty, bo zamknął w końcu jadaczkę, wzruszył ramionami i odwrócił się do nas plecami, okrywając się swoim kocem.

- Jakim cudem z nim wytrzymujesz? – spytała Cassie przyciszonym głosem.

- Wszystko słyszę – burknął mój przyjaciel ze swojego posłania.

              Uśmiechnąłem się.

- Powiem ci innym razem. Chodźmy spać. Przed nami długa droga.

 

 

              Wędrowanie z Cassie miało swoje dobre strony. Oprócz tego, że z daleka potrafiła wyczuć niebezpieczeństwo, dzięki czemu ominęliśmy przełęcz zamieszkiwaną przez potwory, których wyglądu i morderczych skłonności wolałem nie sprawdzać na własne oczy, to znała skróty i ścieżki o których istnieniu nie mieliśmy bladego pojęcia. Gdy zatrzymaliśmy się na półgodzinny postój po kolejnych trzech godzinach marszu przy podnóżu gór i wspinaczce po skalnych występach, Cassie zniknęła na jakiś czas, a gdy wróciła, kilka czerwonych plamek na jej sukni powiedziało nam, że wyszła zapolować.

              Wzdrygnąłem się mimowolnie. Trudno było mi wyobrazić sobie tą piękną dziewczynę z obnażonymi kłami i płonącymi wściekłością ciemnymi oczami, rzucającą się z porażającą gracją i szybkością na swoją ofiarę i bezlitośnie rozrywającą jej gardło. W takich momentach cieszyłem się w duchu, że Cassie jest po naszej stronie, bo sama myśl o zabiciu jej, a właściwie o próbie zabicia jej zanim ona nie dopadnie nas, przyprawiała mnie o skurcz żołądka.

              O bolesny skurcz, tyle że serca, przyprawiała mnie też myśl o tym co robi teraz Lilly i jak sobie radzi podczas mojej nieobecności. Modliłem się codziennie w duchu, żeby nikt niepowołany nie odkrył jej obecności. A wieczorami, gdy wiatr na zewnątrz wył jak opętany i szarpał naszym namiotem, oczami wyobraźni przywoływałem jej obraz i jednocześnie cieszyłem się, że nie zgodziłem się zabrać jej ze sobą na tą morderczą wyprawę, ale czułem też, że gdyby była obok, to łatwiej byłoby mi to wszystko znieść.

              Sam się sobie dziwiłem, jak człowiek w tak krótkim czasie może uzależnić się od drugiej osoby. Bo właśnie tak to nazywałem. Uzależnieniem. Potrzebowałem jej. Nie wiem, czy ona potrzebowała mnie w tym samym stopniu co ja jej, ale podskórnie czułem że to właśnie na nią czekałem przez całe swoje żałośnie puste życie. Wszystko co ją uszcześliwiało sprawiało, że i ja byłem szczęśliwy. Jeśli cierpiała, moje serce wyżywało się na mnie i bolało dwa razy bardziej. Kiedy patrzyła na mnie tymi swoimi wielkimi, zielonymi oczami, pełnymi spokoju, czułości i zaufania, budziła we mnie dawno zapomnianego Luke’a jakim kiedyś byłem. Nie chciałem znów stać się wrażliwym, bezbronnym człowiekiem, ale nie miałem wyjścia. Ona sprawiała, że dawno zapomniane, nieużywane i zardzewiałe uczucia przebijały się przez twardą i gładką skorupę którą się otoczyłem, odwracając się plecami do świata.

              Do pełni szczęścia brakowało tylko tego, żebym wrócił cały i zdrowy z tej samobójczej wyprawy i zrobił coś, o czym myślałem już od jakiegoś czasu. Może i byłem cholernym egoistą, ale jedyne czego tak naprawdę chciałem, to żeby została tu ze mną już na zawsze.

              Wiedziałem, że ona też tego pragnęła, ale czy była gotowa na rozstanie z własną rodziną? Na odcięcie się od swojego dawnego życia, od znajomych i przyjaciół? Czy będzie tęskniła za tym wszystkim? Na pewno będzie jej brakować tego co łączy się z jej światem. Możliwe, że nie do końca zdawała sobie sprawę z tego, co oznaczało przeprowadzenie jej do mojej rzeczywistości. Była tak pełna nadziei i ufności w to, że się uda, że wolała nie myśleć co zrobimy jeśli coś pójdzie nie tak. A mogło pójść. Od stuleci nikt z mieszkańców nie próbował przeprowadzać do naszego świata żadnego śmiertelnika. Ostatni taki przypadek zakończył się śmiercią przeprowadzanej osoby. No cóż, właściwie nie śmiercią, ale rozszczepieniem, co wyglądało mniej więcej tak, że ciało przestawało istnieć w rodzimym wymiarze a dusza trafiała w zaświaty, z których nie było powrotu. Była tam uwięziona po kres istnienia naszego świata.

              Najczarniejszy z możliwych scenariuszy mógł się ziścić. W takich momentach nachodziły mnie ponure myśli. Próbowałem wyobrazić sobie siebie w świecie bez Lilly, ale jedyne co widziałem, to cień człowieka z krwawą dziurą zamiast serca, ściągniętą bólem twarzą i pociemniałymi, nic niewidzącymi oczami. Pewnie podźwignąłbym się po kolejnej stracie gdyby odeszła na zawsze, ale nic nie byłoby już takie jak kiedyś. Ja nie byłbym taki jak kiedyś. I wtedy miałbym gdzieś to, że ktoś próbował mnie zabić. Odejście Lilly równałoby się z unicestwieniem mnie samego. To byłoby gorsze niż świadomość, że moi rodzice nigdy mnie nie kochali i nie mieli dla mnie czasu.

              Śmierć jedynej osoby na której mi zależy zniszczyłaby mnie. Po dawnym Luke’u nie zostałby wtedy żaden ślad.

 

 

- Lilly, gdzie jesteś?

              Trzasnęły drzwi frontowe. W korytarzu rozległy się szybkie kroki. Zdyszana Anouk wpadła do kuchni, omal nie potykając się o własne nogi.

              Byłam tak wstrząśnięta rewelacjami jakich dostarczył mi Cilian, że nawet nie wstałam żeby się z nią przywitać. Siedziałam jak otępiała przy stole, z kolanami podwiniętymi pod brodą i kiwałam się w przód i w tył jak katatonik w celi zakładu dla obłąkanych.

- Właśnie dowiedziałam się, że... Och! – krzyknęła, łapiąc się za serce. – Na litość boską, masz gościa?! – stanęła jak wryta na widok maga. Cilian uśmiechnął się dobrodusznie i podał jej rękę, którą uścisnęła odruchowo, zupełnie jak robot na autopilocie.

- To Cilian, ten czarodziej o którym ci opowiadałam – zabrałam w końcu głos.

              Anouk popatrzyła na mnie jak na idiotkę, a potem odwróciła się z powrotem do mojego gościa.

- To prawdziwy... eee... zaszczyt... – wykrztusiła speszona, patrząc na niego tak, jakby był ósmym cudem świata.

- Anouk Benson? – spytał uprzejmie mag. Czarodziejka pokiwała twierdząco głową. – Miło mi panią poznać.

              Po minucie wgapiania się w Ciliana, Anouk odwróciła się wreszcie w moją stronę.

- Lilly, mam złe wieści...

- Wiem, wiem, wiem – przerwałam jej, machając rękami. – Szukają Luke’a. Cilian właśnie mi powiedział.

              Zamknęła oczy i opadła ciężko na krzesło.

- A więc jednak to prawda! – jęknęła, pocierając palcami czoło. – Cholera, a miałam nadzieję, że to tylko plotki. Kane wspomniał mimochodem, że szukają jakiegoś zbiegłego przestępcy, ale nie miałam żadnego dowodu na to że mówi o Luke’u. Przyszłam tu najszybciej jak tylko mogłam. Posłuchaj, musimy coś zrobić – zaczęła tłumaczyć gorączkowo. Oczy jej rozbłysły. – Nie możemy tak bezczynnie siedzieć. Trzeba go odnaleźć i mu pomóc, zanim dorwą go te sępy.

- Cilian powiedział to samo.

              Anouk zerwała się z miejsca, przestępując nerwowo z nogi na nogę.

- No to na co jeszcze czekamy? – zapytała.

- Nie wiem. Może na to, aż wpadniemy na jakiś genialny plan – rzuciłam kąśliwie, spoglądając na nią.

              Już otworzyła usta, żeby coś powiedzieć, kiedy Cilian uniósł do góry rękę. Spojrzałyśmy na niego skonsternowane.

- Jak myślisz, ile czasu zajmie ci zabranie najpotrzebniejszych rzeczy i doprowadzenie się do porządku? – spytał, wstając z miejsca i gestem nakazując mi zrobić to samo.

- Nie wiem. Zależy czy mam się śpieszyć czy nie. A czemu pytasz?

- W takim razie śpiesz się jakby od tego zależało twoje życie, bo za kilka minut będziemy mieli gości – rzucił szybko i pociągnął mnie za rękę.

- Co... Jak to...? Skąd wiesz? – wyrzucałam z siebie pytania, podczas gdy on wyprowadził mnie z kuchni i trzymając pod ramię, wbiegł ze mną na schody prowadzące na pierwsze piętro. Anouk pędziła za nimi, łopocząc płaszczem. Kitty śmignęła nam pod nogami.

- Powinienem był wyczuć to wcześniej, ale teraz już jest za późno a my nie mamy czasu. Jesteś w stanie otworzyć przejście?

              Wytrzeszczyłam oczy.

- Teraz?!

- Lilly, skup się. Jesteś nam potrzebna. Mógłbym to zrobić własnoręcznie i otworzyć portal ale wtedy łatwo by nas namierzyli. Po twoim przejściu zostanie tylko słaby ślad i nie ma mowy o tym żeby ktoś próbował za nami pójść. Dlatego skup się i postaraj sobie wyobrazić przejście.

              Odetchnęłam głęboko, starając się zwalczyć ściskający gardło atak paniki i zamknęłam oczy. Gdzieś na krańcach świadomości docierały do mnie odgłosy wrzucanych do podręcznej walizki ubrań i przedmiotów osobistych. Pewnie Anouk pakowała mi najpotrzebniejsze rzeczy.

- Pośpiesz się! – ponaglił mnie Cilian.

- Cholera jasna, staram się!

              Na dole było już słychać walenie do drzwi. Wiedziałam, że za kilka minut dom zapełni się obcymi ludźmi, którzy będą chcieli mnie pojmać. Albo co gorsza zabić, uświadomiłam sobie i zimny dreszcz przebiegł mi po kręgosłupie. Zacisnęłam powieki, modląc się by przejście się otworzyło. Czułam gwałtowne zwirowania energii, które niemal wycisnęły mi z płuc całe powietrze. Po wewnętrznej stronie powiek zobaczyłam złote rozbłyski światła. Krzyknęłam, gdy wirująca biała kula z potwornym hukiem rozdarła przestrzeń w mojej sypialni.

              Słyszałam, jak Cilian i Anouk kręcą się po pokoju zacierając ślady mojej obecności. Kitty miauczała przeraźliwie. Otworzyłam oczy, niemal wybuchając płaczem na widok falującej tafli biało-złotego światła znajdującej się jakiś metr ode mnie, i schyliłam się by pochwycić kotkę w ramiona.

              Na parterze rozległ się głośny trzask. Pewnie zdążyli już wyłamać zamek.

- Idźcie pierwsi!

              Anouk bez wahania wskoczyła prosto w drgającą ścianę, trzymając w dłoni moją walizkę. Przejście rozbłysło oślepiająco, raniąc moje oczy.

- Teraz ty! – niemal siłą wepchnęłam Ciliana w portal, słysząc zbliżające się głuche odgłosy kroków. Byli już na schodach. Zaraz tu wpadną.

              Rzuciłam ostatnie spojrzenie na pokój i zanim drzwi do sypialni otworzyły się, z hukiem uderzając w ścianę, pochwyciłam spojrzenie srebrzystych, zimnych jak lód oczu, wpatrujących się we mnie z niedowierzaniem.

              Skoczyłam zanim ktokolwiek zdążył się poruszyć.

 

 

              Wylądowaliśmy w miejscu, które jako pierwsze przyszło mi do głowy. W moim domu. Potoczyłam się po podłodze, wypuszczając Kitty z rąk. Anouk i Cilian pomogli mi wstać.

- Cholera, zdaje mi się, że widziałam tego waszego Gerrita – wyrzuciłam z siebie jak tylko złapałam oddech. – Taki koleś w ciemnym płaszczu i ze srebrzystymi oczami jak u gada? – opadłam na kanapę w salonie, wyczerpana przymusowym otwarciem przejścia. W głowie mi się kręciło i czułam, że za chwilę zwymiotuję.

              To przypominało szaloną jazdę na rollercoasterze. W dzieciństwie dałam namówić się przyjaciółce na wycieczkę do parku rozrywki. Potem przez pół dnia nie wychodziłam z łazienki. Zamknęłam oczy, oddychając głęboko przez nos.

- To on – potwierdziła Anouk i klapnęła obok mnie. – Co to za miejsce?

- Mój dom.

              Cilian posłał mi zaskakująco szeroki uśmiech.

- Przerzuciłaś nas do innego wymiaru? – spytał z nutką podziwu w głosie.

- Uhm – mruknęłam, marząc tylko o tym żeby się wreszcie zamknęli i dali mi w spokoju umrzeć.

- Niesamowite – oznajmił, splatając ręce za plecami.

- No co ty? – zakpiłam, czując jak pot występuje mi na czoło.

- Źle wyglądasz – zauważyła Anouk, pochylając się nade mną i odgarniając mi włosy z twarzy.

- Bo źle się czuję – wymamrotałam, zieleniejąc na twarzy. – Niech to szlag...

              Zatkałam sobie usta ręką i pognałam do łazienki. Przez następne dziesięć minut dochodziły z niej obrzydliwe bulgocząco-dławiące dźwięki, gdy zrzucałam całą zawartość żołądka. Potem wstałam z podłogi i na miękkich nogach podeszłam do umywalki żeby opłukać usta zimną wodą. W wiszącym nad nią lustrze zobaczyłam swoje odbicie i pożałowałam, że w ogóle w nie spojrzałam. Wyglądałam koszmarnie ze splątanymi włosami, podkrążonymi oczami i cerą, która wyglądała tak, jakbym przez rok nie wychodziła na słońce. Ochlapałam wodą twarz i wytarłam ją ręcznikiem. Dziwna myśl przyszła mi do głowy, ale zanim miałam okazję się nad nią zastanowić, z salonu dobiegł mnie okrzyk zdumienia. Poszłam szybko w tamtą stronę, bojąc się widoku jaki mogłam zastać.

              Na szczęście to tylko Anouk siedziała z otwartymi ze zdumienia ustami, ściskając w dłoni pilota i wpatrując się w migoczący obraz w telewizorze.

- Co to takiego? – spytała, jak oczarowana patrząc na postacie przesuwające się po ekranie. – Jakaś zaawansowana magia? Jakim cudem oni się tam dostali?

              Westchnęłam ciężko.

- To tylko zwykła telewizja. No wiesz, sygnał jest nadawany z satelity za pomocą... – zaczęłam jej tłumaczyć, ale po zdumionej minie poznałam, że kompletnie nie miała pojęcia o czym mówię. Machnęłam ręką, zniecierpliwiona. – Nieważne. Potem ci to wyjaśnię. Na razie skupmy się na odnalezieniu Luke’a.

 

 

              Gerrit stał w pokoju skamieniały jak posąg, otoczony uwijającymi się jak w ukropie tajnymi agentami Rady zabezpieczającymi wszystkie najmniejsze ślady tego, co przedostało się przez przejście. Wydawało mu się, że w ułamku sekundy poprzedzającym jego zamknięcie zobaczył twarz, która z pewnością należała do kobiety. Sparaliżowało go zdumienie, gdy uświadomił sobie że wytwór jego chorej obsesji naprawdę istnieje i że jakimś cudem przedostał się do jego świata. W chwilę później miejsce szoku zastąpiła paląca wściekłość, gdy dotarł do niego jeden prosty fakt.

              Lukas Penn przez cały czas ukrywał przed nim istnienie przybyszki z innego wymiaru.

              Gerrit mógł się założyć o swój stołek w Radzie, że w parę dni po pierwszym otwarciu się przejścia, gdy przyszedł do niego by zbadać tą dziwną anomalię, Penn z jakiegoś powodu nie powiedział mu prawdy, tylko bezczelnie okłamał, mówiąc że nie ma pojęcia o co chodzi. Przez cały ten czas musiał ukrywać u siebie tą kobietę i pewnie śmiał mu się w nos, że tak łatwo udało mu się nabrać wysłannika Rady Królestwa.

              Na tą myśl Gerrit zamknął oczy i odetchnął głeboko przez nos, starając się stłumić furię jaka w nim narastała. Za żadne skarby świata nie mógł pokazać po sobie, że tak wstrząsnęła nim ta wiadomość. A już w szczególności nie w obecności swoich podwładnych, którymi kierował twardą ręką i nie okazywał nawet cienia litości, gdy coś nie szło po jego myśli. Przez chwilę żałował, że nie może wrzasnąć na głos z frustracji albo chociaż zniszczyć jakiegoś przedmiotu, ale krótki wybuch wściekłości byłby słabością na którą nie mógł sobie teraz pozwolić. Musiał wziąć się w garść. Musiał się skupić. Musiał, do cholery, złapać tą kobietę i co najważniejsze – sprawić, by Penn gorzko pożałował swojego karygodnego uczynku.

              Mściwy uśmieszek pełen zadowolenia zaigrał na jego wąskich, wiecznie zaciśniętych w ponury grymas ustach. Srebrzyste, gadzie oczy błysnęły spod ciężkich powiek. O tak, już on się postara, żeby ten parszywy zdrajca na własnej skórze poznał czym jest sprawiedliwość. A będzie to bolesna wiedza.

              Bardzo bolesna.

 

...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin