Charteris Leslie - Święty zamyka sprawę.rtf

(525 KB) Pobierz
Święty zamyka sprawę

Leslie Charteris 

 

 

 

Święty zamyka sprawę

 

Tytuł oryginału angielskiego: The Saint closes the case.

Przełożył: Jerzy Matwiejczuk


Prolog

 

Jest rzeczą wiadomą, że w tych zwariowanych czasach żadna nowinka nie jest w stanie przyciągnąć zainteresowania publiczności dłużej niż przez tydzień, dlatego też dziennikarze i wydawcy gazet szybko się starzeją, przedwcześnie łysieją i stają się znerwicowani. Codziennie potrzebna jest nowa sensacja, a każda następna musi zaćmić poprzednią, aż słownik wyjałowi się z superlatywów, a wyobraźnia zblednie z wysiłku wymyślenia lub wynalezienia na jutro historii na tyle fantastycznej i kolosalnej, by mogła być godną następczynią majstersztyku dnia wczorajszego.

Fakt, że notoryczny awanturnik znany jako Święty był w stanie przykuć uwagę opinii publicznej przez okres dłuższy niż trzy miesiące, bijąc w ten sposób na głowę wszelkie rekordy tego typu, był wyłączną zasługą jego własnej energii i przedsiębiorczości. Znękani łowcy sensacji z Fleet Street przywitali go z otwartymi ramionami. Na jakiś czas można było zaprzestać gorączkowej pogoni za nowinkami. Sam Święty robił w tej mierze wszystko, co mógłby sobie wymarzyć najbardziej wymagający wydawca — z jedynym, oczywiście, wyjątkiem: nie kwapił się do dostarczenia im największej sensacji, jaką byłoby jego własne aresztowanie i proces. Każda z jego przygód była bardziej zuchwała od poprzedniej, a on nie pozwalał na to, by zainteresowanie wywołane jego ostatnim posunięciem zgasło, zanim nie pojawi się przed oczami zaskoczonej publiczności z jeszcze śmielszym wyczynem.

Ta samowola trwała już ponad trzy miesiące, podczas których Święty doprowadził do zwycięskiego finału około dwudziestu wypadów na przeróżnych przestępców, lub ich mienie.

Doszło w końcu do tego, że w przeciągu tego kwartału imię Świętego zaczęło budzić nieomal nadprzyrodzoną grozę i paniczny strach u ludzi, którzy przez lata chełpili się swoją bezkarnością. Teraz zaczęli bać się, a ostrzeżenie Świętego — śmieszny wizerunek człowieczka z jednowymiarowym tułowiem i kończynami (jak na rysunku dziecka), mającego nad okrągłą głową bez twarzy absurdalną aureolę (czego już dzieci nie umieszczają na ogół na swoich rysunkach), dostarczane pod drzwi adresata p zwykłej kopercie, nabierało bardziej fatalnego znaczenia, niż wyrok podpisany kiedykolwiek przez sędziego Sądu Najwyższego. To było dokładnie to, czego Święty oczekiwał. I niezmiernie go to bawiło.

Działalność swoją prowadził zwykle w tajemnicy i starał się nie rzucać w oczy, w związku z czym jego ofiary nie mogły dać policji żadnych istotnych wskazówek, na podstawie których można byłoby go wytropić. Bywały jednak przypadki, gdy Święty nie mógł uniknąć zdjęcia maski przed człowiekiem, nad którego zgubą się trudził. Najbardziej zdumiewającym fenomenem całej sprawy było w takich razach zawzięte i ponure milczenie pokrzywdzonej strony. Po wielu bezowocnych próbach nadinspektor Teal pogodził się z myślą o niemożności wydobycia z ofiar Świętego jakichkolwiek zeznał przeciwko niemu.

— Z równym powodzeniem można by próbować wydusić coś z głuchoniemej ostrygi w słoju z chloroformem — powiedział komisarzowi. — Albo Święty nie zabiera się do faceta z powodu jednej sprawy, o ile nie ma w zanadrzu innej, którą mógłby go szantażować, albo też odkrył sekretną metodę tak skutecznego przekonywania, że groźba działa jeszcze nazajutrz i przez wszystkie następne dni.

Ta teoria była dość sprytna i logiczna, ale byłaby jeszcze bardziej sprytna i logiczna oraz bardziej dopracowana w szczegółach, gdyby inspektor był człowiekiem z większą wyobraźnią. Ale pan Teal nie miał wielkiego zaufania do rzeczy, których nie można było zobaczyć i wziąć do ręki; nie miał też nigdy okazji widzieć Świętego w akcji.

Zdarzały się, oczywiście, sytuacje, gdy Święty nie musiał uciekać się do szantażu czy gróźb, aby zapewnić sobie milczenie osób, w których sprawy się mieszał.

Znamienny był przypadek mężczyzny nazwiskiem Golter, anarchisty i niepoprawnego wywrotowca, który chełpił się tym, że poznał od środka wszystkie więzienia w Europie. Nie należał do żadnej frakcji politycznej, jego jedyną ewangelią była najwyraźniej jego własna mania destrukcji i w żadnym wypadku nie można było go określić mianem nieszkodliwego maniaka.Był on przywódcą stowarzyszenia o nazwie Czarne Wilki, którego prawie wszyscy członkowie mieli za sobą ciężkie wyroki za jakieś przestępstwa polityczne. Było to najczęściej usiłowanie zabójstwa, zwykle drogą zamachu bombowego.

Cel działania ugrupowań tego typu, jak również mentalność ich zwolenników będą zawsze wdzięcznym polem spekulacji dla psychiatrów, tym niemniej w pewnych sytuacjach przedmiot czysto teoretycznego zainteresowania naukowców staje się rzeczywistym problemem tych, których obowiązkiem jest utrzymanie spokoju pod rządami prawa.

Prawo zdało sobie sprawę z tego faktu, a jednocześnie zauważyło istnienie Czarnych Wilków po upływie tygodnia, w ciągu którego w dwóch fabrykach w północnej Anglii miały miejsce eksplozje z niemałą ilością ofiar, a kula nie wykrytego zamachowca musnęła plecy ministra spraw wewnętrznych w chwili, gdy wsiadał do swego samochodu po wyjściu z Izby Gmin.

Prawo odnalazło Goltera, ale człowiek, któremu polecono śledzić go i meldować o jego ruchach, w jakiś sposób zdołał stracić go z oczu tego właśnie popołudnia, gdy Książę Następca Tronu publicznie przejeżdżał ulicami Londynu na uroczysty lunch wydany przez Lorda Mayora.

Przejazd został zorganizowany ulicami Strand i Fleet Street do City. Z niewielkiego, wynajmowanego na Southampton Row pokoju (o którym nie wiedziała policja), Gloter znalazł łatwą drogę na dachy domów po północnej stronie Fleet Street. Usadowił się tam w miarę wygodnie pomiędzy kominami, skąd mógł patrzeć w dół i widzieć ulicę, podczas gdy uzbrojeni policjanci przetrząsali Londyn próbując natrafić na jego ślad, a zaniepokojony komisarz zarządził podwojenie liczby detektywów w cywilu, rozstawionych wzdłuż trasy.

Golter był człowiekiem ostrożnym i rozważnym; miał ponadto solidną wiedzę z dziedziny zasad dynamiki. Znał co do centymetra swoją odległość od ziemi i precyzyjnie wyliczył czas potrzebny na dotarcie granatu do celu; granaty typu Mills w jego kieszeniach miały odpowiednio ustawione zapalniki. Zmierzywszy odległość pomiędzy dwoma słupami latarń na Fleet Street, w pobliżu Strandu, mógł przy pomocy stopera wyliczyć czas potrzebny na przebycie tej odległości przez pierwszy samochód orszaku. Następnie, posługując się sporządzonym przez siebie skomplikowanym schematem, mógł już bez dodatkowych obliczeń stwierdzić dokładnie, w którym momencie ma rzucić granaty, aby trafiły one dokładnie w tył przejeżdżającego samochodu Księcia Następcy Tronu. Golter był dumny z naukowej precyzji, z jaką dopracowany był każdy szczegół jego planu.

Zapalił papierosa, postukując delikatnie obcasami o blaszane pokrycie dachu. Zgodnie ż oficjalnym harmonogramem, było jeszcze piętnaście minut do momentu, w którym orszak miał dotrzeć do tego miejsca. Ulica w dole była już zapchana gęstym tłumem, który przelewał się z chodników na jezdnię, tworząc odnogi — niby macki — krępujące nurt ruchu ulicznego.

— Masa ludzka podobna do mrówek — pomyślał Golter. — Burżuazyjne insekty. — Uśmiechnął się, wyobrażając sobie zamieszanie w mrowisku, spowodowane wybuchem jego trzech granatów…

— Tak, rzeczywiście, zanosi się na interesujący spektakl.

Głowa Goltera gwałtownie obróciła się do tyłu, jakby szarpnięta niewidzialnym sznurkiem. Nie słyszał przybycia mężczyzny, stojącego teraz nad nim. Spokojny, flegmatyczny głos przerwał jego rozmyślania w sposób o wiele bardziej brutalny, niż mogłaby to uczynić jakakolwiek eksplozja. Ujrzał wysoką, smukłą postać w szarym, z niewiarygodną perfekcją skrojonym garniturze i tegoż koloru miękkim, pilśniowym kapeluszu, którego szerokie rondo ocieniało wesołe, niebieskie oczy. Mężczyzna ten mógłby posłużyć za ilustrację najświeższych i najbardziej wymyślnych osiągnięć Savile Row w dziedzinie eleganckiej konfekcji męskiej, gdyby tylko udało się nakłonić go do odrzucenia pistoletu automatycznego, który na ogół nie występuje jako niezbędny dodatek do tego, „co dobrze ubrany mężczyzna powinien nosić w tym sezonie”.

— Nadzwyczaj interesujący — powtórzył nieznajomy, spoglądając swymi niebieskimi, nieco rozmarzonymi oczami w dół, na tłum kłębiący się trzydzieści metrów niżej.

— Patrząc z czysto artystycznego punktu widzenia, szkoda, że nie będziemy mogli tego zobaczyć.

Prawa ręka Goltera zaczęła skradać się do odstającej kieszeni. Nieznajomy zachęcająco zatoczył pistoletem leniwy łuk wokół punktu nad brzuchem Goltera.

— Ale zawleczki zostaw na miejscu, śliczny — powiedział półgłosem. — I podawaj mi po jednym… Grzeczny chłopiec!

Lewą ręką przyjmował kolejne granaty, podawane mu przez Goltera i przekazywał je komuś, kogo Golter nie widział — drugiemu mężczyźnie stojącemu za kominem. Upłynęła minuta, podczas której Golter stał z rękami opuszczonymi wzdłuż tułowia, czekając na okazję, by chwycić pistolet, trzymany przez nieznajomego z udawaną niedbałością. Ale taka okazja się nie pojawiła. Zza komina natomiast ukazała się ręka — ręka trzymająca granat. Nieznajomy wziął go i podał z powrotem Golterowi.

— Schowaj to do kieszeni — polecił.

Po pierwszym przyszła kolej na drugi i trzeci; Golter, w płaszczu ponownie zdeformowanym przez wypychający kieszenie ciężar, stał patrząc na nieznajomego, który — jak sądził — musiał być detektywem, choć zachowywał się w tak niezrozumiały sposób.

— Dlaczego to zrobiłeś? — zapytał podejrzliwie.

— Mam własne powody — odparł tamten spokojnie. — A teraz żegnam. Czy masz coś przeciwko temu?

Podejrzliwość, obawa i zdumienie widoczne były na nieogolonej twarzy Goltera. Nagły domysł zaświtał w jego wyblakłych oczach.

— A więc nie jesteś szpiclem!

Nieznajomy uśmiechnął się.

— Na nieszczęście dla ciebie — nie. Być może słyszałeś o mnie. Nazywają mnie Świętym…

Błyskawicznie sięgnął lewą ręką do kieszeni, a Golter, nagle sparaliżowany strachem, patrzył jak zahipnotyzowany na Świętego, który rysował kredą na kominie swój groteskowy znak firmowy. Po czym Święty przemówił ponownie.

Nie jesteś istotą ludzką. Potrafisz tylko niszczyć; jesteś obłąkanym mordercą działającym bez żadnych pobudek, poza własną żądzą krwi. Gdybyś miał jakikolwiek motyw, mógłbym przekazać cię policji, która w tej chwili przeczesuje Londyn w poszukiwaniu ciebie. Nie jestem tu po to, aby osądzać czyjekolwiek przekonania. Ale dla ciebie nie może być żadnego usprawiedliwienia…

Zniknął i Golter rozejrzał się — zdziwiony, że słowa potępienia nagle przestały padać — ale dach już opustoszał. Święty miał talent do znikania w taki sposób.

Orszak zbliżał się. Golter słyszał, jak okrzyki wiwatującego tłumu stają się coraz głośniejsze, podobne do ryku wody nagle uwolnionej zza wrót zapory. Zerknął w dół. Trzydzieści metrów niżej ujrzał pierwszy samochód przeciskający się przez szpaler ludzkich mrówek.

Ciągle na próżno usiłował pojąć cel wizyty Świętego. Święty był tutaj, oskarżał go, a następnie odszedł, oddając mu z powrotem jego granaty. Golter mógłby uwierzyć w to, że stał się ofiarą halucynacji, gdyby nie fantastyczny znak na kominie, który pozostał na dowód, że to jednak nie był sen. W histerycznym odruchu próbował zmazać rysunek rękawem. Po chwili uspokoił się i wyciągnął z kieszeni stoper oraz sporządzony przez siebie schemat. Prowadzący samochód dotarł właśnie do pierwszej z latarń, na których Golter oparł swoje wyliczenia. Obserwował, to będąc jakby w stanie oszołomienia.

Książę Następca Tronu jechał w trzecim samochodzie; Golter rozpoznał jego mundur. Dostojnik oddawał honory tłumowi. Wyjmując z kieszeni pierwszy granat Golter poczuł, że drży; wyciągnął zawleczkę, lecz poczekał z rzutem do momentu dokładnie wskazanego przez stoper i schemat.

 

„Prawdziwe szczegóły tej sprawy” — pisał Daily Record kilka dni później — „pozostaną prawdopodobnie na zawsze tajemnicą, o ile Święty nie zdecyduje się któregoś dnia wyjść z ukrycia, by je wyświetlić. Do tego czasu ciekawość ogółu muszą zadowolić ustalenia komisji ekspertów Scotland Yardu, zajmującej się dochodzeniem w tej sprawie. Stwierdziła ona, że w jakiś sposób udało się Świętemu tak ustawić zapalniki granatów typu Mills, których Golter zamierzał użyć jako narzędzi zamachu na życie Księcia Następcy Tronu, że eksplodowały one w momencie zwolnienia rękojeści sprężyny, rozrywając go tym samym na strzępy…”

„Niezależnie od opinii, jakie mogą być wyrażane na temat arogancji tego dżentelmena, który ośmiela się brać prawo w swoje bezprawne dłonie, nie można zaprzeczyć, że w tym przypadku jego interwencja niewątpliwie ocaliła życie naszego królewskiego gościa. I niewielu znajdzie się takich, którzy zaprzeczą, że sprawiedliwości stało się zadość, choć zapewne jest to sprawiedliwość rozumiana nazbyt poetycko, aby mogła być ogólnie zaakceptowana jako precedens…”

 

Ten sensacyjny punkt kulminacyjny, który sprawił, że imię Świętego znalazło się na ustach wszystkich ludzi cywilizowanego świata, stanowił koniec określonego i nie budzącego wątpliwości rozdziału jego historii. Sensacja wygasła, jako że większość zdumiewających sensacji umiera z braku powtórnego bodźca. W liście otwartym, który został opublikowany we wszystkich europejskich gazetach, książę złożył nieznajomemu wyrazy podziękowania i przyrzekł, że dług wdzięczności nie zostanie zapomniany, jeśli Święty kiedykolwiek będzie potrzebował pomocy wysokich instancji. Rząd brytyjski, ze swej strony, prawie natychmiast po tym wystąpił z ofertą prawa łaski za wszystkie dotychczasowe wykroczenia, pod warunkiem, że Święty ujawni się i złoży przysięgę, iż obróci swą energię i inteligencję na działania zgodne z prawem. Jedyną reakcję stanowiła utrzymana w wyważonym tonie odpowiedź na list oraz pełna ubolewania odmowa, wysłane jednocześnie do wszystkich znaczących agencji prasowych.

„Niestety” — pisał Święty — jestem przekonany, podobnie jak moi przyjaciele, że złożenie broni w tym momencie, gdy nasza kampania zaczyna dawać dowody swojej skuteczności, widoczne w statystykach kryminalnych Londynu, a także, co jest nawet ważniejsze, w odniesieniu do bardziej wyrafinowanych wykroczeń przeciwko prawu moralnemu, których nie ma w żadnych statystykach, byłoby z mojej strony aktem tchórzostwa nie do usprawiedliwienia. Nie można nas po prostu skusić obietnicą bezpieczeństwa dla nas samych, gdyż byłaby to zdrada idei, która nas połączyła. Gra znaczy więcej, niż uczestnik gry… Ze swej strony chciałbym dodać, że przykładne życie byłoby dla mnie nieznośnie nudne. Niełatwo jest w dzisiejszych czasach wydobyć się z utartych kolein; trzeba być na to buntownikiem, który najprawdopodobniej skończy pod płotem, a nie w alei zasłużonych. Wierzę jednak, tak jak w nic nie wierzyłem dotąd, że jestem na właściwej drodze. Wartość mają rzeczy powszechne i podstawowe. Sprawiedliwość jest dobra — gdy jest traktowana fanatycznie; walka jest dobra — gdy to, o co się walczy, jest proste, ma sens i jest warte miłości. I niebezpieczeństwo jest dobre — wyrywa z letargu i sprawia, że życie staje się dziesięciokrotnie bardziej intensywne. A pospolita fanfaronada łatwo może stać się czymś najlepszym, ponieważ zastępuje wspaniałą wiarę w te wszystkie wartości, wiarę w blask, który cywilizacja usiłuje wydrwić jako złudę i pułapkę… Dopóki absurdalne prawa tego kraju będą mi tego odmawiały, ja będę im odmawiał posłuszeństwa. Nie dam sobie odebrać przyjemności stosowania mojej własnej kuracji na ludzkie rany, których uporczywe jątrzenie mnie obraża…”

I po tym wszystkim, o dziwo, niecierpliwa publiczność na próżno oczekiwała, by Święty zaczął wcielać w życie swój szokujący manifest. Mijał dzień za dniem, a on wciąż wstrzymywał się od działania. Ci, którzy dotąd skradali się ostrożnie, zastanawiając się, kiedy zostaną wykryci dzięki niesamowitej wszechwiedzy Nieznanego, zaczęli znowu podnosić głowy i przechwalać się, rozgłaszając, że Święty się boi.

Dwa tygodnie urosły do miesiąca i Święty z dnia na dzień stawał się wyblakłą legendą minionych dni.

I nagle, pewnego czerwcowego popołudnia na ulicach Londynu rozległy się okrzyki gazeciarzy ze specjalnym wydaniem Evening Record. Ludzie gromadzili się na chodnikach w niecierpliwych grupach i czytali najbardziej zdumiewającą historię o Świętym, jaka kiedykolwiek dostała się do prasy.

Była to ta sama historia, którą opowiada ta książka i którą relacjonowano już do tej pory z pół setki razy. Tym razem jednak rzecz przedstawiona jest w innym, bardziej osobistym aspekcie, z ujawnieniem nieznanych dotychczas szczegółów.

Jest to opowiadanie o tym, jak Simon Templar, znany szerokim rzeszom jako Święty (niewykluczone, że przezwiska pochodzi od jego inicjałów, choć prawdopodobnie wzięło się stąd, iż poświęcał się bez reszty sprawom najdalszym od świętości), trafił przypadkowo na trop, który doprowadził go do najbardziej niezwykłej przygody w jego karierze. Jest to również historia Normana Kenta, przyjaciela Simona, który w pewnym momencie trzymał w swych dłoniach losy dwóch narodów, o ile nie całej Europy. O tym, jak się wywiązał z tej roli i jak pewnego spokojnego, letniego wieczoru w domu nad Tamizą, bez melodramatycznych i heroicznych gestów, walczył i umarł dla idei.


Rozdział I

Jak Simon Templar wybrał się na przejażdżkę i ujrzał dziwny widok

 

Simon Templar rzadko czytywał gazety, a gdy już do tego dochodziło, możliwie szybko prześlizgiwał się wzrokiem przez strony, w pośpiechu połykając okruchy informacji. W większości treść oferowana mu w zamian za jego miedziaki szła na marne. W najmniejszym stopniu nie interesował się polityką; nie poruszyła go też wiadomość, że żona drukarza z Walthamstow powiła czworaczki, a artykuły typu „Miejsce mężczyzny jest w domu” (Anastazja Gowk, olśniewająca autorka Namiętności w Pimlico) pozostawiały go całkowicie obojętnym. Jednak pewnego wieczoru szpalta z fotografią w gazecie, którą kupił ze względu na wyniki wyścigów, zdołała przyciągnąć jego błądzący wzrok i obudzić bladą iskierkę zainteresowania.

Podwójny zbieg okoliczności zaprowadził go od tej leniwie zarejestrowanej wiadomości na świeży, gorący trop, który zafascynował go niezupełnie przypadkowo.

Pierwsza z tych okoliczności miała miejsce następnego dnia około pierwszej, gdy będąc na Ludgate Circus postanowił wpaść do Klubu Prasy w nadziei spotkania tam kogoś znajomego. Znalazł tam Barneya Malone’a z Clarion i został natychmiast zaproszony na lunch, co było dokładnie zgodne z jego oczekiwaniami. Simon miał głęboko zakorzenioną niechęć do samotnego jadania lunchu.

Podczas posiłku rozmowa dotyczyła tematów ogólnych, z wyjątkiem jednego jaśniejszego interludium.

— Nadal nie ma żadnych nowych wiadomości na temat Świętego? — zapytał niewinnie Simon, a Barney Malone potrząsnął głową.

— Wygląda na to, że wycofał się z interesów.

— Ja tylko chwilowo odpoczywam — zapewnił go Simon. — Cisza przed burzą. Szykuje się następna bomba.

Simon zawsze ostentacyjnie używał pierwszej osoby mówiąc o Świętym, jakby to on sam był tym wyjętym spod prawa niegodziwcem. Malone, mimo iż znał jego ekscentryczne poczucie humoru, był skłonny uważać tę pozę za niezbyt dowcipną.

Pół godziny później, przy kawie, Simon przypomniał sobie szpaltę w gazecie, która zwróciła jego uwagę i postanowił dowiedzieć się czegoś na ten temat.

— Możesz być całkiem szczery z wujkiem Simonem — powiedział. — Zna on wszystkie sztuczki w tej branży i nie poczuje się ani trochę zawiedziony, jeśli powiesz mu, że to sam pierwszy zastępca naczelnego złożył tę kolumnę w ostatniej chwili, aby zapchać dziurę.

Malone uśmiechnął się.

— To zabawne, ale się mylisz. Te odkrycia naukowe, o których czyta się pod sensacyjnymi nagłówkami, są na ogół niewybrednym chwytem reklamowym. Gdybyś jednak nie był tak niedouczony, słyszałbyś zapewne o K.B. Varganie. Jest co prawda zupełnym wariatem, ale jako naukowiec zajmuje miejsce w pierwszym rzędzie Królewskiego Towarzystwa Nauk Przyrodniczych.

— A więc coś w tym może być? — podchwycił Święty.

— Może tak, a może i nie. Te wynalazki mają to do siebie, że zawsze wychodzi na jaw jakiś feler, gdy opuszczają laboratorium i zaczyna się je stosować na szerszą skalę. Na przykład, wynaleziono kiedyś takie promienie śmierci, które zabijały mysz z odległości dwudziestu metrów, ale nigdy nie słyszałem, aby robiono próby z wołem na dystansie pół kilometra.

Barney Malone mógł podać pewne dodatkowe szczegóły o wynalazku Vargana, wykreślone niebieskim ołówkiem pierwszego zastępcy jako mało zrozumiałe dla szerokiej publiczności. Były one niewiele bardziej zrozumiałe dla Simona Templara, którego wiedza naukowa zachowała spory dystans do Einsteina, tym niemniej słuchał z uwagą.

— To dziwne, że zapytałeś o to — powiedział Malone w chwilę później — ponieważ właśnie dziś rano miałem spotkanie z tym człowiekiem. Wpadł do biura około jedenastej, awanturując się i miotając jak szaleniec, ponieważ informacja o nim nie ukazała się na pierwszej stronie.

Malone obrazowo opisał spotkanie.

— Ale jaki z tego pożytek? — zapytał Święty. — Wojny nie będzie przez następne sto lat.

— Tak sądzisz?

— Tak mówią ludzie.

Malone uniósł brwi z tą samą tolerancyjnie wyniosłą miną, z jaką niekiedy unoszą brwi dziennikarze, gdy jakiś laik spoza branży ośmiela się wyrażać swój sąd na temat spraw światowych.

— Jeśli przeżyjesz następne sześć miesięcy, mam nadzieję ujrzeć cię w mundurze. Chyba że odmówisz ze względu na przekonania?

— Naprawdę tak sądzisz?

— Jestem śmiertelnie poważny. Jesteśmy bliżej tych spraw niż reszta ludzi i pierwsi widzimy, gdy nadchodzą. Za kilka miesięcy zobaczy to cała Anglia. Ostatnio zdarzyło się wiele zabawnych rzeczy.

Simon czekał, z nagle rosnącym zainteresowaniem, a Barney Malone pociągnął w zadumie fajkę i niebawem podjął wywód:

— W ciągu ostatniego miesiąca aresztowano trzech cudzoziemców, osądzono ich i osadzono w więzieniu za przestępstwa przeciwko aktowi o tajemnicy państwowej. Innymi Słowy — za szpiegostwo. W tym samym czasie w podobny sposób potraktowano czterech Anglików w różnych częściach Europy. Zainteresowane rządy wyparły się powiązań z ludźmi, których schwytaliśmy, ale ponieważ rząd dla zasady wypiera się własnych szpiegów, gdy wpadną w tarapaty — nikt nie wierzy tym zaprzeczeniom. My również odcięliśmy się od tych czterech Anglików i — oczywiście — też nikt nam nie wierzy. Ja jednak przypadkowo wiem, że to prawda. Jeśli potrafisz docenić prawdziwie subtelny żart, możesz zastanowić się nad tym i pośmiać się podczas naszego następnego spotkania.

Święty wrócił do domu w nastroju pełnym zadumy.

Miał on swoisty dar — dar wyobraźni, dzięki której zwykłe fakty, bez żadnego — wydawałoby się — wzajemnego związku i bez większego znaczenia, dawały się odczytać jak drogowskaz prowadzący wprost do jądra tajemnicy. Przygoda pojawiała się przed nim nie dlatego, że jej poszukiwał, ale że po prostu bezczelnie czekał, aż sama do niego przyjdzie. Był przekonany, że życie pełne jest pierwiastka przygody i szedł przez nie, rozpłomieniony ogniem i niesiony falą tej wiary. O pewnym człowieku, bardzo podobnym do Simona Templara, powiedziano kiedyś, że to „mężczyzna urodzony z dźwiękiem fanfar w uszach”. To określenie w równym stopniu mogło dotyczyć Świętego, który podobnie jak Michael Paladin usłyszał kiedyś dźwięk trąbki i przez wiele następnych lat towarzyszyły mu jej echa. Poruszał się w tak jaskrawej aurze romantyzmu, że w końcu jeden z jego przyjaciół, w desperacko szczerym żarcie nazwał go ostatnim herosem.

— Od wojny, mordu i nagłej śmierci wybaw nas, dobry Boże! — zacytował kiedyś. — Jak może pełen werwy mężczyzna o to prosić? To jest przecież sól życia — to, co nadaje sens istnieniu! W wojnę, mord i nagłą śmierć pogrąż mnie, dobry Boże, aż po szyję! To jest moja dewiza…

Tak mówił Święty, człowiek nadzwyczajnej brawury, niezwykłego heroizmu i niedosiężnych ideałów. Zdołał dokazać, jak niewielu mu współczesnych, że mężczyźnie z fantazją wystarczy płaszcz i laska, aby dorównać historycznym rycerskim wyczynom typu „płaszcz i szpada”; że śmiechem można dzisiaj ugodzić równie celnie jak ongiś lancą i że prawdziwe męstwo i brawura zawsze znajdą drogę do swego spełnienia, nie tyle dzięki czasom, w jakich przyszło im się objawić, co za sprawą serca, w którym się narodziły.

Ale nawet on nigdy by nie odgadł, jaką niezwykłą przygodę miał mu zgotować ów dar wyobraźni i wiara w spełnienie…

Wykorzystując to, co miał okazję przeczytać i co powiedział mu Barney Malone, Święty zbudował w swym umyśle wieżę możliwości, której ogrom przeraził nawet jego samego. A wtedy — ponieważ posiadał bezcenny talent traktowania wytworów swej żywej wyobraźni z punktu widzenia ich praktycznej wartości — odłożył pomysł ad acta jako interesującą ciekawostkę i więcej już o nim nie myślał.

Nadmiar zdrowego rozsądku bywa czasem niebezpieczny. Simon Templar był świadom możliwości i ograniczeń własnej wyobraźni. Była to jedyna forma samoświadomości, jaką posiadał, co oczywiście trzymał w tajemnicy i o co nikt go nie podejrzewał. Ci, którzy go znali, uważali, że jest lekkomyślny aż do granic bezsensownej brawury, ale nie mogli się bardziej mylić. Gdyby Simon zechciał polemizować z tym punktem widzenia, stwierdziłby, że jeśli już coś można zarzucić jego stylowi, to raczej skrępowanie nadmierną ostrożnością. W tym jednak wypadku ostrożność została zepchnięta na dalszy plan, a wyobraźnia przywrócona do łask przez drugi z przypadków, tworzących ów wspomniany na wstępie zbieg okoliczności.

Zdarzyło się to trzy dni później, gdy Simon obudził się rankiem i po ulewie, która przez tydzień wisiała nad Anglią, powitało go bezchmurne niebo i blask słońca. Wychylił się z okna sypialni i podejrzliwie wciągnął nosem powietrze, ale nie wyczuł w nim zapachu deszczu. Bezzwłocznie postanowił, że niepokojenia przestępców, będącego jego głównym zajęciem, może chwilowo zaniechać na rzecz odpoczynku za miastem. Wyprowadził samochód z garażu.

— Pat, kochanie — powiedział Święty — byłoby przestępstwem zmarnować taki dzień, jak dzisiejszy.

— Simon, kochanie — odparła Patrycja Holm tonem skargi — wiesz przecież, że obiecaliśmy zjeść obiad z Hannassaysami.

— Pat, kochanie najdroższe — powiedział Święty — myślisz, że będą bardzo rozczarowani, gdy dowiedzą się, że oboje nagle rozchorowaliśmy się po wczorajszej imprezie?

Pojechali więc i Simon korzystał z wakacji z miłym przekonaniem, że dobrze na nie zapracował. W końcu zjedli obiad w Cobham, a później jeszcze sporo czasu spędzili przy kawie, papierosach i innych sprawach intymnej natury, dla których tutaj nie ma miejsca. Była już jedenasta, gdy Święty skierował długi nos swego furillaca w stronę drogi, wiodącej do domu. Patrycja odczuwała miłe zmęczenie, ale Święty bardzo dobrze potrafił prowadzić jedną ręką.

Znajdowali się nieco więcej niż milę od Esher, gdy Święty zobaczył światło i na wszelki wypadek zatrzymał samochód.

Przekleństwem — lub błogosławieństwem — Simona Templara była jego nienasycona dociekliwość. Ilekroć zauważył coś, co choćby o centymetr wykraczało poza granice czystej normalności i powszedniości, z miejsca opanowywała go przemożna chęć wyjaśnienia przyczyny dziwnego zjawiska. A trzeba przyznać, że to światło nie było zwyczajnym światłem.

Przeciętny człowiek przejechałby zapewne obok, cokolwiek zaintrygowany, potem przez kilka następnych dni nękałoby go niejasne i irytujące uczucie zakłopotania i w końcu zapomniałby o całym incydencie. Simon Templar natomiast zaczął rozważać, całkowicie na trzeźwo i z powagą, jakie mogłyby być konsekwencje jego bycia przeciętnym w tym momencie, lecz przestał, porażony wizją okropności, jaką otwierała ta myśl.

Simon Templar nie był przeciętnym człowiekiem i pilnowanie własnego nosa nie należało do podstawowych cech jego charakteru. Włączył wsteczny bieg i powoli cofnął samochód o jakieś trzydzieści metrów, aż do końca bocznej drogi odchodzącej od szosy. Nieco w dole tej dróżki, pomiędzy drzewami, majaczyła ciemna sylwetka domu, widoczna na tle roziskrzonego gwiazdami nieba. W górnym oknie budynku Święty zobaczył z samochodu światło. Zręcznie zapalił jedną ręką papierosa i popatrzył w stronę domu. Światło ciągle tam było. Święty patrzył na nie w milczeniu, nieruchomy jak Indianin na czatach, aż śpiąca głowa o jasnych włosach poruszyła się na jego ramieniu.

— Co to takiego? — zapytała Patrycja.

— Tego właśnie chciałbym się dowiedzieć. — odpowiedział Święty, wskazując światło żarzącym się końcem papierosa.

Górne okno miało zaciągnięte zasłony, ale światło za nimi było wyraźnie widoczne — światło o niezwykłej jasności, oślepiająco biały blask, który pojawiał się i znikał w regularnych, rytmicznych błyskach, przypominających błyskawice.

Noc była cicha i spokojna, jak we śnie; nie było w tym momencie żadnego ruchu na tym odcinku drogi. Święty wyciągnął rękę i wyłączył silnik furillaca. Zaczął nasłuchiwać — a słuch miał wyjątkowo wrażliwy — w spokoju tak niezmąconym, że mógł nawet usłyszeć szelest rękawa Patrycji gdy poruszyła ręką.

Ten spokój nie był ciszą — był to po prostu stan, w którym nie dało się wyizolować żadnego zdecydowanego odgłosu. Był w tym jakiś dźwięk, tak niewyraźny i monotonny, że mógł co najwyżej stanowić neutralne tło dla ciszy. Mógł to być cichy warkot, ale warkot tak delikatny, że odbierało się go tylko jako przytłumione drżenie unoszące się w powietrzu.

— Generator — powiedział Święty. Mówiąc to otworzył drzwiczki samochodu i wyszedł na drogę.

Patrycja pociągnęła go za rękę.

— Dokąd idziesz, Święty?

Simon odsłonił biel zębów w typowym uśmiechu Świętego.

— Chcę to zbadać. Najzwyczajniejszy obywatel mógłby używać generatora do produkcji energii na własne potrzeby — aczkolwiek ta prądnica wydaje się mieć o wiele większą moc niż gatunek używany zwykle w domowych siłowniach. Jestem jednak pewien, że żaden zwykły obywatel nie wykorzystywałby swojej prądnicy do wytwarzania tak potężnych iskier wyłącznie w celu rozbawienia dzieci. Ostatnio życie jest raczej monotonne i nigdy nic nie wiadomo…

— Pójdę z tobą.

Święty skrzywił usta w uśmiechu. Zwykł mawiać, że Patrycja Holm, odkąd ją znał, przysparzała mu codziennie dwóch siwych włosów. Już od pamiętnego dnia w Devonshire, gdy spotkał ją pierwszy raz, poprzez wszystkie następne szalone dni, gdy dołączyła doń w polowaniu na człowieka zwanego Tygrysem, Święty zdawał sobie sprawę z tego, że utrzymanie tej dziewczyny z dala od kłopotów było zadaniem beznadziejnym. I już nie próbował się jej przeciwstawiać. Była prawem sama dla siebie. Miała charakter tak dalece różniący ją od dziewcząt z jego marzeń, charakter o tyle bardziej wykrystalizowany i niezależny, że gdyby — paradoksalnie — nie była zarazem tak pełna kobiecości, mógłby przysiąc, że musi być mężczyzną. Ona była Patrycją Holm i to mówiło samo za siebie…

— W porządku, dziecino — powiedział Święty z rezygnacją.

Już stała obok niego. Wzruszywszy ramionami, Święty usiadł z powrotem za kierownicą i przesunął samochód o kilka metrów tak, by jego światła nie były widoczne z budynku. Dołączył do Pat na zakręcie i dalej szli już razem.

Dom stał w otoczonym żywopłotem ogrodzie, gęsto zarośniętym drzewami. Święty ostrożnie zbadał bramę i wprawną ręką odłączył dzwonek alarmowy, po czym odsunął rygiel i pozwolił Patrycji wejść na trawnik. Stamtąd, patrząc w górę, mogli zobaczyć to dziwne, niesamowite światło, ciągle migocące za zasłonami okna na górze.

Front budynku pogrążony był w ciemności, a okna na parterze zamknięte i najwyraźniej zaryglowane od wewnątrz. Święty nie tracił na nie czasu, gdyż nie miał ze sobą narzędzi odpowiednich do sforsowania zamka u okna. Wiedział również, że drzwi frontowe są zawsze bardzo solidne, w przeciwieństwie do tylnych, które — o czym wiedział równie dobrze — są często łatwe do pokonania. Inteligentna przezorność uczciwego gospodarza nie jest na ogół w stanie pojąć faktu, że włamywacz pierwszej klasy może zniżyć się do skorzystania z wejścia dla służby. W związku z tym Święty prześlizgnął się za rogiem budynku, aby obejść go. Patrycja szła za nim.

Stąpali po trawie, nasiąkniętej wilgocią jak gąbka po deszczu, który zalewał kraj przez ostatnie sześć dni. Można już było odróżnić szum generatora oraz stukot i warkot silnika, który go napędzał. W pewnym momencie wydało im się, że odgłosy dochodzą wprost spod ich stóp. Minęli następny róg budynku i Święty zatrzymał się tak nagle, że Patrycja znalazła się o dwa kroki przed nim.

— To zabawne! — wyszeptał Święty.

Za dnia byłby to całkiem zwyczajny widok. Obok wielu domów na wsi znajdują się cieplarnie; można sobie wyobrazić również, że jakiś ogrodnik–entuz...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin