Kress Nancy 03 - Żebracy na koniach.rtf

(926 KB) Pobierz
SCAN-dal.prv.pl

Nancy Kress

 

 

 

Żebracy na koniach


 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Dla Jill Beves, R. N., CCRN, której nigdy nie dałoby się zastąpić robopielęgniarką.


 

PROLOG

 

 

DRZWI WIĘZIENIA ROZWARŁY SIĘ I WYSZŁA NA zewnątrz.

Helikopter czekał na parkingu, oddalony o jakieś trzydzieści metrów. Tak właśnie prosiła męża: „Nie przychodź po mnie. Pozwól, żebym ja przyszła do ciebie”. Will Sandaleros to zrozumiał. Czekał w kabinie sam.

Jennifer Sharifi stała nieruchomo, omiatając wszystko dookoła badawczym spojrzeniem. Trawa. Drzewa. Kwiaty: genomodyfikowane lilionagietki i srebrne róże, słodki william i ziele księżycowe. Była pełnia lata. Stojący obok strażnik coś powiedział. Nie dosłyszała co.

Dwadzieścia siedem lat.

Wszystko się pozmieniało, a jednak nie zmieniło się nic.

Minęło dwadzieścia siedem lat, odkąd sądzono ją, a potem skazano i wsadzono do więzienia za zbrodnię, którą z całą pewnością popełniła - za zdradę Stanów Zjednoczonych Ameryki. Tylko że dla niej to wcale nie była zbrodnia. To była rewolucja, walka o uwolnienie się spod władzy Śpiących, którzy próbowali ograbić i zniszczyć lud Jennifer. Rząd zastosował do tego najnowocześniejszy środek zniszczenia - rujnująco wysokie podatki, które wyjaławiały życie gospodarcze. Jennifer w odpowiedzi sięgnęła po środek jeszcze nowo­cześniejszy: terroryzm genetyczny. Jennifer Sharifi wraz z jedenastką sprzymierzonych z nią Bezsennych trzymała w szachu pięć amerykańskich miast, grożąc użyciem genomodyfikowa­nych retrowirusów, jeśli Śpiący nie uwolnią jej ludzi.

Tylko że to się nie powiodło. I to wcale nie dlatego, że rząd Śpiących był w stanie przechytrzyć Bezsennych. Porażka Jennifer miała zupełnie inne źródło. Poszła do więzienia ona i jej jedenastu sprzymierzeńców - wyroki były zróżnicowane, ale Jennifer dostała najdłuższy. Dwadzieścia siedem lat.

Przy helikopterze Willa zatrzymał się jakiś samochód. Czyżby reporterzy? Raczej nie, świat bardzo się zmienił. Z samochodu wysiadła starsza kobieta i zaraz ruszyła w przeciwnym kierunku. Jennifer przyglądała jej się bez emocji. Stara - po osiemdziesiątce, sądząc z twarzy - szła pewnym krokiem z płynnym wymachem ramion, jakim chodzili teraz wszyscy. Od czasu Przemiany. Ale mimo wszystko kobieta była już stara - prawie zużyta, bliska końca.

Jennifer miała sto czternaście lat. Wyglądała przy tym na trzydzieści pięć i to się już nie zmieni. Ale tamtych dwudziestu siedmiu lat już nigdy nie odzyska. A także swojego świata.

Strażnik wciąż jeszcze coś mówił. Nie zwracała na niego najmniejszej uwagi. W całości skupiła się na swoim gniewie: potężnym, wrzącym, przelewającym się w niej jak powolna, gęsta lawa wypływająca z jądra planety. Ze spokojem ujęła ten gniew w karby, odgrodziła murem, ukierunkowała. Nie ukierunkowany gniew to zagrożenie, natomiast dobrze ukierunkowany jest niewyczerpanym źródłem siły. To tylko kwestia właściwej inżynierii.

Na jej pięknej twarzy nie drgnął żaden mięsień.

Kiedy poczuła się gotowa, pozostawiła za sobą rozgadanego strażnika wraz z całym więzieniem federalnym o zaostrzonym rygorze w Allendale, gdzie spędziła dwadzieścia siedem lat za zdradę rządu, który teraz ledwie istniał.

Will nie objął jej ani nie pocałował. Ujął tylko za dłoń i przez chwilę siedział nieruchomo, zanim zapalił silnik.

- Witaj, Willu.

- Witaj, Jenny.

Więcej słów nie było potrzeba.

Helikopter zaczął się wznosić. Strażnik pod nimi raptownie zmalał, potem zmniejszyło się i więzienie. Jennifer rzuciła do terminalu:

- Jakieś wiadomości?

- Nie ma wiadomości - odpowiedziało urządzenie zgodnie z jej przewidywaniami. Połączenie nie było zabezpieczone. Wiadomości będą czekały na terminalu Willa, tam gdzie się zatrzymał. Będzie całe mnóstwo wiadomości, a później nawet jeszcze więcej, kiedy Jennifer zacznie od nowa zbierać wszystkie końce swej ogromnej i splątanej korporacyjnej sieci finansowej. Ale nie w Stanach. Już nigdy więcej w Stanach. Przez nie strzeżone łącze można było wykonać tylko ten jeden telefon.

- Połącz mnie z Azylem, na częstotliwości publicznej.

- Zgłasza się Azyl na częstotliwości publicznej - odpowiedział terminal. Will zerknął na nią, ale zaraz z powrotem zajął się pilotowaniem.

Ekran przed Jennifer rozjarzył się cyframi kodów dostępu, po których natychmiast zjawiła się twarz jej wnuczki. Tak więc Miranda już czekała, znała dokładnie godzinę jej wyjścia. Naturalnie.

- Witaj, babciu - odezwała się Miranda, oddalona od Ziemi o dwieście tysięcy mil. Ona i reszta trzeciej generacji Bezsennych od lat byli właścicielami Azylu. Tego Azylu, który Jennifer zbudowała po to, by zapewnić bezpieczeństwo wszystkim Bezsennym. Jennifer nie znosiła ironii losu.

Miranda nie powiedziała jej: „Witaj w domu”. Jej nieładna twarz na zbyt wielkiej głowie, otoczona masą czarnych, niesfornych włosów, wcale się nie uśmiechała. Jennifer spojrzała na wnuczkę, przypomniała sobie wszystko i rozsunęła mury wokół swego gniewu. To właśnie Miranda wysłała ją do więzienia.

A teraz Jennifer obwieściła swym spokojnym, dźwięcznym głosem:

- Przejmuję Azyl z powrotem na własność. Prawnie należy do mnie. Funkcja nadzor­cza twojego ojca kończy się wraz z moim zwolnieniem. W ciągu dwudziestu czterech godzin oboje opuścicie stację orbitalną wraz z dwudziestoma sześcioma innymi Superbezsennymi i wszystkimi tymi, którzy prowadzą z nimi wszelkie zalegalizowane interesy. W przeciwnym razie wykorzystam przeciwko wam te same skorumpowane siły prawa, których wy użyliście przeciwko mnie.

- Opuścimy Azyl - odparła Miranda bez śladu emocji. Ekran pociemniał.

Will ujął Jennifer za rękę.

Helikopter zbliżył się do kopuły ochronnej w samym środku wyższych partii Appala­chów. Stare, zniszczone wzgórza, zaokrąglone u szczytu, złagodzone gęstym poszyciem ciemnej zieleni, nie genomodyfikowanej. Will wysłał sygnał w kierunku kopuły, która zaraz wpuściła do środka ich helikopter. Wylądowali na dachu kamiennego budynku wzniesionego nanotechnicznie, na niewielkim wzgórzu. Wysiedli.

Pod stopami Jennifer rozciągała się łąka pełna koniczyny, stokrotek i pszczół, otoczona lśniącymi wodami strumyka, który na północnym jej krańcu załamywał się w wodospad. W tle wśród sinej mgły wznosiły się górskie szczyty, jak dymne katedry. Nad nimi mlecznobiały łuk nieba, na zachodnim krańcu lekko ozłocony.

- Jesteś w domu - odezwał się miękko Will.

Jennifer rozejrzała się dokoła - popatrzyła na dom, łąkę, góry, niebo, całą okolicę. Wyraz jej twarzy nie zmienił się ani na jotę, tylko że teraz przymknęła powieki, żeby lepiej widzieć ten swój starannie kumulowany gniew.

- Dom, tutaj? Nigdy. To tylko pole bitwy.

Will skinął ostrożnie głową, uśmiechnął się i razem weszli do środka.


 

CZĘŚĆ PIERWSZA

 

 

Listopad 2120 - styczeń 2121


Gdyby życzenia były końmi, żebracy jeździliby wierzchem.

JOHN RAY, „PRZYSŁOWIA ANGIELSKIE”, 1670

 

1

O, JEST. LEŻY SOBIE NA CHODNIKU MADISON AVENUE w enklawie Wschodniego Manhattanu. Wygląda prawie jak odłamana gałązka, którą przeoczył uszkodzo­ny robot komunalny. Ale nie jest to bynajmniej nienaturalnie prosta gałązka ani zgubiony scyzoryk laserowy, ani fragment wiodącej donikąd czarnej kreski wyrysowany na nanokrytym betonie chodnika. To strzykawka Przemiany.

Doktor Jackson Aranow schylił się i ją podniósł.

Pusta - i nie sposób określić, jak dawno ktoś z niej skorzystał. Ten czarny stop nie rdzewieje, nie rysuje się ani nie rozkłada. Jackson już nie pamięta, kiedy ostatni raz widział strzykawkę leżącą na chodniku. Pewnie trzy albo i cztery lata temu. Poobracał ją w palcach jak batutę, spojrzał przez nią jak przez teleskop, potem wycelował nią w najbliższy budynek.

- Pifpaf!

- Witamy - odpowiedział mu budynek. Wyciągnięta ręka Jacksona weszła w zasięg jego czujników. Sam Jackson, wsunąwszy strzykawkę w kieszeń, wszedł teraz w pełen urządzeń zabezpieczających portyk.

- Doktor Jackson Aranow do pani Ellie Lester.

- Minutka, pszepana. Już dobrze, wszystko gra, pszepana. Służę z radością.

- Dziękuję - odparł nieco sztywno Jackson. Nie lubił, kiedy budynki mówiły w udawanym slangu.

Przedpokój był groteskowo ekskluzywny. Programowana podłoga z żółtej kostki brukowej, która co trzydzieści sekund zmieniała ułożenie, tworząc coraz to inne ścieżki, nieodmiennie prowadzące wprost do którejś z pustych ścian. Neonowozielona Wenus z zegarkiem cyfrowym na brzuchu stała na pięknym stoliku w stylu sheraton, tuż obok windy. Winda odezwała się teraz wysokim, śpiewnym głosem:

- Sługa uniżony, sahib. Jestem szczęśliwy, że zechciał pan odwiedzić memsahib Lester. Zechce pan spojrzeć łaskawie w tę stronę, aby pański pokorny sługa mógł zdjąć odbitkę siatkówkową... Dziękuję, sahib. Życzę wszystkiego, co w życiu najlepsze.

Jackson doszedł do wniosku, że nie polubi Ellie Lester.

Przed samymi drzwiami do jej mieszkania przed Jacksonem zmaterializował się holograficzny czarnuch w wypłowiałej perkalowej koszuli i boso.

- Sho cieszyć się, że pan przyjść, panie. Tak jest. Panna Ellie czekać na pana w środku, panie. - Holograficzny człowiek szastnął nogą, uśmiechnął się i położył półprzejrzystą rękę na otwierających się drzwiach.

Pokój stanowił dalszy ciąg holu: starannie dobrana mieszanka drogich staroci i odrażającego kiczu. Na przepięknej osiemnastowiecznej serwantce szczurzyca z papiermache pożerała własne młode. Telewizor-antyk, wypolerowany na najwyższy połysk, a na nim pokryta grubą warstwą kurzu figurka z włókna diamentowego. Krzesła-fałszywki, rozłożone pod najdziwniejszymi kątami i pełne cudacznych sterczyn, na których w żaden sposób nie dałoby się usiedzieć. „W dobie nanotechniki, nawet tak prymitywnej - pisał w swej najnowszej edycji magazyn „Design” - materialna obecność przedmiotów staje się tak wulgarna, że właściwie nieistotna, a liczy się tylko dowcipne ich ze sobą zestawianie”. W atrium pływały dwie przemyślnie martwe rybki, tuż obok holograficznej miniaturki tonącego statku Pequod.

W bocznych drzwiach pojawiła się Ellie Lester. Miała podwyższony genetycznie wzrost, co dało Jacksonowi pewną wskazówkę odnośnie do jej przypuszczalnego wieku. Żeńskie potomstwo podciągane co najmniej do metra osiemdziesięciu wzrostu modne było przez chwilę pod koniec lat osiemdziesiątych, kiedy obecność materialna jeszcze nie była tak nieistotna. Teraz, kiedy magazyn „Design” zadecydował, że jest inaczej, Ellie kompensowała sobie nadmiar wzrostu dowcipem. Nad odkrytymi piersiami zawiesiła naszyjnik, w którym mieszały się na przemian świecące laserowe paciorki z nanopowlekanymi zwierzęcymi odchodami; drapowana w fałdy spódnica była biało-czerwono-niebieska. Jackson przypomniał sobie, że dziś są wybory.

- Doktorze, gdzież się pan podziewał? Wezwałam pana dobre dziesięć minut temu!

- Cztery minuty musiałem czekać na robotaksówkę - odparł łagodnie Jackson. - A pani mi nie powiedziała, że dziadek już nie żyje.

- Pradziadek - wycedziła. - Tędy.

Szła pięć kroków przed nim, dzięki czemu Jackson mógł dobrze obejrzeć jej długachne nogi, idealny tyłek i asymetrycznie przycięte rude włosy. Mignęło mu przez myśl, by wycelować w nią strzykawkę i szepnąć „Pif paf!”. Ale pozostawił strzykawkę w kieszeni. Pokazy parodii nie były w rzeczy samej tak intrygujące i dowcipne, jak mniemał „Design”.

„Tchórz!” - szydziła w jego głowie Cazie.

Mijali jeden po drugim groteskowe pokoje. Mieszkanie było jeszcze większe niż apartament Jacksona na Piątej Alei. Ściany poobwieszano oprawioną w piękne ramy, starannie zaprogramowaną burleską: roześmiana jak hiena Mona Liza, „Niedzielne popołudnie na Grande Jatte” w gorączkowym ruchu ciągle niknących kropek.

Pokój zmarłego był zupełnie inny: wymalowany na biało i pozbawiony ozdób z wyjątkiem małej wystawy starych, przedcyfrowych fotografii zgrupowanych razem na jednej ze ścian. Robopielęgniarka stała przy łóżku cicho i bezczynnie. Rozluźnione śmiercią usta i policzki starca zapadły się. Nie był genomodyfikowany, ale kiedyś musiał być przystojny. Skórę znaczyły głębokie zmarszczki, niemniej zachowała zdrowy wygląd jak u wszystkich, którzy przyjęli zastrzyk Przemiany - nie było na niej plam, narośli, szorstkich łatek, niczego, co mogłoby przyczynić się do powstania zwyrodniałych komórek lub toksyn w organizmie. Ani jedne, ani drugie już nie istniały.

Podobnie choroby. Czyściciel komórek - pierwsza połowa strzykawkowej magii - już tego dopilnował. Nanomaszyneria, wykonana z samoreprodukującego się, genetycznie modyfikowanego białka, zajmuje niespełna jeden procent każdej komórki. Podobnie jak białe ciałka krwi, maleńkie biokomputery mają możliwość wyjścia z krwiobiegu i swobodnego przemieszczania się we wszystkich tkankach ciała. W przeciwieństwie jednak do białych ciałek krwi, czyściciel komórek posiada zdolność porównywania oryginalnego kodu DNA organizmu z jego odbiegającymi od normy wersjami, a następnie niszczenia ich na równi z substancjami obcymi jak wirusy czy toksyny. Niszczy komórki rakowe i zdegenerowane komórki kostne. Co więcej, czyściciel komórek został z góry zaprogramowany tak, by oszczę­dzić te substancje, które powinny znajdować się w każdym organizmie, takie jak potrzebne mu minerały czy symbiotyczne bakterie. Od czasu Przemiany lekarze nie potrzebują już antybiotyków czy leków przeciwwirusowych. Nie muszą borykać się z komplikacjami pozapalnymi u swoich pacjentów. Nie muszą stawiać diagnoz. Jackson nie był żadnym specjalistą, skończył medycynę na Harvardzie w tym samym roku, w którym Miranda Sharifi zaopatrzyła świat w swoje strzykawki. Miał robotę czysto mechaniczną.

Jego „praktyka” obejmowała przypadki szoku nerwowego, wykonywanie zastrzyku Przemiany u nowo narodzonych i wypisywanie aktów zgonu. Jako lekarz był tak samo przestarzały jak ta neonowo-zielona Wenus. Parodystyczny pokaz.

Ale nie w tej chwili.

Jackson wypakował sprzęt z lekarskiej walizki i otworzył oficjalne połączenie medyczne. Ellie Lester usadowiła się na jedynym w tym pokoju krześle.

- Nazwisko zmarłego?

- Harold Winthrop Wayland.

Jackson otoczył czaszkę zmarłego czujnikami badającymi mózg. Brak aktywności elektrycznej, brak aktywnego krwiobiegu w mózgu.

- Numer identyfikacyjny obywatela i data urodzenia?

- AKM-92-4681-374. Trzeci sierpnia dwa tysiące dwudziestego szóstego. Miał dziewięćdziesiąt cztery lata. - Odniósł wrażenie, że prawie splunęła tą liczbą.

Jackson umieścił na szyi zmarłego aparat do analizy skóry. Aparat natychmiast się rozwinął i rozciągnął się na twarzy nieboszczyka gęstą siecią delikatnych syntetycznych neuronów, których końce wniknęły zaraz pod kołnierzyk jedwabnej piżamy, by po chwili ukazać się na stopach. Taki pełznący, sondujący kokon. Ellie Lester odwróciła wzrok. Monitor nie wykazał żadnego draśnięcia ani naruszenia skóry - nawet najlżejszego śladu po nakłuciu. Wszystkie kanaliki żywieniowe były w pełni funkcjonalne.

- Kiedy znalazła pani ciało pana Waylanda?

- Tuż przed tym, jak pana wezwałam. Weszłam tu, żeby sprawdzić, jak się miewa.

- I znalazła go pani dokładnie tak, jak go tu widzimy?

- Tak. Nie dotykałam ani jego, ani niczego w tym pokoju.

Siateczka dermoanalizera zwinęła się z powrotem. Jackson wsunął w lewe nozdrze Waylanda rurkę płucną. Kiedy tylko dotknęła błony śluzowej, przejęła inicjatywę i przez oskrzela zniknęła w głębi płuc.

- Ostatni wdech nastąpił o szóstej czterdzieści dwie czasu wschodniego - oznajmił Jackson. - Nie ma śladów utonięcia. Pobrano próbki tkanki. A teraz, pani Lester, proszę opowiedzieć mi, do rejestratora, wszystko, co pani pamięta na temat zachowania się zmarłego w ciągu ostatnich kilku dni.

- Nie działo się nic nadzwyczajnego - odparła beznamiętnym tonem. - Zwykle opuszczał ten pokój tylko wtedy, kiedy był prowadzony do pomieszczenia żywieniowego. Może pan uzyskać dostęp do rejestrów robopielęgniarki albo zabrać ze sobą całego robota. Starałam się zaglądać do niego co kilka dni. Kiedy weszłam tu dziś wieczorem, już nie żył, a robot stał obok w trybie uśpienia.

- Nie wysłał przedtem sygnałów alarmowych do domowego systemu? To niezwykłe.

- Wysłał. Może pan sam sprawdzić w rejestrach systemu. Ale nie było mnie w domu, a system komunikacyjny nie działał. I nadal nie działa - niczego nie dotykałam, żeby mógł pan sprawdzić.

- Jak w takim razie mnie pani wezwała?

- Z przenośnego aparatu. Wezwałam także kogoś do naprawy. Może pan sprawdzić...

- Nie chcę żadnych pani rejestrów - przerwał jej Jackson. Dosłyszał ton pogardy w swoim głosie i zaraz postarał się go wyeliminować. Oficjalne połączenie jeszcze nie zostało przerwane. - Ale może będzie chciała je obejrzeć policja. Ja tylko potwierdzam zgon, pani Lester, nie prowadzę śledztwa.

- Ale... czy to znaczy, że zamierza pan powiadomić władze? Nie rozumiem. Mój pradziadek niewątpliwie umarł ze starości. Miał dziewięćdziesiąt cztery lata!

- W naszych czasach wielu ludzi ma dziewięćdziesiąt cztery lata. - Jackson unikał jej wzroku. Miała oczy w pięknie genomodyfikowanym odcieniu brązu, ale były płaskie i lśniące jak u ptaka. - Pani Lester, dlaczego powiedziała pani, że pan Wayland wychodził z pokoju tylko wtedy, kiedy robot prowadził go do pomieszczenia żywieniowego?

Lśniące oczy otworzyły się szeroko, potem szybko rzuciła triumfujące spojrzenie na aparat.

- Jak to, doktorze Aranow, nie sprawdził pan po drodze kartoteki pacjenta?! Przecież mówiłam panu, że upoważniam pana do wglądu.

- Podróż zajęła mi niewiele czasu. Mieszkam ledwie trzy przecznice stąd.

- Ale miał pan całe cztery minuty wolnego czasu, kiedy czekał pan na robotaksówkę. - Ze swojego krzesła obrzuciła go teraz pełnym triumfu spojrzeniem spod uniesionych wysoko brwi. Dałby głowę, że nie zmodyfikowano jej ilorazu inteligencji.

- Nie zajrzałem do kartoteki pana Waylanda - odpowiedział ze spokojem. - Dlaczego pielęgniarka musiała zabierać go do pomieszczenia żywieniowego?

- Bo miał Alzheimera, doktorze Aranow. I to już od piętnastu lat, na długo przed Przemianą. Bo ten wasz przechwalony czyściciel komórek nie może naprawić zniszczonych komórek mózgu - nieprawdaż, doktorze? - może tylko usuwać zdegenerowane. A przez to co roku miał ich coraz mniej. Dlatego nie mógł odnaleźć pomieszczenia żywieniowego, a co dopiero samodzielnie się rozebrać i nakarmić. Bo jego umysł już dawno zaniknął, a on sam stał się tylko zaślinioną, bezmyślną, pustą skorupą. Jego uszkodzony mózg w końcu się poddał i po prostu zabił to ciało, mimo że było tak bezsensownie zaszczepione!

Dyszała ciężko. Jackson wiedział, że go podpuszcza, że rzuca mu wyzwanie, by powiedział głośno: „To pani go zabiła”. Zaraz potem prawdopodobnie podałaby go do sądu.

Nie dał się sprowokować. Po małżeństwie - i rozwodzie - z Cazie Sanders, nie mogła mu zaimponować głupawa Ellie Lester. Rzucił tylko oficjalnym tonem:

- Przyczynę zgonu będzie musiał, rzecz jasna, ustalić lekarz sądowy miasta Nowy Jork, po dokonaniu autopsji. Sprawozdanie wstępne zostało zakończone. Proszę rozłączyć.

Włożył aparat z powrotem do torby. Ellie Lester wstała; była od niego o centymetr wyższa. Domyślał się, że autopsja wykaże obecność jednej z tych chińskich lub południowo­amerykańskich substancji, które sprawiają, że mózg po prostu zapomina, co ma robić, przestaje wysyłać sygnały do serca, żeby biło, i do płuc, żeby oddychały. A może i nic nie wykaże, jeżeli substancja szybko się rozkłada, uniemożliwiając detekcję. Jak ona mu to podała?

- Nasze ścieżki pewnie się jeszcze skrzyżują, doktorze - rzuciła.

Nie był na tyle głupi, by jej odpowiedzieć. Z przenośnego aparatu zadzwonił po gliny, po czym rzucił ostatnie spojrzenie na Harolda Winthropa Waylanda. Na jednej ze ścian włączył się ekran. Domowy system musiał być tak zaprogramowany.

- ...Końcowe wyniki elekcji! Prezydent Stephen Stanley Garrison bardzo niewielką przewagą głosów został ponownie wybrany na stanowisko. Jednak w dzisiejszych wyborach najbardziej zaskakuje liczba Amerykanów, którzy poszli do urn. Z dziewięćdziesięciu milionów uprawnionych do głosowania z prawa tego skorzystało tylko osiem procent. Ukazuje nam to gwałtowny spadek...

Ellie Lester wybuchnęła ostrym, chrapliwym śmiechem.

- Zaskakujące! Mój Boże, co za tłuk. Dlaczego komuś miałoby się jeszcze chcieć głosować?

- Może w akcie dowcipnej parodii - odparował Jackson ze świadomością, że przez tę ostatnią odzywkę pozwolił jej wygrać. I nie był żadnym pocieszeniem fakt, iż była za głupia, by się zorientować.

Nie odprowadziła go do wyjścia. Może „Design” zdecydował, że dobre wychowanie także jest już bez znaczenia. Kiedy wychodził z sypialni zmarłego, po raz pierwszy miał okazję lepiej się przyjrzeć oprawionym fotografiom na ścianie. Wszystkie z wyjątkiem ostatniej wykonano techniką przedcyfrową, kolory były więc wyblakłe i nierówne. Edward Jenner. Ignaz Semmelweiss. Jonas Salk. Stephen Clark Andrews. A także Miranda Sharifi.

- Tak, on też był lekarzem - rzuciła złośliwie Ellie Lester. - Jeszcze wtedy, kiedy byliście naprawdę potrzebni. A to są jego bohaterzy: czterech Amatorów i Bezsenna. Można by się domyślić, co? - Parsknęła śmiechem.

Jackson sam znalazł drzwi wyjściowe. Hologram czarnego zastąpiony został przez holo nagiego rzymskiego niewolnika, bardzo muskularnego, przystojnego, lecz wyraźnie nie genomodyfikowanego. Jakiś Amator. Kiedy Jackson go mijał, niewolnik ukląkł, spuścił oczy i otworzył usta. Półprzejrzyste kajdany z holograficznego złota przykuwały go do klamki Ellie Lester.

 

 

- Ona jest zupełnie po drugiej stronie, wiem o tym - mówił potem do swojej siostry, Theresy. - A więc nie powinno mnie to martwić. I właściwie wcale mnie to nie martwi.

- Martwi cię - odparła Theresa swym łagodnym głosem. - I powinno.

Siedzieli w atrium swojego mieszkania, przy przedobiednim drinku. Obiad składać się będzie z przestarzałej doustnej żywności. Ścianę atrium, która wychodziła na park, stanowiło przejrzyste pole Y Cztery piętra pod nimi, pod niewidzialną kopułą w Central Parku, szalała rebelia jesiennych kolorów. Enklawy na Manhattanie przegłosowały ostatnio przywrócenie modyfikowanych pór roku, choć tylko bardzo niewielką przewagą głosów. Ponad kopułą listopadowe niebo miało kolor popiołu.

Theresa miała na sobie luźną, kwiecistą szatę, która opadała wdzięcznymi fałdami aż do kostek. Jacksonowi zdawało się mgliście, że takie rzeczy wyszły już z ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin