Fiodor Dostojewski - Sobowtór.pdf

(595 KB) Pobierz
(1736 \227 Notatnik)
1736
Tytuł: "Sobowtór"
Autor: FIODOR DOSTOJEWSKI
PRZEŁOśYŁ SEWERYN POLLAK
POEMAT PETERSBURSKI
ROZDZIAŁ I
Była prawie ósma rano, gdy radca tytularny Jakub Pietrowicz Goladkin ocknął się po długim śnie, ziewnął,
przeciągnął się i wreszcie całkiem otworzył oczy. Zresztą ze dwie minuty leŜał jeszcze nieruchomo na łóŜku
jak człowiek niezupełnie jeszcze przekonany, czy się obudził, czy dalej jeszcze śpi, czy wszystko, co się
koło niego teraz dzieje, jest na jawie i w rzeczywistości, czy teŜ to dalszy ciąg jego bezładnych sennych
marzeń. JednakowoŜ wkrótce juŜ zmysły pana Goladkina zaczęły dokładniej i wyraźniej odbierać zwykłe
codzienne wraŜenia. Po dawnemu spojrzały na niego brudnawozielone, zakopcone i zakurzone ściany jego
malutkiego pokoiku, jego mahoniowa komoda, krzesła pod mahoń, stół pomalowany na czerwono,
ceratowa czerwona turecka kanapa z zieloniutkimi kwiatuszkami i w końcu ubranie, zdjęte wczoraj w
pośpiechu i rzucone bezładnie na kanapę. Zresztą szary jesienny dzień, zamglony i błotnisty, tak ponuro i z
tak krzywym uśmiechem zajrzał przez mętną szybę do pokoju, Ŝe pan Goladkin całkiem juŜ nie mógł
wątpić, Ŝe nie znajduje się w jakimś tam królestwie za siedmioma górami, lecz w mieście Petersburgu, w
stolicy, na ulicy Sześciu Sklepów, na trzecim piętrze pewnego bardzo duŜego, solidnego domu, we
własnym mieszkaniu. Uczyniwszy tak waŜne odkrycie pan Goladkin mimo woli zamknął oczy, jak gdyby
Ŝałując minionego snu i pragnąc go na chwilę przywrócić. Ale po chwili wyskoczył z łóŜka, bo zapewne
wpadł wreszcie na ten pomysł, koło którego do tej chwili krąŜyły jego rozproszone, nie uporządkowane
naleŜycie
785
myśli. Wyskoczywszy z łóŜka natychmiast podbiegi do niewielkiego okrągłego lusterka stojącego na
komodzie. Aczkolwiek odbita w lustrze zaspana, z kaprawymi oczkami i dość juŜ łysawa postać była
właśnie tak niewielkiego znaczenia, Ŝe na pierwszy rzut oka nie zwracała na siebie absolutnie niczyjej
wyłącznej uwagi, posiadacz jej był widać całkiem zadowolony z tego wszystkiego, co ujrzał w lustrze. "Ale
to byłby kawał rzekł do siebie półgłosem pan Goladkin ale to byłby kawał, gdybym się dzisiaj w
czymkolwiek zaniedbał, gdyby na przykład wyszło coś nie tak jak trzeba powiedzmy, gdyby wyskoczył
mi jakiś niepotrzebny pryszczyk albo teŜ wynikła jakaś inna nieprzyjemna historia; zresztą na razie jest
całkiem nieźle; na razie wszystko w porządku." Bardzo zadowolony z tego, Ŝe wszystko jest w porządku,
pan Goladkin odstawi) lustro na miejsce i nie bacząc na to, Ŝe był boso i wciąŜ miał na sobie ten sam strój,
w którym zazwyczaj kładł się spać, podbiegł do okna i z wielkim zainteresowaniem zaczął szukać czegoś
wzrokiem na podwórzu, na które wychodziły okna jego mieszkania. Zapewne równieŜ i to, co zobaczył na
podwórzu, całkowicie go zadowoliło, twarz jego bowiem rozjaśniła się pełnym satysfakcji uśmiechem.
Potem zajrzawszy zresztą uprzednio za przepierzenie, do komórki Pietrka, swego kamerdynera, i
przekonawszy się, Ŝe Pietrka w niej nie ma podszedł na palcach do stołu, otworzył szufladę, poszperał w
najdalszym jej kącie, wreszcie wyciągnął spod starych poŜółkłych papierów i jakichś tam szpargałów
zielony wytarty pugilares, otworzył go ostroŜnie i uwaŜnie a z zadowoleniem zajrzał do najgłębszej,
ukrytej jego przedziałki. Prawdopodobnie plik zieloniutkich, szarych, niebieściuchnych, czerwoniutkich i
róŜnych barwnych banknotów równieŜ bardzo uprzejmie i zachęcająco spojrzał na pana Goladkina, ów
bowiem z rozjaśnioną twarzą połoŜył przed sobą na stole otwarty pugilares i mocno zatarł ręce na znak
najwyŜszego zadowolenia. Wreszcie wyciągnął ten swój dający pocieszenie plik asygnat państwowych i po
raz setny zresztą, licząc od dnia wczorajszego, zaczął je przeliczać, starannie pocierając kaŜdy banknot
wielkim i wskazującym palcem. "Siedemset pięćdziesiąt rubli asygnatami! zakonkludował wreszcie
półszeptem. Siedemset pięćdziesiąt rubli... niezgorsza sumka! To mila sumka! ciągnął drŜącym, nieco
osłabionym z za
786
dowolenia głosem, ściskając plik w ręku i uśmiechając się znaczącoto bardzo mila sumka! Dla kaŜdego
miła sumka! Chciałbym widzieć teraz człowieka, dla którego ta suma byłaby nędzną sumą! Taka suma
moŜe daleko zaprowadzić..."
•"JednakŜe cóŜ to znaczy?pomyślał pan Goladkin gdzieŜ się podział Pietrek?" WciąŜ jeszcze w tym
samym stroju, zajrzał po raz drugi za przepierzenie. Pietrka znów za przepierzeniem nie było i tylko
Strona 1
1736
postawiony tam na podłodze samowar złościł się, irytował i tracił panowanie nad sobą, nieustannie groŜąc,
Ŝe wykipi, i szybko, gorączkowo w swoim zawiłym języku, grasejując i sepleniąc, mamrotał coś do pana
Goladkina zapewne coś w tym sensie: weźcie mnie nareszcie, dobrzy ludzie, przecieŜ jestem juŜ zupełnie
gotów.
"Diabli nadali pomyślał pan Goladkin. Ta leniwa bestia moŜe kaŜdego wyprowadzić z cierpliwości,
gdzieŜ to on się włóczy?" Pełen słusznego oburzenia wyszedł do przedpokoju był to mały korytarzyk, w
którego końcu znajdowały się drzwi do sieni lekko uchylił te drzwi i ujrzał swego słuŜącego w otoczeniu
sporej grupki wszelkiej lokaj skiej miejscowej i przypadkowej hałastry. Pietrek coś im opowiadał, reszta
słuchała. Zapewne ani temat rozmowy, ani sama rozmowa nie spodobały się panu Goladkinowi.
Natychmiast zawołał Pietrka i wrócił do pokoju ogromnie niezadowolony, a nawet zirytowany. "Ta bestia
gotowa za grosz sprzedać człowieka, a tym bardziej swojego pana pomyślał i sprzedał, na pewno
sprzedał, gotów jestem się załoŜyć, Ŝe sprzedał za złamany grosz. No, co?..."
Przynieśli liberię, wielmoŜny panie.
WłóŜ i przyjdź tutaj.
WłoŜywszy liberię Pietrek z głupim uśmiechem wszedł do pokoju pana. Przebrany był w sposób wprost
nieprawdopodobny. Miał na sobie zieloną, mocno podniszczoną lokajską liberię ze złotymi wytartymi
galonami, szytą zapewne na kogoś o cały arszyn wyŜszego. W ręku trzymał kapelusz, równieŜ z galonami i
z zielonymi piórami, a u biodra miał lokajski miecz w skórzanej pochwie.
Wreszcie, dla dopełnienia obrazu, Pietrek zgodnie ze swoim zwyczajem chodzenia zawsze w negliŜu, po
domowemu, i teraz był bosy. Pan Goladkin obejrzał Pietrka dokoła i widocznie został usatysfakcjonowany.
Liberia była niewątpliwie
787
wynajęta na jakąś uroczystą chwilę. Widać było przy tym, Ŝe w czasie oględzin Pietrek patrzał na pana z
jakimś dziwnym wyczekiwaniem i z niezwykłą ciekawością śledził kaŜdy jego ruch, co pana Goladkina
bardzo konfundowalo.
No, a kareta?
Kareta teŜ przyjechała.
Na cały dzień?
Na cały dzień. Dwadzieścia pięć asygnatami.
Buty teŜ przynieśli?
Buty teŜ przynieśli.
Bałwanie! Nie moŜesz powiedzieć: przynieśli, wielmoŜny panie. Dawaj je tu zaraz.
Wyraziwszy zadowolenie, Ŝe buty pasowały jak ulał, pan Goladkin zaŜądał herbaty i oświadczył, Ŝe chce
umyć się i ogolić. Ogolił się bardzo starannie i równie starannie się umył, naprędce łyknął trochę herbaty i
przystąpił do najwaŜniejszego, do ubierania się: włoŜył prawie zupełnie nowe spodnie, potem pólkoszulek
z mosięŜnymi guziczkami, kamizelkę w bardzo jaskrawe mile kwiatuszki, szyję obwiązał barwnym
jedwabnym halsztukiem i wreszcie włoŜył przepisowy mundur, równieŜ nowiutki i starannie oczyszczony.
Ubierając się kilkakroć z lubością spoglądał na swoje buty, co chwila podnosił to jedną, to drugą nogę,
podziwiał fason i ustawicznie szeptał coś sobie pod nosem, co pewien czas przytwierdzając swoim myślom
wyrazistym grymasem. Zresztą tego ranka pan Goladkin był ogromnie roztargniony, poniewaŜ prawie nie
zauwaŜył uśmieszków i grymasów, jakie pod jego adresem robił pomagający mu ubierać się Pietrek.
Wreszcie poradziwszy sobie naleŜycie ze wszystkim, całkiem ubrany, pan Goladkin włoŜył do kieszeni
swój pugilares, jeszcze raz z lubością spojrzał na Pietrka, który włoŜył buty i w ten sposób był teŜ całkiem
gotów, i zauwaŜywszy, Ŝe wszystko zostało dokonane i nie ma juŜ na co czekać, pospiesznie, niecierpliwie,
z lekkim drŜeniem serca zbiegł ze schodów. Niebieska wynajęta kareta z jakimiś herbami zajechała z
turkotem przed ganek. Pietrek, mrugając do stangreta i do jeszcze jakichś tam gapiów, podsadził swego
pana, nienawykłym głosem i ledwo powstrzymując głupi śmiech zawołał: "Jazda!", wskoczył na tylny
stopień i wszystko to z hukiem i turkotem, brzęcząc i trzeszcząc potoczyło się na Newski Prospekt.
788
Ledwo błękitny powóz zdąŜył wyjechać za bramę, pan Goladkin nerwowo zatarł ręce i zaniósł się cichym,
niedosłyszalnym śmiechem, jak ktoś o wesołym usposobieniu, komu udało się zrobić świetny kawał, a kto
z tego kawału sam jest niesłychanie rad. Zresztą natychmiast po ataku wesołości twarz pana Goladkina
nabrała jakiegoś dziwnie zatroskanego wyrazu. ChociaŜ dzień był wilgotny i ponury, opuścił oba okna
karety i skrzętnie zaczął wypatrywać na prawo i lewo przechodniów przybierając godną i stateczną minę,
skoro tylko zauwaŜył, Ŝe ktoś na niego patrzy. Gdy kareta skręciła z Litiejnej w Newski Prospekt, drgnął,
Strona 2
1736
przejęty jakimś nader niemiłym wraŜeniem, i krzywiąc się jak nieszczęśnik, któremu nadepnięto
przypadkiem na odcisk, gwałtownie, a nawet z pewnym lękiem wcisnął się w najciemniejszy kącik
pojazdu. Rzecz polegała na tym, Ŝe zauwaŜył swoich dwóch kolegów biurowych, dwóch młodych
urzędników z tego samego urzędu, w którym pracował. Urzędnicy zaś, jak to się wydało panu
Goladkinowi, teŜ z kolei byli nader zdumieni spotkawszy w ten sposób swego wspólkolegę; jeden z nich
wskazał nawet palcem na pana Goladkina. Panu Goladkinowi wydało się nawet, Ŝe drugi zawołał go
głośno po imieniu, co oczywiście na ulicy było bardzo niestosowne. Bohater nasz ukrył się i nie odezwał.
"CóŜ to za smarkacze! zaczął mówić sam do siebie. No i co w tym dziwnego? Człowiek w powozie,
człowiek musi być w powozie, no to sobie wynajął powóz. Po prostu świństwo! Ja ich znam to po prostu
smarkacze, którym jeszcze trzeba sprawiać lanie! Marzą tylko, aby otrzymawszy pensję zagrać w orla i
reszkę i gdzieś tam się włóczyć, tylko to ich obchodzi. Powiedziałbym ja im wszystkim, tylko Ŝe..." Pan
Goladkin nie skończył i zdrętwiał. Para bystrych kazańskich koników, dobrze znana panu Goladkinowi,
zaprzęŜona do wytwornego powoziku, szybko mijała z prawej strony jego karetę. Pan siedzący w
powoziku, przypadkiem ujrzawszy twarz pana Goladkina, który dość nieostroŜnie wysunął głowę przez
okno karety, teŜ był zapewne ogromnie zdumiony tym niespodzianym spotkaniem i wychyliwszy się, jak
tylko mógł, z nadzwyczajną ciekawością i zainteresowaniem zaczął zaglądać w ten kąt karety, gdzie
pospiesznie ukrył się nasz bohater. Panem w powoziku był Andrzej Filipowicz, naczelnik wydziału w tym
urzędzie, gdzie pan Goladkin pra
789
cował jako pomocnik referenta. Pan Goladkin widząc, Ŝe Andrzej Filipowicz niewątpliwie go poznał, Ŝe
patrzy uporczywie i Ŝe nie sposób ukryć się przed nim, poczerwieniał aŜ po uszy. "Ukłonić się czy nie?
Odezwać się czy nie? Przyznać się czy nie?myślał w nieopisanej rozterce nasz bohater. A moŜe udać, Ŝe to
nie ja Ŝe to ktoś inny, uderzająco do mnie podobny, i patrzeć jak gdyby nigdy nic? Właśnie nie ja, nie ja, i
tyle! mówił pan Goladkin zdejmując kapelusz przed Andrzejem Filipowiczem i nie spuszczając z niego
wzroku. Ja, ja nic takiego szeptał przez siłę ja całkiem nic, to w ogóle nie jestem ja, Andrzeju
Filipowiczu, to w ogóle nie ja, nie ja, i tyle." Wkrótce jednak powozik przegonił karetę i skończył się
magnetyzm wzroku naczelnika. Mimo to pan Goladkin wciąŜ jeszcze rumienił się, uśmiechał, mruczał coś
do siebie... "Byłem głupi, Ŝe się nie odezwałem pomyślał wreszcie trzeba było po prostu, na całego i
szczerze, ze szlachetną dumą: Ŝe to niby, Andrzeju Filipowiczu, tak i tak, i ja teŜ zostałem zaproszony na
obiad, i tyle!" Potem przypomniawszy sobie, Ŝe się zblamowal, bohater nasz zapłonił się jak róŜa, nasępił
brwi i rzucił straszne, wyzywające spojrzenie na przedni kąt karety, spojrzenie po prostu przeznaczone, aby
obrócić naraz w proch wszystkich jego wrogów. Wreszcie, jak gdyby w jakimś natchnieniu, pociągnął nagle
za sznurek przywiązany do łokcia wynajętego stangreta, zatrzymał karetę i kazał zawrócić z powrotem na
Litiejną. Rzecz polegała na tym, Ŝe pan Goladkin musiał natychmiast, zapewne dla własnego spokoju,
zakomunikować coś bardzo interesującego swemu doktorowi, Kristianowi Iwanowiczowi. I chociaŜ z
Kristianem Iwanowiczem znał się od bardzo niedawna, dokładniej mówiąc dla jakichś tam przyczyn
odwiedził go raz jeden w zeszłym tygodniu, ale przecieŜ doktor, jak powiadają, to prawie spowiednik
ukrywać coś przed nim byłoby głupio, a znajomość pacjenta jest jego obowiązkiem. "Czy tak zresztą będzie
dobrze ciągnął nasz bohater wysiadając z karety przed podjazdem pewnego czteropiętrowego domu na
Litiejnej, przy którym kazał zatrzymać swój powóz czy tak zresztą będzie dobrze? Czy to będzie
przyzwoicie? Czy to będzie miało sens ? A zresztą o co chodzi ciągnął idąc na górę po schodach, łapiąc
oddech i wstrzymując bicie serca, które miało zwyczaj mocno bić na wszystkich obcych
790
schodach o co chodzi? przecieŜ chcę mówić o swoich sprawach, a w tym nie ma nic nagannego... Ukrywać
coś byłoby głupio. Właśnie w ten sposób udam, Ŝe to nic waŜnego, Ŝe tak sobie, przejeŜdŜając obok... A
wtedy on zobaczy, Ŝe tak właśnie powinno być."
RozwaŜając w ten sposób pan Goladkin wszedł na pierwsze piętro i zatrzymał się przed mieszkaniem
numer pięć, na którego drzwiach wisiała ładna mosięŜna tabliczka z napisem:
. Kristian Iwanowicz Rutenszpic, • Doktor Medycyny i Chirurgii.
Stanąwszy przed drzwiami nasz bohater postarał się nadać swojej fizjonomii wygląd solidny, swobodny,
nie pozbawiony pewnej uprzejmości, i gotów juŜ był pociągnąć za sznurek dzwonka. Będąc juŜ gotowym
pociągnąć za sznurek dzwonka, natychmiast i w samą porę osądził, Ŝe moŜe byłoby lepiej zrobić to jutro i
Ŝe tymczasem nie ma chyba na razie potrzeby tego robić. Ale poniewaŜ pan Goladkin nagle usłyszał na
schodach czyjeś kroki, natychmiast więc zmienił swoje nowe postanowienie, a zarazem zadzwonił, zresztą
z miną pełną zdecydowania, do drzwi Kristiana Iwanowicza.
Strona 3
1736
ROZDZIAŁ II
Doktor medycyny i chirurgii, Kristian Iwanowicz Rutenszpic, bardzo krzepki, choć juŜ starszy człowiek,
obdarzony gęstymi siwiejącymi brwiami i bakami, wyrazistym, ostrym spojrzeniem, którym zapewne
przepędzał wszystkie choroby, a wreszcie wysokim orderem siedział tego ranka w gabinecie w
wygodnym fotelu, pil kawę przyniesioną mu własnoręcznie przez doktorową, palił cygaro i od czasu do
czasu wypisywał recepty pacjentom. Zapisawszy ostatnią fiolkę pewnemu cierpiącemu na hemoroidy
staruszkowi i wyprowadziwszy cierpiącego staruszka przez boczne drzwi, Kristian Iwanowicz usiadł w
oczekiwaniu na następną wizytę. Wszedł
pan Goladkin.
Prawdopodobnie Kristian Iwanowicz bynajmniej nie spodziewał się, a nawet chyba nie pragnął ujrzeć
przed sobą pana Goladkina, gdyŜ nagle zmieszał się na mgniente i mimo woli
791
na jego twarzy ukazał się jakiś dziwny grymas, a nawet moŜna by powiedzieć niezadowolenie. PoniewaŜ
pan Goladkin z kolei prawie zawsze jakoś nie w porę tracił kontenans i mieszał się w chwilach, kiedy
zdarzało mu się angaŜować czyjś czas w swoich własnych sprawach, to i teraz, nie przygotowawszy
pierwszego zdania, które w takich wypadkach bywało dla niego istną zaporą, zmieszał się niesłychanie, coś
tam wymamrotał zresztą, jak się zdaje, jakieś tam usprawiedliwienie i nie wiedząc, co czynić dalej, wziął
krzesło i usiadł. Przypomniawszy sobie jednak, Ŝe usiadł bez zaproszenia;
od razu uświadomił sobie swój nietakt i pospieszył naprawić to wykroczenie przeciw znajomości
światowych manier i dobrego tonu, wstając natychmiast z zajętego bez zaproszenia miejsca. Potem
opamiętawszy się i mimochodem uświadomiwszy sobie, Ŝe zrobił dwa głupstwa naraz, ani chwili nie
zwlócząc zdobył się na trzecie, to znaczy spróbował się usprawiedliwić, z uśmiechem coś tam wymamrotał,
zaczerwienił się zmieszał, wyraziście zamilkł, a wreszcie rozsiadł się na dóbr i nie wstał juŜ, a tylko tak na
wszelki wypadek zabezpieczył sil? owym wyzywającym spojrzeniem, które miało niezwykłą moc
rozgramiania w pył i proch i spopielania w myśli wszystkich wrogów pana Goladkina. Ponadto spojrzenie
owo w pełni wyraŜało niezaleŜność pana Goladkina, to znaczy mówiło wyraźnie, Ŝe pan Goladkin nic nie
potrzebuje, Ŝe jest niezaleŜny i Ŝe na wszelki wypadek do niczego się nie wtrąca. Kristian Iwanowicz
chrząknął, zapewne na znak aprobaty i zgody na to wszystko i skierował inspektorski, pytający wzrok na
pana Goladkina.
Przyszedłem, Kristianie Iwanowiczu zaczął pan Goladkin z uśmiechem po raz drugi pana niepokoić, a
teraz po raz drugi ośmielam się prosić pana o łaskawą uwagę... Panu Goladkinowi wyraźnie brakło słów.
Hm... tak!odezwał się Kristian Iwanowicz wypuściwszy z ust strugę dymu i kładąc cygaro na stół ale
pan musi stosować się do zaleceń; tłumaczyłem panu przecieŜ^;
Ŝe pańskie leczenie powinno polegać na zmianie przyzwyczajeń... no, jakieś rozrywki, no, powiedzmy,
trzeba odwiedzać przyjaciół i znajomych, a jednocześnie nie być wrogiem butelczyny, a zarazem
przebywać w wesołym towarzystwie.
Pan Goladkin, wciąŜ jeszcze się uśmiechając, pospieszył
792
zauwaŜyć, iŜ wydaje mu się, Ŝe jest taki jak inni, Ŝe ma swój dom, Ŝe rozrywki ma takie' jak wszyscy inni...
Ŝe oczywiście moŜe chodzić do teatru, albowiem tak samo jak inni ma na to środki, Ŝe w ciągu dnia bywa w
urzędzie, a wieczorem u siebie w domu i jeśli chodzi o niego, on... tego... owszem; nawet zauwaŜył
mimochodem, Ŝe o ile mu się wydaje, nie jest gorszy od innych, Ŝe przebywa we własnym mieszkaniu i
wreszcie, Ŝe ma Piotrka. W tym miejscu pan Goladkin zająknął się.
Hm, nie, nie o to chodzi i całkiem nie o to chciałem pana pytać. A w ogóle chciałbym wiedzieć, czy z pana
jest wielki amator wesołego towarzystwa, czy wesoło pan czas wykorzystuje. No, powiedzmy, czy
melancholijny, czy wesoły tryb Ŝycia prowadzi pan teraz?
Ja, Kristianie Iwanowiczu...
Hm... powiadam przerwał doktor Ŝe powinien pan gruntownie całe swoje Ŝycie przekształcić i w
pewnym sensie przełamać swój charakter. (Kristian Iwanowicz mocno zaakcentował słowo "przełamać" i na
chwilę przerwał z nader znaczącą miną.) Nie unikać wesołego Ŝycia, na spektakle i do klubu chodzić, a w
kaŜdym razie nie być wrogiem butelki. W domu siedzieć nie naleŜy... pan stanowczo w domu siedzieć nie
powinien.
Ja, Kristianie Iwanowiczu, lubię ciszę odezwał się pan Goladkin, rzucając znaczące spojrzenie na
Kristiana Iwanowicza i wyraźnie szukając słów dla najzręczniejszego wyraŜenia swoich myśli w
mieszkaniu jestem tylko ja i Pietrek... chcę powiedzieć: mój lokaj, Kristianie Iwanowiczu. Chcę powiedzieć,
Strona 4
1736
Kristianie Iwanowiczu, Ŝe idę własną drogą, odrębną drogą, Kristianie Iwanowiczu. Jestem sam dla siebie i,
jak mi się wydaje, od nikogo nie zaleŜę. Poza tym, Kristianie Iwanowiczu, chodzę na spacery.
Co?... Tak! No, teraz spacer nie sprawia Ŝadnej prz;
jemności, pogoda jest paskudna.
Tak jest, Kristianie Iwanowiczu, choć jestem, Kristiapie Iwanowiczu, człowiekiem spokojnym, jak to juŜ
miałem zdaje się zaszczyt panu wyjaśnić, to jednakŜe droga moja jest odrębna, Kristianie Iwanowiczu.
Droga Ŝycia jest szeroka... Chcę... przez to, Kristianie Iwanowiczu, powiedzieć... proszę mi wybaczyć,
Kristianie Iwanowiczu, nie umiem się pięknie wyraŜać.
Hm... powiada pan..;
34 Dostojewski, t. III
793
Powiadam, Ŝe proszę o wybaczenie, Kristianie Iwanowiczu, poniewaŜ, jak mi się wydaje, nie umiem
wyraŜać się pięknie rzekł pan Goladkin na wpół obraŜonym tonem, plącząc się nieco i tracąc wątek. Pod
tym względem, Kristianie Iwanowiczu, nie jestem taki jak inni dodał z jakimś szczególnym uśmiechem i
nie umiem duŜo mówić, nie uczyłem się pięknego stylu. Za to ja, Kristianie Iwanowiczu, działam, za to ja
działam, Kristianie Iwanowiczu!
Hm... JakŜe to... pan działa?odezwał się Kristian Iwanowicz. Po czym na krótką chwilę zaległo milczenie.
Doktor jakoś dziwnie i nieufnie spojrzał na pana Goladkina. Z kolei pan Goladkin, równieŜ dość nieufnie
zerknął na doktora.
Ja, Kristianie Iwanowiczu ciągnął wciąŜ dawnym tonem pan Goladkin, nieco podraŜniony i zaskoczony
skrajnym uporem Kristiana Iwanowicza ja, Kristianie Iwanowiczu, lubię spokój, a nie światowy gwar.
Tam u nich, powiadam, w wielkim świecie, powiadam, Kristianie Iwanowiczu, trzeba umieć butami
szlifować parkiety... (tu pan Goladkin szurnął lekko nóŜką po podłodze), tam tego Ŝądają, kalamburów teŜ
Ŝądają... wonne komplementy trzeba umieć układać... o, tego właśnie tam Ŝądają. A ja się tego nie uczyłem,
Kristianie Iwanowiczu nie uczyłem się tych wszystkich wymyślności, nie miałem czasu. Jestem
człowiekiem prostym, nieskomplikowanym, nie mam zewnętrznego poloni. Pod tym względem, Kristianie
Iwanowiczu, składam broń, składam ją mówiąc w tym sensie. Wszystko to pan Goladkin oczywiście
wypowiedział z taką miną, która wyraźnie dawała do poznania, Ŝe nasz bohater nie Ŝałuje tego, iŜ pod tym
względem składa broń i Ŝe nie uczył się tych wymyślności, lecz Ŝe wprost przeciwnie. Kristian Iwanowicz
słuchając go oczy miał spuszczone, a na twarzy nieprzyjemny grymas, jak gdyby z góry coś przeczuwał. Po
tyradzie pana Goladkina nastąpiło dość długie
i znaczące milczenie.
Pan, zdaje się, nieco odbiegł od tematu rzekł wreszcie półgłosem Kristian Iwanowicz przyznam, Ŝe
zupełnie nie
mogłem pana zrozumieć.
Nie umiem się pięknie wyraŜać, Kristianie Iwanowiczu, miałem juŜ zaszczyt panu oświadczyć, Kristianie
Iwanowiczu, Ŝe nie umiem się pięknie wyraŜać rzekł pan Goladkin, tym razem tonem ostrym i
stanowczym.
794
Hm...
Kristianie Iwanowiczu! zaczął znów pan Goladkin cichym, lecz znaczącym głosem, nieco uroczyście,
zatrzymując się przy końcu kaŜdego zdania. Kristianie Iwanowiczu! Wchodząc tutaj zacząłem od
usprawiedliwień. Teraz powtarzam, co powiedziałem uprzednio, i na nowo proszę o łaskawą uwagę na
krótki czas. Ja, Kristianie Iwanowiczu, nie mam nic do ukrywania przed panem. Jestem człowiekiem mało
znaczącym, sam pan o tym wie, ale na moje szczęście nie Ŝałuję tego, Ŝe jestem człowiekiem mało
znaczącym. Wprost przeciwnie, Kristianie Iwanowiczu, Ŝeby juŜ wszystko powiedzieć, to nawet dumny
jestem z tego, Ŝe nie jestem człowiekiem wybitnym, lecz mało znaczącym. Nie jestem intrygantem z tego
teŜ jestem dumny. Działam nie cichaczem, lecz otwarcie, bez Ŝadnych podstępów i chociaŜ mógłbym i ja z
kolei komuś zaszkodzić, i to jeszcze jak mógłbym, a nawet wiem komu i jak to zrobić, to jednak, Kristianie
Iwanowiczu, nie chcę się zababrać i pod tym względem umywam ręce. Pod tym względem, powiadam,
umywam je, Kristianie Iwanowiczu! Pan Goladkin na krótką chwilę wyraziście zamilkł; mówił z
łagodnym oŜywieniem.
Idę, Kristianie Iwanowiczu ciągnął nasz bohater prosto i otwarcie, omijając boczne ścieŜki, poniewaŜ
gardzę nimi i pozostawiam je innym. Nie staram się poniŜać tych, którzy są być moŜe ode mnie i od pana
waŜniejsi... to znaczy chcę powiedzieć, Ŝe ode mnie i od nich, Kristianie Iwanowiczu, nie chciałem
Strona 5
Zgłoś jeśli naruszono regulamin