Świt.doc

(115 KB) Pobierz
Świt by Lukseja

Świt by Lukseja

[Opinie - 4] starstarstarhalf-starDrukarka

Opis: Odpowiedź na odwieczne pytanie jak ci dwaj się w ogóle poznali. Asmodeusz i Lucyfer.
Rated: 18+
Kategoria: Fanfiki > Książki > Siewca Wiatru Bohaterowie: Brak
GATUNEK TEKSTU: inne
OSTRZEŻENIA: sceny przemocy lub tortur, treści o narkotykach i używkach, wulgarny język
Pojedynki:
Serie: Brak
Rozdzialy: 1 Skonczone: Tak
Liczba slow: 5948 Odwiedzin: 119
Opublikowane: 24/04/2010 Uaktualnione: 08/05/2010

 

 

Świt by Lukseja

[Opinie - 4]
Spis treści [Zgłoś]
Drukarka 

- Rozmiar Tekstu +

 

Ciężko zawsze zdecydować, co jest najgorsze. Jest ochota, by zacząć zdanie od słów „najgorsze jest to…” i pisać o tym, co aktualnie dręczy.

Jest taka ochota.

Ale kiedy tak naprawdę usiąść i się zastanowić, rzadko ulotna chwila obecna jest rzeczywiście tym, co jest najgorsze.

I Lucyfer właśnie tak myślał. W chwili obecnej nie sama chwila obecna była najgorsza.

Raczej coś innego.

Nie cały świat podzielał jego uczucia. On tu szalał, wariował, a spokojnie gdzieś tam ktoś piekł chleb, kwiatki kwitły, niebo było niebieskie i w ogóle. Jakby to nie miało znaczenia.

Teraz, kiedy już cała burza przeszła, czuł tylko kompletny brak realności sytuacji. Szok, dezorientację, podejrzewanie, że jednak coś tu nie gra.

Kiedy szaleństwo rąbie siekierą w drzwi, lepiej się mu poddać. Kiedy odchodzi, lepiej zaprzyjaźnić się z panem rozsądkiem.

Lepiej umieć przejść z jednego stanu w drugi. Bez etapów przejściowych.

Bez tego momentu, kiedy on siedział w czarnej, jeszcze pokrytej krwią zabitych zbroi. Twarz pokrywały smugi brudu zmieszanego z potem. Równie brudny był prowizoryczny bandaż na nodze, przez który powoli, acz systematycznie przesiąkała krew i ściekała po nogawicy tworząc małą kałużę przy stopie.

Siedział w luksusowym, pięknym pokoju i brudził dywan. Niebo za oknami było czerwone jak dojrzałe jabłka, z lekkim muśnięciem różu. A gdzieś tam wyżej niebo było błękitne i ptaki ćwierkały. A piekarze piekli chleb na dzień następny, zupełnie jakby…

jakby co, nowy Władco Piekieł? – spytał szyderczy głos w jego głowie.

Jakby poprzednie się nie wydarzyły.

~*~

Skąd tyle krwi w żywych istotach? – to pytanie zawsze pojawiało się na bitwach w umysłach żołnierzy. Było mniej więcej tak oryginalne jak zastanawianie się, co z nagością podczas seksu przez dziewice. I tyle samo miało sensu.

No, jak to skąd. Z żył. Które przed chwilą przeciąłeś. Bez sensu. Tylko dlatego, że on stał po przeciwnej stronie. Tylko dlatego, że jeśli on nie zabije ciebie, to ty zabijesz jego.

Bitwa ciągnęła się już kolejny dzień. Końca nie było widać. Armia Królestwa z Michałem na czele była wyjątkowo mężna: walczono dosłownie o każdy dom kolejnych Kręgów Królestwa, każdą piędź ziemi. Jednak armii nowo – mianowanych Mrocznych też nie dawało się nic zarzucić. Emanujący nową, dziwną energią starzy przyjaciele byli nowymi wrogami. Ich furia, w całości oparta na szaleńczym gniewie straceńców, wydawała się nie przejmować ani śmiercią, ani życiem.

Co się stanie, kiedy stracisz wszystko?

Okaże się, że jeszcze wiele możesz stracić, ale nie wiedziałeś po prostu o tym.

Pomimo kompletnego zaskoczenia sytuacją dowódcy obydwu armii radzili sobie świetnie. Michał, nowy Wódz Zastępów, mimo dziwnego ognia w oczach, który zapłonął w nich jakoś na początku tych wydarzeń, doskonale planował kolejne ataki, organizował legiony i po prostu dowodził.

Dowodził. Największą bitwą, która od czasów powstania świata miała w nim miejsce.

Mefistofeles był dla niego dobrym przeciwnikiem. Nowi Mroczni byli oszołomieni, pełni gniewu, żalu, lub cynizmu, ciężko było nimi organizować. Ale mimo to, jedna trzecia najprzedniejszych niegdyś Świetlistych nadal była trudna do pokonania.

Lucyfer, nowy Władca Piekieł, nie dowodził swoimi nowymi poddanymi, niezdolny do takiej organizacji, ale walczył w bitwie.

Walczył jak oszalały. Pod jego ciosami padał szereg skrzydlatych za szeregiem.

Walczył jak maszyna do zabijania. Nie patrzył nawet, kogo zabija, aniołowie i demony były dla niego identyczne.

Walczył, jakby jutro miało nie nadejść.

A to, dlatego, że już nie nadeszło.

Od jakiegoś czasu nie było „teraz”. Było słowo „wtedy”.

Wtedy, kiedy zorganizował Bunt.

Kiedy przez kilka tygodni, dzień po dniu, uzbierał zwyczajnie grupę popierających go Świetlistych i zaczęli walczyć. Niewielki protest nie mógł jednak przerodzić się w regularną wojnę bez powodu.

Powód był jednak jasny.

Kiedy zgromadzeni w Czwartym Niebie aniołowie usłyszeli głos Jasności wyklinającej swego pierwszego syna, dla wszystkich stało się jasne, że to już nie jest dla nich Wódz Zastępów. Nowym Wodzem Zastępów jest Michał.

Obecny tu Lucyfer to zdrajca i buntownik.

Piekło wybuchło w samym środku Nieba. Demonami stali się sami aniołowie.

Nie było już braci, byli żołnierze. Walczący po jednej, albo po drugiej stronie. Obydwie strony miały idee. Jedna idea głosiła, że porządek ustanowiony przed wiekami przez Jasność jest nienaruszalny. Druga, że skrzydlaci są sobie równi.

Niepojętym sposobem to był powód do przelania krwi.

~*~

Ale najgorsze miało jednak dopiero nadejść dla Władcy Piekieł. Pan go odrzucił.

Co mogło być od tego gorsze?

Władca Otchłani uśmiechnął się gorzko do swoich myśli. Nie zwracał uwagi na krew spływającą z ran, nie czuł w ogóle bólu.

Najgorsze było to przeżyć.

~*~

W pyle i smrodzie pola bitwy wszystko jest nierealne. Pewnie po to, żeby łatwiej było zabijać.

Dlatego widok czerwonej czupryny i chabrowych oczu nie był dla Lucyfera sygnałem, by nie wznosić miecza. Uniósł ramię i dopiero wtedy jego mózg krzyknął imię. Lucyfer opuścił ramię.

- Michale… - szepnął. I wtedy właśnie dotarło do niego wszystko, co się stało. Bunt, Upadek, strata, bitwa, śmierć, wstyd, rozpacz, koniec życia…

Twarz Lucyfera wykrzywił ból i pragnienie, kiedy upuścił miecz i wyciągnął dłonie do przyjaciela.

- Zrób to dla mnie, Michale…

Archanioł miał w oczach strach i zrozumienie. Strach, bo naprawdę rozumiał tę prośbę. Czy on pragnąłby czegoś innego? Przez chwilę patrzył, a potem uniósł miecz.

Na twarzy Lucyfera zagościł spokój i pogodzenie z faktami. Już nic nie miało go zaboleć.

Wtedy Michał opuścił ramię.

- Wybacz mi… nie mogę… - powiedział cicho, z rozpaczą.

Obrzucił Lucyfera spojrzeniem. Władca Otchłani nie miał żadnych poważniejszych ran.

Po chwili zastanowienia Michał ciął go precyzyjnie w poprzek uda.

~*~

I chciał dobrze, westchnął Lucyfer w myślach, przypominając sobie jak zaraz potem Michał krzyknął, że Władca Otchłani jest ranny, trzeba go zabrać z pola bitwy.

Sukinsyn.

Lucyfer miał teraz od cholery czasu, żeby myśleć. A popełnić samobójstwa jak histeryczna idiotka nie chciał. Miał tylko jedną taką okazję w całej bitwie. Okazję niewykorzystaną. Tym bardziej, że walki skończyły się zaraz potem.

Zwyciężyło Królestwo. Mroczni zmuszeni byli do życia na terenie Otchłani, skrawku przeznaczonym dla arystokracji piekielnej. Tam, gdzie panował do tej pory marazm i nijakość nadeszły nowe rządy. Rządy Głębian.

Co w praktyce oznaczało, że zamiast bić się po mordach z aniołami, teraz bił się po mordach politycznie ze starą arystokracją. Wspaniale.

Usłyszał cichutkie pukanie.

- Wejść – rzucił. Drzwi otworzyły się i do środka wsunął się służący.

- Panie – powiedział ze strachem – gość do ciebie.

- Niech wejdzie.

W oczach Razjela pod warstwą obojętności był lęk. I troska.

Lucyfer skrzywił się. Nie chciał litości, nie rozróżniał jej teraz od współczucia.

Ale opatrzyć się pozwolił.

Kiedy wylany na ranę specyfik dezynfekujący zapiekł go do żywego, odchylił głowę do tyłu.

Ból miał w sobie teraz coś przyjemnego. Przez chwilę widział przed oczami tylko gwiazdy, a one nie wiedziały o niczym.

Nie wiedziały, że teraz, kiedy on, Lucyfer, nowy Władca Otchłani, stanął przed perspektywą życia z dala od swojej ukochanej Jasności, gdzieś tam niebo nadal było błękitne.

~*~

Mimo wszystko trzeba było żyć dalej. Lucyfer nie chciał. W ogóle nie czuł nic. Wszystko było jak sen. Wstawał, ubierał się, mył, szedł zajmować się swym nowym krajem.

Który zaprawdę okazał się być dziką krainą. Wybuchały spiski na nową władzę, zawiązywały się ledwo legalne koalicje, magnaci łapali się za łby. Tak naprawdę cała wojna przeniosła się teraz do Otchłani i jasne było, że lata miną zanim sprawy w piekle się unormują.

Okazało się, że rządzenie państwem to robota papierkowa. Ślęczenie nad papierami, które mają jakieś tajemnicze, większe znaczenie. A dla niego wyglądały jak niezrozumiałe piktogramy. Ach, no tak, papierkowa robota i świetne zorientowanie w tym, co się naprawdę dzieje w państwie. Wywiad Azazela dwoił się i troił, to Lucyfer nie składał tych wszystkich donosów do kupy.

Jaka była różnica między snem, a jawą? Wszystko wyglądało nierealnie, nie działo się. Ból gojącej się rany na udzie ledwo do niego docierał, podobnie jak frustracja spowodowana nieudolnym kontrolowaniem nowego państwa. Wściekał się bardziej dla zasady, niż dlatego, że faktycznie był zdenerwowany. A może tak naprawdę był zniecierpliwiony tymi wszystkimi petentami, sprawami?

Nie wiedział. A może. Kogo to obchodziło.

Z każdej strony pucze, rozdzielanie terytoriów między Mrocznych, korupcja, słowem – jeden wielki burdel. A Lucyfer nagle musiał odkryć w sobie talent do tego, co było domeną Gabriela. Do polityki. Bez względu na to, jak bardzo ci wszyscy skłóceni Mroczni byli do siebie podobni, bez względu na to, jak identyczne wydawały mu się wszystkie ważne świstki papierów, ponoć każdy wyjątkowy i wymagający jego uwagi.

Którejś nocy dotarło do niego, że pod całą tą codziennością gdzieś zniknął jego ból.

Nie, nie zniknął. Ale rzadko się odzywał, zmienił się.

Stał się jak druga skóra, coś oczywistego i noszonego cały czas. Ciągła świadomość bólu w końcu zmieniła się w jego nieświadomość, ocienioną subtelną dezorientacją, która ciągle pytała:

To zdarzyło się naprawdę?

Choć budził się w Otchłani i żył jej polityką, nie docierało do niego, że nie jest już aniołem. Przestał mieć jakiekolwiek sny. Kiedy wreszcie kompletnie zmęczony padał do łóżka zasypiał natychmiast i spał bez snów. Cieszyło go. Nie chciał wiedzieć, jakie miałby koszmary.

Nie chciał w ogóle o tym myśleć.

W ogóle nie chciał o niczym poza polityką myśleć.

I tak by pewnie żył, nie myśląc o niczym, gdyby nie tamto spotkanie.

~*~

Obudzenie przyszło nagle, jak uderzenie obuchem w głowę.

Zielonowłosy mężczyzna z fioletowymi oczami miał o wiele zbyt dumną postawę jak na kogoś tak niskiego wzrostu.

Miał  także piękne imię.

Asmodeusz.

To słowo miało w sobie dumę i własną przepowiednię.

Aeszma-Dewa. Gniewny demon.

A Lucyfera budziło w nim choćby to, czyim był synem.

Słyszał, że Samael dorobił się dziecka, które miał w kompletnym poważaniu. Jego dziki romans z Lilith miał owoc.

W jego myślach pojawiała się miniaturka Samaela, z jego rudymi włosami i czarnymi oczami matki, tak samo pełnymi kurestwa.

A przed nim stał drobny mężczyzna, epatujący dumą i honorem, które dobroczynnie dodawały mu kilka centymetrów wzrostu do nędznej postury.

Miał piękną twarz chłopca. Gładko sklepione czoło, drobny nos, wysokie kości policzkowe i odrobinę zaznaczony podbródek. Rysy były wyraziste, lecz nienachalne. Kobiety musiały wariować na jego punkcie.

W oczach miał kpinę. Nie kurestwo, lecz właśnie kpinę. I dumę. Tyle dumy, jakby urodził się biedny, a musiał pracować na swoje bogactwo.

Co mniej więcej tak się odbyło, z tego, co słyszał Lucyfer.

Młody Asmodeusz był odbijany jak piłeczka między komnatami matki, a ulicą.

Kiedy trochę dorósł, zaraz założył własny, mały lokalik. Skromny i kulturalny, ze starannie dobranymi dziewczętami. Żeby zaraz potem zarobić na następny. I kolejny. Tak stopniowo Asmodeusz wygryzał z przemysłu prostytucji stare wygi zajmując ich miejsce. Klienci chętnie przychodzili do niego, bo oferował nie tylko dziewczyny, lecz przede wszystkim spędzenie czasu w odprężający sposób. Z kogoś, kto był nikim, poza synem swoich rodziców, ten młody demon stawał się bossem przemysłu rozrywkowego piekła.

I robił to z wdziękiem.

Przyszedł na audiencję do Lucyfera nie tłumacząc powodów do spotkania, lecz jasne było, że Lucyfer wcześniej czy później będzie musiał się z nim zobaczyć, żeby ustalić ich wzajemne stosunki. Cholera wie, czy ten demon będzie z gatunku tych śliskich kretynów, którzy kłaniali się władcy i szli organizować wojenkę albo spisek. Mógł być z tego gatunku, albo z gatunku Mrocznych na tyle silnych i pewnych swojej pozycji, że nie musieli się kłaniać przed Lucyferem, ale nie musieli mu też szkodzić.

- Witam – rzucił Władca Otchłani i rzucił trzymane w dłoniach raporty dotyczące tegorocznych plonów na biurko. Wszystko wskazywało na to, że jeśli tym razem Lucyfer nie znajdzie sposobu na odebranie bogatszym zboża i przekazanie go biedniejszym tak, żeby nie wzniecić buntu, najbiedniejsi rolnicy piekła umrą z głodu.

Przyjął Asmodeusza w swoim prywatnym gabinecie, bo rzadko przyjmował kogokolwiek w Sali Tronowej Pandemonium, pałacu reprezentacyjnym. W Sali Tronowej mógł tylko siedzieć na swoim Tronie. A w gabinecie miał wszystkie papiery.

Do Asmodeusza odezwał się tonem rzeczowym. Nie miał zamiaru pozwolić, by wyprowadził go z równowagi jego rodowód.

- Witaj, Władco Otchłani – pochylił lekko głowę w jego stronę Asmodeusz zaczynając spokojnie. Lucyfer skinął mu głową. Miał nadzieję, że demon przejdzie od razu do rzeczy.

- Czy zdajesz sobie sprawę z tego, że największej warstwie Otchłani, czyli biedocie, wraz z nadejściem zimy grozi śmierć głodowa? – spytał demon konwersacyjnym tonem.

Lucyfer nie powstrzymał się i rzucił okiem na rozwalone na biurku papiery. Przeszedł do rzeczy chyba aż nazbyt szybko, pomyślał.

- Tak, jestem tego świadomy. A z czym do mnie przychodzisz? – spytał.

- Właśnie z tym. Czy masz jakiś pomysł jak ich ocalić bez wzniecania buntu wywołanego nieuzasadnionym zarekwirowaniem płodów rolnych bogatszej warstwy rolników?

Lucyfer odchylił się na krześle do tyłu i splótł dłonie w wieżyczkę.

- A co ty do tego masz? Z  tego co wiem, nie pracujesz na roli i biedny nie jesteś, z głodu nie zdechniesz.

- Ale tobie może głowa spaść w końcu z karku, jak twoi poddani nie zaczną być zadowoleni z twoich rządów.

Czego jak czego, ale bezpośredniości nie można ci odmówić, pomyślał Lampka.

Zmrużył oczy.

- Przechodzisz od razu do rzeczy. Ale co masz z tego, że moja głowa utrzyma się na karku?

Tym razem to Asmodeusz zmrużył oczy. Przyciągnął sobie bogato zdobione krzesło i usiadł przed byłym archaniołem.

- Stabilność polityczną. Nie jesteś najlepiej zorganizowanym władcą świata, ale sporo z tych, którzy czyhają na twoje stanowisko byłoby znacznie gorszych. Nie zależy mi na burdelu poza moimi lokalami.

Lucyfer milczał, patrząc na demona.

- Wyjdź. I nie denerwuj mnie więcej.

Wiedział, że do geniuszu politycznego brakuje mu wiele, ale nie znosił, gdy ktoś mu o tym przypominał.

Asmodeusz się nie ruszył. Pochylił się w stronę Lucyfera.

- Przypomnij sobie spór terytorialny między Dantalionem, a Belialem. Belial nie daje się łatwo irytować, więc nawet się nie przejął gadkami Dantaliona, że jemu tamta ziemia należy się bardziej. Ale kiedy najechał jego ziemię i wyrżnął mu całą służbę i straż przyboczną, kiedy Belial pił w moim burdelu, ten ostro się wkurzył i odpowiedział adekwatnie do swoich uczuć. Walczyli ze sobą kilka miesięcy. Uspokoili się dopiero, kiedy nawarczałeś na nich, że to jakaś bzdura jest i że jak się nie uspokoją, zapamiętasz sobie ich konflikt. A można to było załatwić tą samą groźbą zanim się zaczęło.

Lucyfer pochylił się w stronę Zgniłego Chłopca. Przezwisko to Asmodeusz otrzymał ze względu na swój wygląd i zamiłowanie do wódki oraz kobiet. Widział teraz twarz demona z bardzo bliska. Asmodeusz był tak poważny, jakby nie miał w ogóle zamiaru zaszkodzić w jakikolwiek sposób Lucyferowi.

W niczym nie przypominał swojego ojca.

Nagłe wspomnienie rozdarło jego spokój jak kiepską tkaninę.

Samael był poważny, jakby w ogóle nie miał zamiaru zaszkodzić w jakikolwiek sposób Lucyferowi. Jego zielone oczy ze złotymi plamkami patrzyły z godnością i napięciem.

- Wiesz przecież, że to jest nieuczciwe. Nie wybierasz sobie urodzenia, a gdybyś urodził się kastę niżej, to nie miałbyś wstępu nigdzie powyżej Czwartego Nieba. To chore. Przecież wszyscy skrzydlaci są równi, są pod sztandarem jednej Jasności…

Samael miał rację. Wręcz wyszeptywał myśli Lucyfera. Ten mógł tylko kiwać głową z zapałem, bo sam miał w końcu tyle do powiedzenia na ten temat.

- Tak nie powinno być… - wyszeptał tylko Lampka. Wiedział, że Samael ma rację, że coś trzeba zrobić, że powinien postąpić jak przyjaciel mu radzi. Zbuntować się, okazać swoje niezadowolenie z obecnego stanu rzeczy.

Lucyfer patrzył w oczy syna Samaela i czuł jak jego serce pierwszy raz od miesięcy zaczyna szybciej bić. Śmierć, pod której błogosławionym płaszczem obojętności się ukrył, po raz pierwszy ustąpiła, dając miejsce pulsującemu i bardzo wściekłemu życiu.

Lucyferowi zaczęły drżeć dłonie.

- Czego ty chcesz? – wyszeptał cicho pozwalając, by jego oczy zapłonęły gniewem. Zimnym jak lody Siódmego Kręgu i gorącym jak odmęty Jezior Płomieni.

Asmodeusz patrzył na jego gniew jak na zjawisko. Rozchylił wargi i kompletnie nie przestraszony badał wzrokiem twarz Lucyfera, jakby ten był dziełem sztuki i nie wiedział o tym. Na jego twarzy malowały się emocje, uwaga przeplatała się ze zrozumieniem. Lekkie wygięcie brwi i zaciśnięte wargi znamionowały surowy zachwyt nad czymkolwiek, co Władca Piekieł przeżywał.

Dopiero po chwili Zgniły Chłopiec się ocknął. Przestał patrzeć na Lucyfera jak na obraz i dostrzegł w nim żywą istotę.

- Nie jestem swoim ojcem – powiedział poważnie. Spojrzał Lucyferowi głęboko w oczy.

Wtedy coś się zmieniło. Nie byli już stręczycielem i politykiem. Każdy z nich był sobą, niezależnie od tego, co robił.

- I nie chcę ci zrobić krzywdy. Ani cię wykorzystać. Ani upokorzyć – wycedził obojętnie.

- A czego chcesz? – wysyczał przez zęby Lucyfer. Zaciskał je tak mocno, że słowa były ledwo rozróżnialne.

Asmodeusz przełknął ślinę, na jego twarzy pojawiło się jakieś zmartwienie, przyrośnięte do niego jak skóra, takie, z którym można było żyć i nic poza tym.

Opanował się po chwili i odpowiedział:

- Chcę cię namalować.

~*~

Lucyfer nie zaufał mu od razu. Raczej minęło mnóstwo czasu, nim pozbył się starannie utrzymywanej rezerwy, którą Zgniły Chłopiec tak naprawdę skutecznie zniszczył już przy pierwszym spotkaniu. Coś w Lucyferze zaufało Asmodeuszowi od razu. Ale nie przyjmował tego do wiadomości, trzymał dystans. Spędzali razem czas. Pod pretekstem malowania.

O ile to był naprawdę pretekst, myślał ponuro Lampka.

Bo wyglądało to w taki sposób, że Lucyfer zgodził się, nie myśląc wiele, na ten głupi obraz.

Więc Asmodeusz wytłumaczył mu, że najpierw musi się go nauczyć.

Nauczyć, czyli poszkicować go sobie zwyczajnie, kiedy ten będzie zajęty, żeby nauczyć się linii ciała, wyrazów twarzy, takich tam rzeczy. A dopiero potem będzie malował. Lucyfer nie protestował. Inna sprawa, że Asmodeusz miał podzielną uwagę.

Demon rozwalił się na leżance dyndając jedną noga w powietrzu.

- Co robisz? – pytał nie odrywając oczu od szkicownika, nadal trzymając nad nim ołówek.

A Lucyfer odpowiadał.

- Próbuję zorientować się w zawiłościach konfliktu Azazela i tego, no, jak mu tam… Agaresa.

- Pożarli się o wpływy w sferze narkotykowej. Ale udają, że poszło im o coś innego.

Lucyfer ścisnął palcami kąciki oczu. Był już zmęczony, dochodził środek nocy.

- Co mam z nimi zrobić? – zapytał. Nie miał już sił myśleć.

- Azazel jest jak najbardziej myślący, stań po jego stronie, opłaci ci się to. Poza tym steruje wywiadem i jak na razie jego wywiad wręcz zaczyna dorównywać szpiegostwu Razjela. A to wiele. Ten drugi niech się uspokoi i nie wychyla na przyszłość.

- Dobrze. Tak zrobimy – odparł Lampka.

I ta nieznośna liczba mnoga. Nie wiedział, kiedy zaczął jej używać. Przyszła tak naturalnie. Po dłuższym czasie przebywania ze sobą stała się naturalna. Asmodeusz pomagał Lucyferowi jakby nic innego nie miał do roboty i niczego poza pozowaniem w zamian nie chciał.

Bo do pozowania w końcu doszło.

I to doświadczenie było straszne.

Asmodeusz kazał mu zdjąć koszulę.

Więc Lucyfer zdjął.

Przez następne kilka godzin był obiektem najbardziej skoncentrowanej uwagi, jakiej w życiu doświadczył. Asmodeusz patrzył na niego, ale też poprzez niego i Lucyfer poczuł się po raz pierwszy w życiu nagi. Naprawdę nagi.

Pomimo spodni, pomimo tego, że w każdej chwili mógł się ubrać i wyjść, był jak przykuty do podłogi, na której stał.

Te kilka godzin powinno mijać mu wolno, a minęło jak kilka sekund. Natłok myśli był potworny. Słyszał samego siebie, słyszał bicie swojego serca, słyszał echa przeszłości spędzonej w Królestwie, słyszał momenty spędzonego w Otchłani. Te ostatnie co do jednego zlane w bezładną i pozbawioną znaczenia masę i tylko jeden moment świecił jakimś życiem, jakimś światłem.

Spotkanie z Asmodeuszem.

Słyszał wreszcie bitwę. Słyszał własny, nigdy niewykrzyczany krzyk potępieńca, który stracił wszystko, na czym mu zależało. I nigdy tego należycie nie opłakał. I nigdy nie poskładał swojego życia znowu do kupy. Nie stworzył sobie nowego sensu.

Asmodeusz zerkał to na modela, to na obraz. Jego palce trzymające pędzel zręcznie aplikowały farbę prawie bez momentów zastanowień, Asmodeusz malował w transie, nie widząc tak naprawdę niczego ani nikogo.

Minuty mijały, a Lucyfer połykał własne łzy, bo nie chciał psuć obrazu, który powstawał pod palcami nowego przyjaciela.

Kiedy pozowanie się skończyło, Asmodeusz wytarł dłonie w szmatę nasączoną terpentyną i spojrzał na modela.

Lampka drżał. Mięśnie napinane i nierozluźniane przez wiele godzin teraz wystawiały mu wysoki rachunek.

Asmodeusz podszedł do niego i spojrzał z ukrywaną łagodnością.

- Trzeba było się odezwać, że się męczysz. Jak model mi przypomina, robię przerwy. Jak nie przypomina, to gotów jestem go zadręczyć.

- Nie chciałem ci przeszkadzać – pokręcił głową Lucyfer nie patrząc Asmodeuszowi w oczy. Zgniły Chłopiec wyciągnął dłoń i położył ją na jego ramieniu. Palce miał wilgotne od terpentyny.

Lucyfer podniósł głowę czując dotyk i spojrzał mu w oczy. Jego błękitno-szare tęczówki pełne były życia. Bolesnego, dręczącego, ale i świetlnego.

- Lucyferze… - zaczął cicho Zgniły Chłopiec, ale Lampka nie pozwolił mu dokończyć.

Wyrwał ramię spod dłoni, złapał koszulę i wybiegł z pomieszczenia.

~*~

Kilka godzin później pijany jak bela wlewał w siebie kolejne kolejki. Nie pił w samotności. Udał się do jednego z rozlicznych lokali na terenie Otchłani i zwyczajnie pił przy barze. Goście zauważali go, dziwili się i pili dalej. Potem byli już tak pijani, że nie zwracali uwagi na nic i nikogo.

Alkohol spełnił swoje zadanie. Lucyfer czuł, że rzeczywistość wywinęła fikołka. Wszystko było niepewne, zamazane i nieistotne. Czuł, że o czymś zapomniał, ale co zrozumiałe, nie wiedział, o czym. Nie domyślał się, co to takiego, ale czuł, że coś ważnego, istotnego… wspomnienie fioletu i zieleni, a także krwawej czerwieni zatańczyło pod jego powiekami, ale poza silniejszymi drgnięciami serca nie niosło za sobą żadnych emocji.

Kiedy był tak pijany, że więcej na siebie wylewał niż wypijał, rzucił na blat sakiewkę nie przejmując się liczeniem i z pomocą ścia...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin