Salvador Dali - Dziennik geniusza.doc

(987 KB) Pobierz
szczerość w nieskromności czy nieskromność w szczerości

„Dziennik geniusza” Salvador Dali

 

Wstęp

 

Od wielu lat Salvador Dali dzielił się z nami uwagami na te­mat dziennika, który systematycznie prowadzi. Początkowo skłonny był nadać mu tytuł Moje resekretne życie, sugerujący niejako dalszy ciąg Sekretnego życia Salyadora Dali1 autorstwa Dalego. Ostatecznie zdecydował się na tytuł bardziej precyzyj­ny i bardziej odpowiadający rzeczywistości: Dziennik geniu­sza. Widnieje on na okładce jednego z zeszytów szkolnych, zawierającego pierwsze rozdziały kolejnego dzieła Dalego. W nieuporządkowanej formie autor przedstawia w nim swoje myśli, rozterki malarza owładniętego manią doskonałości, swo­ją miłość do żony, relacje ze swych nieprawdopodobnych spot­kań, poglądy estetyczne, psychologiczne, filozoficzne, biologi­czne.

Dali jest świadom własnego geniuszu, i to w stopniu zadzi­wiającym. Ta głęboka wiara jest zarazem, jak się wydaje, czymś niezmiernie stymulującym. Rodzice nadali mu imię Salvador, gdyż miał okazać się zbawcą malarstwa zagrożonego śmiercią, a to na skutek wpływów sztuki abstrakcyjnej, akademickiego surrealizmu, dadaizmu oraz — ogólnie rzecz biorąc — wszelkich anarchizujących „izmów”. Dziennik ten jest zatem pomnikiem wzniesionym przez Dalego ku własnej chwale. Nie sposób do­szukać się w nim choćby odrobiny skromności, zadziwia nato­miast szczerością. Autor ujawnia swe sekrety z niesłychanym bezwstydem, nieokiełznanym humorem, błyskotliwą błazena­dą. Podobnie jak Sekretne życie, Dziennik geniusza jest hy­mnem na cześć Tradycji, Hierarchii Katolickiej i Monarchii. Zauważmy, jak bardzo w dobie obecnej stronice te wydadzą się wywrotowe czytelnikowi nie obeznanemu z materia.

Trudno powiedzieć, co bardziej należałoby tu podziwiać: szczerość w nieskromności czy nieskromność w szczerości. Przedstawiając swe życie codzienne Dali zaskakuje tym biografów i pokpiwa sobie nieco z krytyków. Ale czyż nie on właśnie ma w pierwszym rzędzie prawo do mówienia o sobie? Tego prawa nie odbierze mu nikt, zwłaszcza że opowiada, nie szczę­dząc szczegółów na swój temat. z właściwą sobie inteligencją i liryzmem.

Dali uważany jest za osobę znaną, jako że powziął niezmier­nie odważną decyzję, iż stanie się postacią publiczną. Dzienni­karze skwapliwie wychwytują wszystko to, co im podrzuca. Najbardziej przy tym zdumiewa jego zdrowy rozsądek, tak jak w opisywanej przezeń scenie, kiedy to młodzieńcowi pragnące­mu osiągnąć sukces radzi delektować się kawiorem i szampa­nem, by nie umarł z głodu harując jak wyrobnik. Z kolei najbardziej urokliwe u Dalego są jego korzenie oraz szósty zmysł. Korzenie te tkwią głęboko w ziemi, skąd wyruszają na poszuki­wanie wszystkich „smakowitych” (by posłużyć się jednym z jego ulubionych wyrazów) dokonań człowieka na przestrzeni czterdziestu wieków malarstwa, architektury i rzeźby. Jego szó­sty zmysł, skierowany ku przyszłości, wchłaniają, przewiduje i pojmuje z ogromną łatwością. Nie Sposób przecenić faktu, że Dali przejawia ogromne zainteresowanie zdobyczami nauki. W twórczości jego pobrzmiewają echa wszystkich odkryć i wynalazków, które pojawiają się tu w nieco tylko zmodyfiko­wanej formie.

Co więcej, Dali wyprzedza naukę, której racjonalny rozwój osi proroczo we właściwym mu „irracjonalnym” stylu. On sam niejednokrotnie przeżywał osobliwą przygodę jako twórca: często jego własne pomysły umykają mu spod kontroli, kumulują się w zaskakującym dla niego tempie, konkretyzują się bez Jego udziału. Po początkowym okresie niewiary i niezrozumie­nia, twórczość Dalego osiągnęła etap, w którym wydaje się ogarniać całą rzeczywistość. Mało tego. Jego pozornie chaoty­czne idee, przeniesione na grunt przyrody, są w stanie rozpo­cząć samodzielny żywot. Wprawia go to czasem w zdumienie: ziarno, rzucone mimochodem w glebę, wydało krzew. Dali kontempluje jego owoce w charakterystyczny dla siebie, bła­zeński sposób. Odkąd dzięki ludzkiej woli i przypadkowi chi­meryczny projekt ujrzał światło dzienne, dojrzał i okrzepi, Dali nie wierzy już w jego nierealność.

Dodam jeszcze, że Dziennik geniusza jest dziełem prawdzi­wego pisarza. Dalego cechuje plastyczność opisu, umiejętność błyskawicznej i ciętej repliki. Styl jego jest błyskotliwy, baro­kowy; ma w sobie coś z Renesansu, podobnie jak jego malar­stwo. Korekty tych stronic dokonano wyłącznie przez wzgląd na ortografię, która jest fonetyczna we wszystkich językach, w jakich pisze — w katalońskim czy hiszpańskim‚ angielskim lub francuskim, nie usuwając nic z jego wybujałości języko­wych, krasomówstwa, obsesji. To dokument ogromnej warto­ści, dotyczący rewolucyjnego malarza, którego znaczenie jest niebagatelne, a w którego płodnym umyśle należy doszukiwać się genezy niepowtarzalnych i bulwersujących zjawisk. Amato­rzy sztuki i mocnych wrażeń, a także psychiatrzy mogą skwa­pliwie pochylić się nad tymi stronicami. Traktują one o czło­wieku, który powiedział: „Jedyna różnica między szaleńcem a mną polega na tym, że ja nim nie jestem”.

MICHEL DEON

 

 

 

 

 

 

 

 

Prolog

 

Większa jest różnica między jednym

człowiekiem a drugim niż między

dwojgiem zwierząt odmiennego gatunku.

Michel do Montaigne

 

Od czasów Rewolucji Francuskiej rozpowszechnia się bied­na, bzdurna i podzielana przez wszystkich opinia, że geniusze (pomijając ich dorobek twórczy) są istotami ludzkimi pod każ­dym względem przypominającymi (w większym lub mniej­szym stopniu) zwykłych śmiertelników. Jest to opinia fałszywa. Jeżeli zaś jest fałszywa w odniesieniu do mnie, geniusza o naj­bogatszym w dzisiejszych czasach życiu duchowym, najpra­wdziwszego geniusza współczesności, jest ona tym bardziej fałszywa w odniesieniu do geniuszy, którzy ucieleśniali szczytowe osiągnięcia Renesansu, jak na przykład Rafael — geniusz otoczony niemal aureolą boskości.

Ta oto książka udowodni, że życie codzienne geniusza, jego sen. trawienie, ekstazy, paznokcie, przeziębienia, krew, jego ży­cie i śmierć zasadniczo różnią go od całej reszty ludzkości. Ta jedyna w swoim rodzaju książka jest zatem pierwszym dzienni­kiem napisanym przez geniusza. Co więcej — przez jedynego geniusza, który miał niepowtarzalną szansę poślubić genialną Galę, jedyną mitologiczną niewiastę naszych czasów.

Oczywiście nie wszystko zostanie dziś powiedziane. W dzienniku tym, obejmującym jedenaście lat (od 52 do 63 r.) mojego resekretnego życia, będą widniały niezapisane stronice. Na moją prośbę i za zgodą wydawcy niektóre lata i dni muszą na razie pozostać nieznane. Rządy demokratyczne nie są w sta­nie publikować wiadomości o rewelacyjnych odkryciach, jakie dla mnie są chlebem powszednim. Niewydane materiały ukażą

się później w ośmiu kolejnych tomach pierwszej serii Dziennika geniusza, jeśli zaistnieją ku temu sprzyjające okoliczności; jeżeli nic — w drugiej serii, kiedy Europa powróci do swego tra­dycyjnego ustroju monarchicznego. Wyglądając z utęsknie­niem. tej chwili pragnę, aby także czytelnik oczekiwał jej w na­pięciu, a zarazem poznawał na temat atomu Dalego wszystko to, czego może się już teraz dowiedzieć.

              Oto wyjątkowe, a niezwykle przyczyny, niemniej całkowicie wiarygodne, dla których wszystko, co teraz nastąpi (wliczając w to moją osobę), od początku do końca okaże się genialne —nieodwołalnie i niezaprzeczalnie — albowiem chodzi tu jedynie o wierny Dziennik waszego wiernego i pokornego sługi.

 

 

 

1952

 

Port Lligat, 1 maja

 

 

Bohaterem jest ten, kto buntuje się przeciw autory­tetowi ojcowskiemu i przezwycięża go.

Zygmunt Freud

 

Aby napisać to, co następuje, używam po raz pierwszy la­kierków, w których nigdy nie mogłem zbyt długo chodzić, po­nieważ są okropnie ciasne. Wkładam je zazwyczaj tuż przed rozpoczęciem prelekcji. Bolesny ucisk, jaki wywierają na sto­py, potęguje do granic możliwości moje zdolności oratorskie. Ten wyszukany a przenikliwy ból sprawia, że śpiewam jak sło­wik albo któryś z pieśniarzy neapolitańskich, co to również no­szą przyciasne trzewiki. Nieokiełznana fizyczna żądza tudzież straszliwe tortury, jakie zadają mi lakierki, zmuszają mnie do tego, bym w skondensowanej formie ujawniał boskie prawdy, głosząc je wszem i wobec, nękany ogromem cierpienia swych udręczonych stóp. Wkładam zatem trzewiki i zaczynam opisy­wać, masochistycznie, bez pośpiechu, całą prawdę na temat wy­kluczenia mojej osoby z grupy surrealistycznej. Niewiele mnie obchodzą oszczerstwa, do jakich może się posunąć Andre Bre­ton, który nie potrafi mi wybaczyć, że jestem ostatnim i jedy­nym surrealistą. Ważne jest jednak, aby pewnego dnia wszyscy się dowiedzieli, kiedy już opublikuję te stronice, jak właściwie rzecz się miała. W tym celu muszę cofnąć się do okresu dzieciń­stwa. Nigdy nie potrafiłem być przeciętnym uczniem. Czasem sprawiałem wrażenie, że nie jestem zdolny czegokolwiek się nauczyć, popisując się skrajną tępotą umysłową, czasem chłonąłem wiedzę z takim fanatyzmem, z tak wielką namiętnością i cierpliwością, że wprawiało to wszystkich w osłupienie. Aby zapał ten umiejętnie podsycać, należało skierować uwagę na rzecz, która by mnie zainteresowała. Wystarczyło, że coś mnie zaintrygowało, bym przejawiał nieposkromiony głód wiedzy.

Pierwszy z moich nauczycieli, Don Esteban Trayter2, powta­rzał mi przez cały rok, że Bóg nie istnieje, niezmordowanie do­dając przy tym, iż religia to „sprawa kobiet”. I chociaż byłem młody wiekiem, pogląd ten wprawił mnie w zachwyt. Wydawał mi się nieodparcie prawdziwy. O jego słuszności mogłem prze­konać się codziennie w rodzinnym domu, gdzie jedynie kobiety chodziły do kościoła. Ojciec trzymał się z dala od tych spraw, uznając się za wolnomyśliciela. Aby tym dobitniej podkreślić niezależność własnych przekonań, nawet najkrótsze wypowie­dzi okraszał strasznymi i oryginalnymi bluźnierstwami. Jeśli ktoś był tym zgorszony, z lubością powtarzał aforyzm swego przyjaciela, Gabriela Alamara: „Bluźnierstwo to najpiękniejsza ozdoba języka katalońskiego”.

Postanowiłem zresztą opowiedzieć o tragicznym życiu ojca.

Zaiste, godne jest ono Sofoklesa. Ojciec mój rzeczywiście był „człowiekiem, którego nie tylko najbardziej podziwiałem. ale także najczęściej naśladowałem, sprawiając, że bardzo cierpiał z tego powodu. Proszę Boga, by miał go w swej najświętszej opiece, co jak sądzę, już nastąpiło, albowiem przez trzy ostatnie lata życia przechodził głęboki kryzys wiary, czego błogosła­wionym skutkiem okazało się pocieszenie i odpuszczenie grze­chów, gdy udzielano mu ostatnich sakramentów.

Niemniej, w okresie dzieciństwa, kiedy umysł mój spragnio­ny był wiedzy, w bibliotece ojca znajdowałem wyłącznie książ­ki o treści ateistycznej. Przeglądając je, skwapliwie przyjąłem do wiadomości (i nie było to wcale dziełem przypadku), że Bóg nie istnieje. Z nieprawdopodobną cierpliwością czytałem ency­klopedystów, którzy wydają mi się dzisiaj okropnie nudni.

Słownik filozoficzny Woltera na każdej Stronie dostarczał mi ar­gumentów natury prawnej (podobnie jak w wypadku ojca, któ­ry był notariuszem) na nieistnienie Boga.

Kiedy po raz pierwszy otworzyłem Nietzschego, doznałem głębokiego wstrząsu. Bez ogródek potrafił powiedzieć: „Bóg umarł!” Jakże to! Właśnie dowiedziałem się, że Bóg nie istnie­je, a teraz ktoś powiadamia mnie o jego zgonie! I tak zrodziły się pierwsze wątpliwości. Zaratustra wydał mi się nie lada bo­haterem; podziwiałem jego wielkość ducha, lecz jednocześnie przejawiał taką dziecinadę, z której ja, Dali już dawno wyro­słem. Kiedyś będę większy od niego! Nazajutrz, po pierwszej lekturze książki Tako rzecze Zaratustra wyrobiłem sobie zdanie na temat Nietzschego. Był to człowiek słaby. Jego słabość pole­gała na tym, że stał się szaleńcem, podczas gdy w tej dziedzinie najważniejsze to starać się nim nie być! Refleksje te stanowiły podstawę mojej pierwszej dewizy życiowej, którą miałem się kierować w życiu: „Jedyna różnica między szaleńcem a mną polega na tym, że ja nim nie jestem”. W trzy dni przyswoiłem sobie i przetrawiłem Nietzschego. Po tej uczcie drapieżnika pozostał mi jeszcze jeden szczegół osobowości filozofa, ostatnia kość do obgryzienia: jego wąsy! Federico Garcia Lorca, zafa­scynowany wąsami Hitlera, oświadczy później, że „wąsy są sta­łym elementem tragicznym ludzkiej twarzy”. Nawet pod tym względem miałem przewyższyć Nietzschego! Moje wąsy nie będą przygnębiające, katastroficzne, przytłoczone muzyką wagnerowską i mgłami. Nie! Będą wysmukłe, imperialistycz­ne, ultraracjonalistyczne, strzelające ku niebu niczym misty­cyzm wertykalny, niczym struktury pionowe hiszpańskich związków zawodowych3.

Nietzsche, miast utwierdzić mnie w ateizmie, po raz pier­wszy zasiał w mym umyśle wątpliwości i pytania natury premi­stycznej, czego ukoronowaniem miał okazać się rok 1951, kie­dy to zredagowałem swój Manifest4. Natomiast jego osobo­wość, owłosienie oraz nieprzejednane stanowisko względem łzawych i wyjałowionych cnót chrystianizmu przyczyniły się w sensie psychologicznym do rozwoju mych cech antyspołecznych i antyrodzinnych, w sensie fizjologicznym zaś— do określenia mej sylwetki. Po lekturze Zaratustry zapuściłem bokobrody, które pokryły mi policzki aż do kącików ust, a hebanowe włosy stały się długie jak u niewiasty. Za sprawą Nietzschego zrodziła się we mnie idea Boga. Równocześnie jednak, jako wzór do podziwiania i naśladowania, sprawił, że wy­kluczono mnie z własnej rodziny. Wypędzono mnie za to, że zbyt wnikliwie studiowałem i dosłownie interpretowałem atei­styczne i anarchizujące nauki z książek ojca, który również nie mógł ścierpieć tego, że prześcigałem go we wszystkim, zwłasz­cza zaś, że moje bluźnierstwa były jeszcze bardziej soczyste niż jego własne.

Cztery lata poprzedzające wykluczenie mnie z rodziny oka­zały się nieustannym i radykalnym „przewrotem duchowym”. Były to dla mnie cztery prawdziwie nietzscheańskie lata. Moja ówczesna egzystencja byłaby niezrozumiała, gdyby nie rozpa­trywać jej pod tym właśnie kątem. Był to okres, kiedy areszto­wano mnie w Geronie, kiedy Salon Jesienny w Barcelonie od­rzucił jeden z moich obrazów za treści obsceniczne, kiedy wspólnie z Bunuelem redagowałem obelżywe listy adresowane do lekarzy-humanistów i wszystkich najważniejszych osobisto­ści w Hiszpanii, łącznie z laureatem nagrody Nobla, Juanem Ramonem Jimenezem. Najczęściej cała ta działalność była ab­solutnie nieuzasadniona, pragnąłem jednak wyrazić w ten spo­sób swoją „wolę mocy” i udowodnić sobie samemu, że nie je­stem jeszcze czuły na wyrzuty sumienia. Moim nadczłowie­kiem miała stać się ni mniej ni więcej tylko kobieta —nadkobieta Gala.

Gdy w domu ojca, w Cadaques surrealiści zauważyli obraz który niedawno namalowałem, a który Paul Eluard nazwał: Żałobna gra, zgorszeni byli elementami skatologicznymi i ana­lnymi tego malowidła. Zwłaszcza Gala odniosła się krytycznie do mego dzieła. Reakcja jej była tak gwałtowna‚ że wywołała wówczas mój sprzeciw. Później jednak taka jej postawa spra­wiała, że żywiłem dla niej uwielbienie. Nosiłem się z zamiarem dołączenia do grupy surrealistycznej, której hasła i poglądy skrupulatnie studiowałem, nie zaniedbując najdrobniejszego szczególiku. Sądziłem, że chodzi tu o spontaniczny zapis myśli bez jakiejkolwiek kontroli, czy to z racjonalnego, czy też este­tycznego lub psychologicznego punktu widzenia. I co się oka­zało? Kiedy pełen jak najlepszych chęci miałem ostatecznie do­łączyć do grupy, zaczęto przede mną piętrzyć przeszkody, po­dobnie jak w mojej własnej rodzinie. Gala pierwsza mnie ostrzegła, że wśród surrealistów spotkam się z równie nieprzy­chylnym nastawieniem jak gdzie indziej i że w gruncie rzeczy wszyscy oni mają mentalność mieszczańską. Moją siłą — prze­widywała — będzie trzymanie się na dystans, jeśli chodzi o wszelkie prądy artystyczne i literackie. Dodawała przy tym proroczo (jej intuicja przewyższała wówczas moją własną), iż moja metoda paranoiczno-krytyczna jest tak niepowtarzalna, że pozwoliłoby to pierwszemu lepszemu członkowi grupy na stworzenie odrębnej szkoły. Moja nietzscheańska energia nie była jednak Gali posłuszna. Absolutnie nie miałem zamiaru utożsamiać surrealistów z jeszcze jedną grupą artystyczno-lite­racką. Uważałem, że są w stanie wyzwolić człowieka spod ty­ranii „świata praktycznego rozumu”. Miałem stać się Nie­tzschem irracjonalności. Ja, zaciekły racjonalista, byłem jedyną osobą, która wie, czego chce: nie poddam się irracjonalności dla samej irracjonalności, irracjonalności narcystycznej i recep­tywnej, jak czynią to inni — wręcz przeciwnie. Wydam bitwę, której celem będzie „zdobycie irracjonalności”5 W tym okresie moi przyjaciele pozwolą się usidlić irracjonalności, ulegając jak wiele innych osób, nie wyłączając Nietzschego, tej romantycz­nej słabości.

Przesiąknięty wszystkimi możliwymi ideami surrealistycz­nymi i czyniąc ukłon w stronę Lautreamonta i markiza de Sade, dołączyłem wreszcie do grupy, pełen wiary, wiary jakże jezuic­kiej, pragnąc w głębi duszy stać się rychło jej przywódcą. Z ja­kiego powodu miałbym odczuwać chrześcijańskie skrupuły względem mego nowego ojca, Andre Bretona, skoro nie miałem ich w stosunku do tego, któremu zawdzięczam swe istnie­nie?

Pojmowałem więc surrealizm dosłownie, nie zapominając ani o krwi, ani o ekskrementach, które stanowiły pożywkę dla zjadliwych ataków jego obrońców. Podobnie jak pragnąłem zo­stać absolutnym ateistą, czytając książki ojca, tak teraz studio­wałem „nauki surrealistyczne” z taką sumiennością, że wkrótce stałem się jedynym „surrealistą integralnym”. Konsekwencją tego było wykluczenie mnie z grupy, gdyż okazałem się zbyt surrealistyczny. Argumenty, jakie mi przedstawiono, przypomi­nały mi powody, dla których wykluczono mnie z rodziny. Gala­ Gradiva, „Krocząca naprzód”, „Niepokalana intuicja” jeszcze raz miała rację. Dziś już mogę powiedzieć, że spośród wszy­stkich prawd, których nie jestem w stanie zakwestionować, je­dynie dwie nie dadzą się wyjaśnić dzięki mojej woli mocy: jed­ną jest Wiara, którą odzyskałem w 1949 roku, drugą zaś to, że Gala będzie miała zawsze rację, co się tyczy mojej przyszłości.

Kiedy Breton odkrył moje malarstwo, zaszokowany był szpecącymi je elementami skatologicznymi. Zaskoczyło mnie to. Zaczynałem od g..., co z psychoanalitycznego punktu wi­dzenia mogło w przyszłości być uznane za pomyślną wróżbę —groźbę złotej fali, co miała mnie na szczęście zalać! Chytrze przekonywałem surrealistów, że elementy skatologiczne mogą jedynie przynieść ruchowi powodzenie. Na próżno powoływa­łem się na ikonografię trawienną ze wszystkich epok i cywiliza­cji: kura o złotych jajach, jelitowe delirium Danae, osioł o zło­tych ekskrementach... Nie dawano mi wiary. Toteż rychło pod­jąłem odpowiednią decyzję. Skoro wzgardzili g..., które tak wspaniałomyślnie im ofiarowałem, zachowam te skarby i to złoto dla siebie. Słynny anagram, stworzony z tak wielkim mo­zołem dwadzieścia lat później przez Bretona: Avida Dollars 6 już wówczas można było proroczo lansować.

Wystarczył mi tydzień działalności w grupie surrealistycz­nej, by dojść do wniosku, że Gala miała rację. Moje elementy skatologiczne w pewnym stopniu tolerowano, natomiast szereg innych rzeczy zakwalifikowano jako „tabu”. Napotykałem tu te same trudności co w domu rodzinnym. Krew mogłem prezen­tować. Mogłem doń dorzucić odrobinę gówienka. Ale już nie miałem prawa eksponować samego gówienka. Zezwolono mi na przedstawianie genitaliów, ale fantazje analne były już za­bronione. Na odbyt spoglądano bardzo niechętnym okiem! Les­bijki nawet im się podobały, ale pederaści już nie. Z marzeń sennych można było do woli czerpać elementy sadystyczne, po­sługiwać się parasolami i maszynami do szycia, ale jakiekol­wiek treści religijne, nawet zabarwione mistycyzmem, były niedozwolone (chyba że na użytek laików). Nawet jeśli śniła się Madonna Rafaela bez widocznych bluźnierczych treści, nie można było tego prezentować...

Jak już wspomniałem, stawałem się stuprocentowym surre­alistą. Pełen najlepszych chęci, postanowiłem doprowadzić swój eksperyment aż do ekstremalnych granic, do niemalże ab­surdalnych rozmiarów. Czułem, że jestem gotów do działania, pełen owej śródziemnomorskiej i paranoicznej obłudy, do cze­go — jak sądzę — ty...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin