Dobraczynski Jan - Magdalena.rtf

(546 KB) Pobierz

JAN DOBRACZYŃSKI

 

 

 

Magdalena

 

 


Część pierwsza


1

 

Morze kołysało łodzią. Fale łaskotały dno, jakby ktoś skrobał po deskach palcami. Żagiel obwisł. Wiatr, który rankiem dął w stronę lądu, teraz ucichł. Nic nie rozpraszało wiszącego nad zatoką upału.

Jej ten żar nie przeszkadzał. Wyciągnęła się leniwie na rozścielonych na pokładzie poduszkach. Jedną dłoń podłożyła pod kark. Czarne włosy rozsypały się szeroko wokoło głowy. Mieniły się pieszczone blaskiem przesianym przez szkarłatną zasłonę słońca.

Bezruch ogarnął wszystkich na pokładzie. Trzej muzykanci odłożyli swoje instrumenty i pospali się w cieniu, rzucanym przez kabinę na rufie. Żaden dźwięk nie dochodził spod pokładu, widać wioślarze spali także, wsparłszy głowy na wiosłach. Tylko jeden sternik tkwił na swoim stanowisku, ale i on kiwał się sennie, nasunąwszy na czoło kapelusz słomkowy o wielkim rondzie.

Dźwignęła się i otworzyła szeroko oczy. Były duże, czarne, jakby nakrapiane złotem. Sen ją odszedł. Wsparta na rękach powiodła spojrzeniem po uśpionym pokładzie. Wzrok jej spoczął na leżącym obok niej mężczyźnie. Był ubrany w taką samą jak ona krótką, amarantową tunikę. Spał. Jedną ręką przykrył oczy, drugą miał wyciągniętą w jej stronę. Patrzyła na muskularne wygolone gładko ramię, na półotwartą dłoń z pierścieniem na serdecznym palcu.

Znała dobrze to ramię i te palce, szczupłe, ale mocne, nawykłe do trzymania wodzy i miecza. Wydawały się wcieleniem siły. A jednak ta sama dłoń potrafiła być zdumiewająco delikatna. Nie siła, ale właśnie ta miękkość zwyciężyła jej sprzeciwy, kazała zapomnieć, że została zdobyta.

Oderwała wzrok od dłoni, która dotykała jej biodra, znowu patrzyła wokoło siebie. Przed nią tafla morza, ujęta w półokrąg ziemi, poruszała się lekko. Schodzące ku zachodowi słońce świeciło w stronę lądu, wydobywało wszystkie jego barwy: ciemną zieleń drzew, płową - skalnych zboczy, czerń głazów przybrzeżnych, mglisty błękit gór. Jeden ze szczytów wznosił się bliżej morza. Zielone zbocze porosłe było bujną roślinnością. Nad szczytem unosił się leciutki pióropusz dymu.

U stóp góry rozrzucone były wśród zieleni skupiska białych domów. Ku zatoce spływały potoki. Z daleka wyglądały jak srebrne łańcuszki, pogubione w trawie.

Gdy odwróciła głowę w przeciwną stronę, widziała pod blask słońca skrzącą się powierzchnię morza. Wyspa sterczała z wody niby wbity w dno potężny słup. Robiła wrażenie niedostępnej skały.

Kiedyś ją opłynęli. Od strony morza nabrała teraz kształtu klęczącego wielbłąda: dwa wierzchołki przedzielała zielona przełęcz niby położone między garbami siodło. Środkiem przełęczy, między podpierającymi winnice murkami, biegła w górę zakosami droga. Z daleka dostrzec można było, że zdobią ją białe posągi.

Ale ledwo zbliżyli się do portu, wypłynęła im naprzeciw łódź. Na jej pokładzie wznosiła się wieżyczka z długą belką zakończoną hakiem - groźne urządzenie, które zadecydowało przed pół wiekiem o zwycięstwie pod Akcjum. Łódź pędzona wiosłami podpłynęła blisko, jej dowódca, we wciśniętym na oczy hełmie, oznajmił przez tubę grzecznie, ale służbiście:

- Z rozkazu cezara nikt nie wzywany nie ma prawa ani podpływać do wyspy, ani lądować. - Dorzucił mniej służbiście. - Poleć, panie, sternikowi zawrócić. Cezar nie lubi nieoczekiwanych odwiedzin. Mam rozkaz zatopić każdy statek, który mimo zakazu zbliży się do wyspy.

Odpłynęli śpiesznie. Na lądzie powtarzane były opowieści o okrutnych zabawach, jakie miał podobno wyprawiać na wyspie cezar wraz z młodym Gajusem Kaligulą, którego trzymał przy sobie. Z tymi zabawami wiązano wypadki tajemniczego znikania w okolicy chłopców i dziewcząt. Nigdy już więcej nie popłynęli w tamtą stronę.

Wstała wolno. Postąpiła kilka kroków depcząc rozścielony dywan bosymi stopami o pomalowanych krwiście paznokciach. Nie odrywała wzroku od półkręgu lądu, jaki miała przed sobą. Inaczej wyglądał tutejszy świat niż jej ziemia ojczysta. Gleba tutaj rodziła lekko i przynosiła obfite plony. Niezliczone statki handlowe dowoziły towary i bogactwa nie tylko z pobrzeża morza, określanego dumnym mianem mare nostrum, ale również to wszystko, co poprzez porty egipskie ściągane było do Italii z odległych i tajemniczych ziem Wschodu. Leżąc na drodze płynącego strumienia bogactw, miasta tutejsze stały się prawdziwą krainą dobrobytu, rozkoszy i użycia. Gdy ją Lucjusz tutaj przywiózł, trudno jej było uwierzyć, że taki świat może istnieć. Spędzili jakiś czas w Rzymie. Ale stolica była pełna gwaru, hałasu, sporów i intryg. Życie w Rzymie męczyło. Tutaj można się było bawić bez zmęczenia i przesytu. Ludzie pławili się w morzu lub w ciepłych źródłach, jedli coraz bardziej wymyślnie, pili, przesiadywali w termach, w cyrkach i na stadionach, rozkoszowali się widowiskami teatralnymi, ale przede wszystkim szukali zadowolenia w coraz nowszych, coraz bardziej wyrafinowanych rozkoszach erotycznych. Pod opieką władczyni miasta, Wenus, kwitła głoszona przez wygnanego poetę podniecająca ars amandi. To, co on opisał swym lekkim rylcem - tutaj działo się naprawdę.

Czyż wśród takiego życia można było pamiętać o trudnościach gospodarczych, jakie dotykały cierpiących na narastający brak rąk roboczych właścicieli majątków? Na kłopoty powodowane przez wzrastający w liczbę z roku na rok plebs? Na walki polityczne? Ludzie zapominali tutaj o wszystkim, poza poszukiwaniem nowych rozrywek i rozkoszy. Żyli niby w Raju w tej niepojętej krainie, o jakiej - pamiętała - czytywano, gdy była dziewczynką.

Posłyszała za sobą głos mężczyzny. Lucjusz obudził się także.

- Już nie śpisz, carissima? To dobrze - ziewnął. - Trzeba nam już wracać. Słońce się zniżyło.

- Wybierasz się dziś do Poppeuszów?

- Tak. Muszę do nich iść. Ojciec chce tego.

- Więc wracajmy.

Lucjusz klasnął rozkazująco. Na klaśnięcie wynurzył się z cienia, rzucanego przez kabinę, starszy służby, wyzwoleniec Rufus.

- Obudź wszystkich - rozkazał Lucjusz - niech statek płynie do portu. Każ grać muzykantom. I niech podadzą nam wina i owoców.

Na pokładzie powstał ruch. Wioślarze chwycili wiosła i zagrabili nimi wodę. Sternik uderzył w mały bębenek, którym nadawał wiosłującym rytm. Muzykanci ujęli instrumenty. Zagrali wschodnią pustynną melodię. Wiedzieli, że ona ją lubi.

Nadeszły dwie niewolnice. Jedna młoda, jasnowłosa, imieniem Eola, została przywieziona przez Lucjusza z Macedonii. Niosła płaski kosz napełniony winogronami. Za nią szła druga, starsza, z dzbanem wina i z kubkami. Nazywała się Niza. Ojciec Lucjusza przywiózł ją jako dziewczynkę z Galii. Dał ją Lucjuszowi, a on ofiarował jej. Niza stała się dla niej nieodstępną towarzyszką i powiernicą.

Eoli nie lubiła. Niewolnica była ładna. Wiedziała, że Lucjusz korzysta od czasu do czasu z jej wdzięków. Nie było w tym nic niezwykłego - a jednak z przyjemnością kazała dziewczynie nałożyć sobie na stopy złocone sandałki. Pamiętała, że tak jeszcze niedawno nie było między nimi różnicy: obie były niewolnicami.

Znowu wyciągnęła się na poduszkach i trzymając nad sobą kiść dorodnych winogron sięgała po nie wargami. Zachowała ten gest z dzieciństwa. Bywało wtedy nieraz, że leżąc leniwie na trawie połykała w taki sposób słodkie grona. Kątem oka widziała, że o parę kroków od niej krząta się pracowicie siostra. Różniły się bardzo od siebie. Marta od najwcześniejszych lat była wzorem porządku i pracowitości. Rwąc winogrona nie odrywała się ani na chwilę od pracy. Rzucała gniewnym spojrzeniem w stronę próżnującej siostry. Kilka razy próbowała ją zganić, zagrozić, że się poskarży bratu. Ale ona wzruszała tylko ramionami, słysząc te pogróżki. Brat nie wdawał się w takie sprawy, a poleceń Marty nie miała zamiaru spełniać.

Równo poruszające się wiosła popychały szybko lekki stateczek. Kierowali się prosto na górę, nad której szczytem unosił się biały dymek. U jej stóp w ujściu rzeczki leżał mały port. Widać go było coraz lepiej, w miarę jak się zbliżali do lądu.

W porcie czekała na nich lektyka. Do miasta trzeba było iść drogą wyłożoną płytami.

Leżąc w lektyce obok Lucjusza oparła głowę na jego ramieniu.

- Gdy pójdziesz do Poppeuszów, chciałabym także wyjść - powiedziała.

- Dokąd?

- Pragnę zajrzeć do sklepu Marusa. Słyszałam, że ma nowe wiersze Filodema.

Zaśmiał się.

- Lubisz wiersze tego poety?

- Lubię.

- Czy dlatego, że przypominają ci twoją ziemię rodzinną?

- Trochę. Filodem urodził się w Gadarze za Jordanem. Tamtędy chodzą Żydzi z Galilei do Judei, aby uniknąć zetknięcia z Samarytanami.

- Jeśli tam się urodził, to jednak od dawna mieszka w Herculanum. Na pewno w jego wierszach znaleźć można ślady pochodzenia. Czemu chcesz ich szukać? Oni wyrzekli się ciebie, wypędzili cię, przeklęli...

Bez słowa skinęła opuszczoną głową.

- Tu jesteś wolną kobietą - ciągnął dalej - możesz czytać wiersze, chodzić do term, oglądać munera, brać udział w misteriach i pochodach ku czci Wielkiej Macierzy... Wydaje mi się, że to lubisz? A przede wszystkim możesz kochać bez oglądania się na zgodę ojca czy brata...

Znowu skinęła głową w milczeniu. To, co mówił, było prawdą. Tam, wśród swoich byłaby niewolnicą ojca, męża, brata. Musiałaby rodzić dzieci, zajmować się nimi i pracować - od świtu aż do nocy. Byłaby ciemna i głupia. Niewola dała jej więcej swobody, niż jej miała jako wolna.


2

 

Willa Gajusa Klaudiusza Prokulusa leżała w dzielnicy, w której znajdowały się najpiękniejsze insule miasta. Były to domy bogaczy pompejańskich, dostojników rzymskich, którzy tu zjeżdżali dla odetchnięcia od życia politycznego, obfitującego w intrygi i spory. Wszystkie odznaczały się przepychem, elegancją i dobrym smakiem.

Prokulusowie wywodzili się z bocznej linii Klaudiuszów. Gajus Prokulus jako centurion legionu wojował pod wodzą Germanika z Germanami, a potem pod Tyberiuszem w Armenii. O swoim pokrewieństwie z rodem cesarskim nie wspominał nigdy. - Pamiętał o tym, jak zniknęli, nie wiadomo przez kogo sprzątnięci - Agrypa Postumus, Julia, sam Germanik, a wresszcie rodzony syn cesarza, Druzus. Zanim jednak Gajus, syt zdobytych na wojnie zaszczytów, wycofał się do swej willi w Pompejach, wszedł w kontakt z wszechwładnym prefektem pretorianów, Sejanem. Sejan okazał Gajusowi sympatię i życzliwość, czym zachwycony - mając na oku przyszłość swoich dzieci: Lucjusza i Klaudii, wydanej niedawno za mąż - pozwolił sobie rozwieść się wobec niego o przynależności do panującego rodu. Sejan słuchał słów Gajusa uważnie, zapewnił, że będzie pamiętał zarówno o mężu Klaudii, jak i należnym stanowisku dla Lucjusza, który odbywał właśnie służbę wojskową w dwunastym legionie stacjonującym w Syrii, noszącym wspaniały tytuł Fulminata.

Obietnice Sejana zachęciły Gajusza Prokulusa do zajęcia się karierą syna. Poppeuszowie - ród wielkich bogaczy pompejańskich - posiadał wpływy w Rzymie, w senacie i na dworze cesarskim. Córka Poppeusza, Waleria, nie była na pewno dziewczyną piękną, stanowiła jednak znakomitą partię. Bogate małżeństwo oraz opieka najpotężniejszego człowieka w cesarstwie mogły zapewnić Lucjuszowi - jak sądził Gajus - znakomitą przyszłość. Niewolnica, którą młody trybun przywiózł ze Wschodu, wyzwolił i uczynił swą kochanką, nie odgrywała w tych obliczeniach żadnej roli. W Pompejach każdy mąż miewał obok żony kochanki - i tylko to się liczyło, aby nie wydawał na nie zbyt wiele pieniędzy.

Po powrocie do willi oboje wzięli kąpiel. Ojciec z synem świątecznie ubrani wyruszyli zaraz potem do Poppeuszów.

Gdy lektyka niosąca ich opuściła dom, przywołała Nizę. Kazała przynieść dwa ciemne płaszcze z kapturami. Wydała także polecenie, aby towarzyszył im niewolnik imieniem Karpus, potężny wzrostem i znany z wielkiej siły. Karpus trzymał w jednej ręce kij, w drugiej latarkę. Chociaż w mieście panował spokój i nie słychać było o napadach na przechodniów - zwłaszcza że stacjonująca w Neapolis kohorta pretoriańska pilnowała porządku na całym wybrzeżu ze względu na bliską obecność cesarza - Lucjusz domagał się, aby zawsze w swych wędrówkach po mieście, zwłaszcza wieczornych, towarzyszył jej niewolnik.

Mimo zmierzchu miasto było ciągle jeszcze pełne życia. Sklepy i stragany pozostawały otwarte do późna. Blask kaganków przyciągał klientów. Także winiarnie pełne były pijących. Obok otwartych drzwi jednej z tawern jakiś pijany drab naśladował bezwstydnie stojący w pobliżu posąg spitego Herculesa. Zobaczywszy dwie owinięte płaszczami postaci kobiece ruszył ku nim niepewnym krokiem, bełkocząc jakieś zachęcające słowa. Ale Karpus wysunął się naprzód i jednym uderzeniem kija zwalił pijaka na ziemię.

Na forum, wśród najelegantszych sklepów, znajdowała się księgarnia Marusa. Gdy wszedłszy do sklepu zsunęła kaptur z głowy, kupiec skłonił się nisko, poznawszy znaną sobie klientkę.

- Witaj, pani. Czym mogę ci służyć?

- Doszło do mnie, Marusie, że posiadasz na składzie nowe utwory Filodema.

- Mam je rzeczywiście. - Sięgnął do półki, na której leżały rulony, każdy przewiązany barwnym sznurkiem. - Oto jeden z tych, który został napisany pod dyktando samego poety.

- O czym mówi utwór?

- Tym razem Filodem ofiarował swoim czytelnikom ucieszne epigramaty, opisujące zabawy z kochanką...

- I nie ma w nich nic z opisów ziemi, na której urodził się poeta?

- Nie, pani. Tym razem czcigodny filozof trącił struny amora.

Rzuciła okiem na rulon, przeczytała kilka zdań, po czym oddała rulon kupcowi.

- Takich wierszy nie szukam. Te epigramaty przypominają mi plugawe wierszyki, jakie gawiedź wypisuje na murach. Szkoda, że poeta obrócił zainteresowania w inną stronę.

- Śmiem powiedzieć, pani, że jednak te wesołe wierszyki czytywane są chętniej niż westchnienia poetyckie. I autor, i ja zarabiamy na nich lepiej. Filodem potrzebuje pieniędzy. Przywiózł sobie ostatnio z Bajów nową kochankę... Jest młoda jak ty, pani.

Nie odpowiedziała. Nawet w mieście, jak Pompeje, znane były powszechnie miłostki podstarzałego poety. Widziała go kiedyś podczas misterii dionizyjskich goniącego z rozwianym włosem za bachantką, która w namiętnym tańcu zrzuciła z siebie peplum.

Marus odprowadził ją do drzwi sklepu.

Zrobiło się późno. Po niebie, na którym tu i tam wisiały obłoki niby zapomniana na sznurze bielizna, toczył się księżyc. Czasami znikał zakryty, ale jego blask prześwietlał obłok jak płomień lampy taflę grubego szkła. Na rozbłyszczanej tarczy widać było ciemne, tajemnicze zarysy.

Światła targowiska zaczynały gasnąć. Kupcy zamykali sklepy i stragany, słychać było stukot ciężkich okiennic. Na pustoszejące ulice wychodziły łaciate koty, w dzień kryjące się między krzewami. W mroku doszedł wrzask napadniętej przez samca kotki, jednocześnie rozpaczliwy i namiętny.

- Chodź - powiedziała do Nizy. - Chcę jeszcze zajść tutaj.

Skręciły w boczną, krótką uliczkę. Sklep, przed którym się zatrzymała, był zamknięty. Nad wejściem wisiał metalowy rogal ogłaszający piekarnię. Mur po obu stronach drzwi pokryty był nieprzyzwoitymi rysunkami i napisami. Obok wielkiego fallusa ktoś wypisał czterowiersz wykpiwający obrzezanie.

Kazała Karpusowi zastukać. Musiał to zrobić kilka razy, zanim otworzyło się małe okienko w drzwiach i rozległ się gniewny, nosowy głos:

- Kto tam? Kto się dobija?

- To ja - powiedziała zza pleców niewolnika - chyba poznajesz mnie, Abinerze?

Księżyc wymotał się z welonu i zaświecił mocniej, spadając wprost na jej głowę, z której zsunęła kaptur.

- Co z tego, że poznaję? Późna pora. O tej porze pod moje drzwi przychodzą tylko łobuzy, którzy malują różne świństwa. Czego chcesz?

- Chcę zamienić kilka słów z siostrzenicą twojej żony, która do was przyjechała.

- Skąd o tym wiesz?

- Mniejsza z tym, skąd. Chcę z nią mówić.

- Ona nie będzie z tobą rozmawiała. Nie należysz do naszych.

Ogarnął ją nagły gniew.

- Ostrzegam cię - powiedziała ostro - jeśli nie otworzysz drzwi i nie pozwolisz mi rozmawiać z tą dziewczyną...

Nie ukończyła groźby usłyszawszy, że piekarz zdejmuje podpierającą drzwi sztabę. Jej słowa musiały go przestraszyć. Wiedział przecież, kim jest, i że jedno słowo Lucjusza do któregoś z edylów mogło go nawet pozbawić prawa do mieszkania w mieście. Było wiadomo, że Tyberiusz nie lubi Żydów.

Drzwi otworzyły się, ukazał się w nich brodaty mężczyzna.

- Wejdź - warknął - ale oni - dorzucił w swoim języku - niech nie wchodzą.

- Nie wejdą - zgodziła się. Odwróciła się, powiedziała do Nizy i Karpusa: - Poczekajcie na mnie.

Niza sprzeciwiła się:

- Nie możesz iść, pani, sama.

- Nie boję się - zapewniła.

Poszła za brodatym mężczyzną. Prowadził ją przez piekarnię, pełną zapachu rozrobionego ciasta, do małej izdebki w głębi. Przy stole, na którym palił się kaganek, siedziały dwie kobiety. Zatrzymała się w progu, powiedziała:

- Pokój wam.

Nie odpowiedziały, patrzyły na nią zaskoczone. Starsza z kobiet, żona piekarza, musiała ją poznać. Niespokojnie spoglądała to na nią, to na męża, który stał z ponurą twarzą. Zapytała:

- Po co ona tu przyszła? Czego ona chce? Dlaczego ją wpuściłeś?

- Co jest dlaczego? - rzucił ze złością. - Nie twoja sprawa pytać. Ona chce gadać z nią - wskazał ruchem brody młodą dziewczynę. - Ktoś jej wygadał, że ona przyjechała. Pewno ten głupiec Siba. Same nieszczęścia spadają przez jego parszywy język.

Zapadło milczenie pełne zapiekłego gniewu. Powiedziała:

- Przyszłam tu, aby ją o coś zapytać. Spytam i pójdę. To twoja siostrzenica? - zwróciła się do piekarzowej.

- Skoro wiesz, po co pytasz? - odburknęła kobieta.

- Przypłynęła statkiem?

- Statkiem.

- Twój brat mieszka w Betanii?

- Jest tak, jak powiedziałaś. - Odpowiedź przypominała warknięcie.

- Pamiętam go. Milka była wtedy dziewczynką. Teraz, widzę, wyrosła. Twój brat - Joel, prawda? - Był zaprzyjaźniony z moim bratem.

- Twój brat, słyszałam, to godny człowiek, mądry, uczony doktór, prawdziwy Izraelita. Nie taki jak ty - syknęła nienawistnie.

- Nie twoja sprawa! Chcę, aby ona mi powiedziała, co się dzieje u mego brata?

Dziewczyna dotąd milczała. Miała duże, czarne oczy i piękne zrośnięte nad czołem brwi. Na jej twarzy nie było zawziętości, raczej ciekawość.

- Ja ciebie także pamiętam - powiedziała cicho. - Poszłaś wtedy za Szymonem i wszyscy cię podziwiali, że jesteś jak... jak... Debora... jak Judyta... Ale potem, gdy Szymon zginął, mówili na ciebie złe słowa. Przeklinali ciebie... Mówili, że nie wolno cię wpuścić do żadnego izraelskiego domu... Że jesteś nieczysta...

- Dobrze mówili - powiedziała piekarzowa.

Zmilczała jej uwagę. Pytała:

- Od tamtego czasu minęły dwa lata. Czy mój brat żyje?

- Żyje. Ale ciągle choruje. Twoja siostra służy mu i opiekuje się nim.

- Widujesz ich?

- Tak, często. Codziennie.

- Wspominali coś o mnie?

- Nie, nic, nigdy.

- Mówiłaś im, że jedziesz do Italii?

- Mówiłam.

- I nie było mowy o tym, że możesz się spotkać ze mną?

- Nie. Oni nie wiedzą, gdzie jesteś. I nie chcą wiedzieć. Słyszałam, jak Marta nieraz mówiła: “Nie mam siostry”.

Oddychała szybko i ciężko jak ktoś, kto zbyt długo trzymał głowę pod wodą. Milczenie przerwał Abiner. Rzucił niecierpliwie:

- Już późno. Ona ci powiedziała wszystko, co wie. Idź sobie.

- Jeszcze chwila. Powiedz - zwróciła się na nowo do Milki. - Co się dzieje w kraju, w Jerozolimie?

- Nie wiem, czego się chcesz dowiedzieć. Świątynia już prawie ze wszystkim wykończona. Na święta przybywają do niej wielkie tłumy pielgrzymów...

- A w Judei? Czy jest spokój?

- Nikt teraz z Rzymianami nie walczy. Podobno kryje się w górach resztka ludzi Szymona, ale oni tylko napadają na kupców... Za to całe tłumy chodzą teraz nad Jordan do proroka...

- Do proroka? Co to za prorok?

- Nazywa się Jan syn Zachariasza. Żył przez lata na pustyni. Teraz przyszedł nad rzekę. Upomina ludzi, aby nie grzeszyli. Wzywa, aby się obmywali w wodzie na znak odrzucenia od siebie wszelkiego zła. Bo on mówi, że po nim przyjdzie inny prorok, większy niż on...

- Kiedy ma przyjść?

- Jan mówi, że niedługo, że już jest. Byłam nad Jordanem i słyszałam, jak wołał, że gdy tamten przyjdzie, będzie chrzcił ludzi ogniem.

- I do Jana idzie wielu?

- Idą wszyscy. Nawet złodzieje, poborcy, dziewczyny uliczne...

- Po co?

- On ich chrzci, wzywa, by pokutowali...

Powiedziała zamyślona, jakby sama do siebie...

- Szymon nie kazał pokutować. Walczył...

Urwała i zamilkła. Zrobiła się cisza. Z kąta rozległ się zły głos piekarza:

- Już późno... Idź już.

- Idę - odrzekła. - Pokój wam.

Nikt jej nie odpowiedział. Abiner poszedł przodem z kagankiem w ręku. Znowu przeszli przez ciepłą, dyszącą zapachem chleba piekarnię. Mężczyzna odsunął sztabę. Przed domem, w blasku księżyca stali Niza i Karpus. Mijając próg powtórzyła:

- Pokój wam.

Ale usłyszała tylko odgłos splunięcia. Drzwi zamknęły się za nią, szczęknęła zasuwana sztaba.

Odruchowo zaśmiała się. Gniewnie i gorzko. Miała dziwne uczucie, że ten śmiech zabrzmiał tak, jakby nie był jej śmiechem. Trochę tak, jak zwykł śmiać się Melito.


3

 

Cubiculum było małe, pogrążone w ciemnościach. Okno zamykały ciężkie okiennice. Przychodziło się tu tylko, aby spać. Leżący obok Lucjusz pogrążony był w głębokim śnie. Jego nagie ciało pachniało olejkami, jakimi się skropił idąc do Poppeuszów, jego oddech - wypitym winem.

- Ona nie warta ciebie - mówił po powrocie pochylony nad nią. - Mała, chuderlawa... Musi mieć obwisłe piersi... Ale rozumiesz...?

- Rozumiem... - jej palce zaciskały się na barkach mężczyzny.

Potem zasnął, ale ona spać nie mogła. Myśli wciąż wracały do gniewnej rozmowy u piekarza. Gdy Szymon zawołał na nią, wiedziała, że wzywa do walki. I walczyliśmy - myślała. Wierzyła, że trzeba było walczyć. Nie uległa bez walki. Jej palce powędrowały pod lewą pierś i odnalazły bliznę, miejsce, w które pchnęła się nożem. Nieporadnie i zbyt słabo. Wyrwano jej nóż, zanim zdołała uderzyć po raz drugi. “Zbyt ładna jesteś, moja mała - powiedział Lucjusz. - Nie pozwolę ci odebrać sobie życia. Chcę cię mieć.” Przywołał znającego się na opatrywaniu ran żołnierza, aby zajął się jej raną. Gdy ją odprowadzano do namiotu Lucjusza, widziała jak inne dziewczęta gwałcone były przez żołnierzy na łące, na oczach ich ojców, braci, kochanków.

Oddział Szymona został zaskoczony i rozbity. On sam zginął jako jeden z pierwszych. Resztka powstańców wpadła w zastawioną pułapkę. Na schwytanych mężczyzn czekały krzyże, ustawione wzdłuż drogi. Namiestnik chciał, aby taka śmierć odstraszyła Żydów od nowych buntów. Przy oddziale zwycięzcy znaleźli gromadę młodych dziewcząt. Oddano je żołnierzom.

Ten także, który ją odprowadzał do namiotu, patrzył na nią łakomie, nie śmiał jednak tknąć branki swego wodza. Związał jej ręce i nogi i zostawił leżącą na ziemi. Leżała osłabiona utratą krwi - ale bardziej jeszcze przybita poczuciem doznanej klęski.

Poszła za Szymonem nie dlatego, że porwał ją jako mężczyzna. Tamto przyszło potem, gdy już prowadzili życie walczącego oddziału. Kiedy spotkała go, zdobył ją słowami. Mówił o hańbiącej niewoli, w jakiej znajduje się Izrael, o wielkiej jego przeszłości, o obietnicach Najwyższego, o namaszczonym wodzu-mesjaszu, który przyjdzie, aby porwać cały naród do zwycięskiej walki, o wielkim triumfie nad nieczystymi. Mówił gorąco, z zapałem, a ona słuchała go - i dała się porwać jego słowom. Tak często marzyła i oto pod jego słowami marzenia zaczęły przybierać widzialny kształt. W ich domu tylko Marta żyła życiem codziennych, ludzkich spraw. Ona i ich brat ogarnięci byli marzeniami. Tylko że Łazarz odnajdywał swoje marzenia w rulonach natchnionych ksiąg - i to mu wystarczało. Dla niej marzenia musiały przybrać wygląd postaci ludzkiej.

Szymon z gromadą zwolenników wyruszył w góry judzkie. W okolic...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin