Alistair MacLean
Szatański wirus
Tytuł oryginału
The Sutun Bug
Rozdział pierwszy
Tego ranka nie było dla mnie żadnej poczty, ale wcale się nie zdziwiłem. Od czasu bowiem, gdy
trzy tygodnie temu wynająłem to niewielkie biuro na drugim piętrze nie opodal Oxford Street, jeszcze w ogóle nie otrzymałem korespondencji. Zamknąłem za sobą drzwi małego, niespełna ośmiometrowego pokoiku, obszedłem biurko i krzesło, gdzie pewnego dnia zasiądzie sekretarka. Kiedy Agencja Detektywistyczna Cavella będzie mogła pozwolić
sobie na taki luksus, i pchnąłem drzwi z napisem "Bez wezwania nie wchodzić".
To gabinet szefa agencji, Pierrea Cavella. Mój własny. A byłem nie tylko szefem, lecz zarazem całym personelem.
Gabinet miał nieco większą powierzchnię od pokoju sekretarki - wiem, bo zmierzyłem ale gołym okiem różnicę tę
mógłby dostrzec jedynie wytrawny mierniczy. Nie jestem sybarytą, muszę jednak przyznać, że lokal nie
wyglądał nazbyt gościnnie. Pomalowane farbą klejową ściany, których barwa przechodziła od brudnej bieli nad
podłogą do niemal czerni tuż pod sufitem, miały delikatny odcień nieświeżej szarości, jaką daje wyłącznie londyńska
mgła i długoletnie zaniedbanie. Na małe, brudne podwórko wychodziło wysokie, wąskie okno, a obok niego na ścianie
bielił się kalendarz. Pokrytą linoleum podłogę zajmowało nie najnowsze kanciaste biurko, krzesło obrotowe dla mnie
miękki skórzany fotel dla interesantów, skrawek wytartego chodnika, który miał chronić ich nogi przed chłodem, wieszak i dwie zielone metalowe szafy na segregatory, obie puste. I nic poza tym. Nie było tam bowiem ani kawałka
miejsca na nic więcej.
Akurat siadałem na krześle obrotowym, kiedy doszły mnie głębokie tony podwójnego uderzenia dzwonka-gongu z
pokoju sekretarki i skrzypienie zawiasów. Napis wiszący na drzwiach od strony korytarza brzmiał "Nacisnąć dzwonek i
wejść", a ktoś to właśnie robił. Nacisnął dzwonek i wchodził.
Otworzyłem lewą górną szufladę biurka, wyciągnąłem jakieś papiery i koperty, rozrzuciłem je przed sobą na blacie,
nacisnąłem przełącznik na wysokości mojego kolana i ledwie zdążyłem wstać, gdy usłyszałem pukanie do drzwi gabinetu.
Człowiek który wszedł, był wysoki szczupły i ubrany jak z żurnala. Pod płaszczem z wąskimi klapami miał nieskazitelnie skrojony czarny garnitur o najnowszej włoskiej linii. W lewej dłoni w zamszowej rękawiczce; z zawieszonym kilka
centymetrów nad przegubem ciasno zwiniętym parasolem z rogową rączką, trzymał rękawiczkę od pary, czarny melonik i
teczkę. Mężczyzna miał długą, wąską twarz o bladej cerze, rzadkie ciemne włosy z przedziałkiem pośrodku, niemal
gładko zaczesane do tyłu, orli nos, okulary bez oprawki, a na górnej wardze cienką czarną kreskę, która przy bliższym
badaniu wciąż wyglądała jak cienka czarna kreska, choć w rzeczywistości była miniaturą wąsów doprowadzoną do
prawie niespotykanej perfekcji. Chyba musiał nosić ze sobą mikrometr. Wypisz wymaluj czołowy przedstawiciel głównych księgowych z City nic innego nie mogłoby przyjść mi do głowy.
- Przepraszam, że tak od razu wchodzę - rzekł z bladym uśmiechem, pokazując trzy złote korony w górnej szczęce, i ukradkiem obejrzał się za siebie. ¨- Wydaje się, że pańska sekretarka...
- Nie szkodzi. Proszę dalej.
Nawet mówił jak księgowy w sposób opanowany, pewny siebie z nieco przesadną artykulacją. Podał mi rękę, a uścisk
jego dłoni również był charakterystyczny krótki, układny, niczego nie zdradzający.
Martin - przedstawił się. - Henry Martin. Czy pan Pierre Cavell?
- Tak. Zechce pan spocząć.
- Dziękuję.
Usiadł bardzo ostrożnie, sztywno, trzymając stopy razem. Skrupulatnie ułożył teczkę na kolanach i z bladym uśmiechem na zamkniętych ustach powoli się rozglądał, niczego nie pomijając.
- Coś ostatnio... mmm... słaby ruch w interesie, prawda, panié Cavell?
Mimo wszystko chyba nie był księgowym. Księgowi z reguły są uprzejmi, mają dobre maniery i bez potrzeby nikogo nie obrażają. Z drugiej jednak strony może nie całkiem był sobą. Ludzie zgłaszający się do prywatnych detektywów rzadko zachowują się normalnie.
- Umyślnie utrzymuję to w takim stanie dla zmylenia urzędników skarbowych - wyjaśniłem. - W czym mogę panu pomóc, panie Martin?
- Udzielając mi paru informacji o sobie.
Już się nie uśmiechał i wzrok jego przestał błądzić.
- O sobie? - spytałem trochę nienaturalnym głosem, jak człowiek, który w ciągu trzech tygodni od otwarcia nowego
interesu nie miał jeszcze klienta. - Proszę przejść do rzeczy, panie Martin, mam kilka spraw do załatwienia.
I rzeczywiście miałem zapalić fajkę, poczytać gazetę, coś w tym guście.
- Przepraszam, ale idzie mi o pana. Mając na uwadze pewną delikatną i trudną misję, pomyślałem o panu. Muszę
się upewnić, czy jest pan człowiekiem, jakiego potrzebuję. To chyba rozsądne?
- Nie zajmuję się misjami, panie Martin, lecz sprawami detektywistycznymi.
- Oczywiście. Jeżeli pan je ma odparł tonem zbyt obojętnym, żeby, mógł mnie urazić. - W takim razie może ja sam
podam te informacje. Proszę przez kilka minut cierpliwie znosić mój niezwykły sposób ich przedstawiania. Obiecuję,
że nie będzie pan żałował.
Otworzył teczkę, wyjął skoroszyt w skórzanej oprawie, z którego wyciągnął arkusz sztywnego papieru, i zaczął czytać,
od czasu do czasu robiąc dodatkowe uwagi.
- Pierre Cavell. Urodzony w Lisieux, w okręgu Calvados. Ojciec Anglik, John Cavell, urodzony w Kinselere, w hrab-
stwie Hampshire, inżynier budownictwa lądowego i wodnego. Matka Francuzka, pochodzenia francusko-belgijskiego, Anne-Marie z domu Lechamps, urodzona w Lisieux. jedyna siostra, I,iselle. Wszyscy troje zginęli podczas nalotu na Rouen. Ucieka łodzią rybacką z Deauville do Newhaven jeszcze przed ukończeniem dwudziestego roku życia sześciokrotnie ląduje na spadochronie w północnej Francji, za każdym razem przywożąc ze sobą informacje wielkiej wagi.
Zrzucony ze spadochronem w Normandii na dwa dni przed inwazją. Pod koniec wojny przedstawiony do co najmniej
sześciu odznaczeń trzech angielskich. dwóch francuskich i jednego belgijskiego.
Martin podniósł wzrok i nieznacznie się uśmiechnął. Pierwszy zgrzyt. Odmawia przyjęcia odznaczeń. Jakieś cytaty pańskich wypowiedzi, że wskutek wojny szybko pan wydoroślał jest za stary na zabawki. Wstępuje do regularnej
armii brytyjskiej. Awansuje do stopnia majora wywiadu; ma się rozumieć współpracuje z M.I6, a to chyba jest kontrwywiad. Potem wstępuje do policji. Dlaczego odszedł pan z Wojska, panie Cavell?
Pomyślałem sobie, że jeszcze zdążę go wyrzucić. Teraz byłem zbyt zaintrygowany. Co poza tym wiedział... i skąd?
- Brak perspektyw - odparłem.
- Wyrzucono pana. - I znów ten blady uśmiech. – Kiedy oficer postanawia uderzyć starszego rangą, to roztropność nakazuje wybierać raczej niższą szarżę. Dokonał pan kiepskiego wyboru, decydująç się na generała majora. - Ponownie spojrzał na kartkę. - Wstępuje do policji londyńskiej, szybko awansując, dochodzi do stanowiska inspektora. Trzeba przyznać, że pod tym względem rzeczywiście okazuje się pan człowiekiem na swój sposób dość utalentowanym .i w ciągu ostatnich dwóch lat oddelegowany do zadań specjalnych, których natury nie podano, lecz można się domyślać. Następnie zwalnia się pan na własną prośbę. Zgadza się?
- Zgadza.
- W pańskiej karcie "zwolniony na własną prośbę" wygląda znacznie lepiej niż "wydalony", a tak by się skończyło, gdyby pozostał pan w policji choćby jeszcze jeden dzień. Okazuje się; że ma pan w charakterze coś, co nazywa się niesubordynacją. O ile wiem, były jakieś kłopoty z zastępcą komendanta policji. Ale wciąż ma pan przyjaciół, przyjaciół dość wpływowych. W tydzień po zwolnieniu mianowano pana szefem bezpieczeństwa w Mordon.
- Przestałem układać papiery na biurku, czym się dotychczas zajmowałem.
- Szczegóły moich akt personalnych łatwo zdobyć, jeśli się wie, gdzie ich szukać - powiedziałem spokojnie. - Ale nie ma
pan prawa posiadać tej ostatniej informacji.
Zakład Badań Mikrobiologicznych Mordon w hrabstwie Wiltshire był tak chroniony, że przy stosowanych tam środkach bezpieczeństwa wejście na Kreml wydawało się fraszką.
- Doskonale zdaję sobie, z tego sprawę, panie Cavell. Posiadam bardzo wiele informacji, których mieć nie powinienem. Jak na przykład ta, pozostając przy pańskich aktach, że z tego stanowiska również pana zwolniono. I jeszcze jedno, co jest właściwym powodem, dla którego się tutaj dziś znalazłem ja wiem, dlaczego został pan zwolniony.
Pierwsza próba dedukcji w zawodzie prywatnego detektywa, że mój klient jest księgowym, rokowała mi marne perspektywy Henry Martin nie rozpoznałby zestawienia bilansowego, choćby mu je podano na srebrnej tacy. Zastanawiałem się, czym naprawdę zajmuje się ten człowiek, ale trudno mi było nawet zgadnąć.
- Zwolniono pana z Mordon - mówił dalej Martin - Po pierwsze dlatego, że nie trzymał pan języka za zębami. Naturalnie wiem, że nie chodziło o sprawy bezpieczeństwa.- Zdjął okulary i zaczął je starannie czyścić. - Po piętnastu latach w tym zawodzie człowiek nawet przed sobą się nie przyznaje, że coś wie. Ale w Mordon rozmawiał pan z naukowcami i personelem kierowniczym, nie robiąc tajemnicy ze swej opinii o naturze prowadzonych tam prac. Nie jest pan pierwszą osobą, która z rozgoryczeniem komentowała fakt, że zakład ten, w parlamencie określany mianem Ośrodka Zdrowia Mordon, jest całkowicie kontrolowany przez Ministerstwo Wojny. Pan oczywiście wie, że Mordon zajmuje się głównie opracowywaniem i produkcją nowych mikroorganizmów dla potrzeb wojska, krótko mówiąc, broni biologicznej, ale też należy pan do tych nielicznych, co naprawdę wiedzą, jak śmiercionośna i przerażająca jest broń, którą się tam doskonali, i zdaje sobie sprawę, że kilka samolotów może nią w ciągu paru godzin doszczętnie zniszczyć wszelkie formy życia w dowolnym kraju. Ma pan określone zapatrywania na masowe użycie takiej broni przeciwko niewinnej i niczego się nie spodziewającej ludności cywilnej. I mówił pan o tym w wielu miejscach i wielu osobom w Mordon. W zbyt wielu miejscach i zbyt wielu _osobom. No i dziś jest pan prywatnym detektywem.
- Życie jest brutalne - przyznałem. Podniosłem się, podszedłem do drzwi i przekręciwszy klucz w zamku, schowałem go do kieszeni. - Chyba zdaje pan sobie sprawę, panie Martin, że za dużo pan powiedział. Proszę podać źródło informacji o mojej działalności w Mordon. Nie wyjdzie pan stąd, dopóki się tego nie dowiem.
Martin westchnął i założył okulary.
- Ta melodramatyczna reakcja jest zrozumiała, ale całkiem niepotrzebna. Uważa mnie pan za durnia, Cavell? Czy
ja na takiego wyglądam? Musiałem to wszystko powiedzieć, żeby nakłonić pana do współpracy. Zagram w otwarte karty.
Dosłownie.
Wyjął portfel, wyciągnął z niego prostokątny kartonik w kolorze kości słoniowej i położył na biurku.
- Czy to panu coś mówi?
Mówiło bardzo wiele. Przez środek kartonika biegł napis "Rada Obrony Pokoju", a w prawym dolnym rogu "Henry
Martin, Sekretarz Oddziału Londyńskiego".
Martin przysunął się bliżej z fotelem, pochylił do przodu i oparł ręce o krawędź biurka. Minę miał poważną, pełną
determinacji.
- Oczywiście wie pan o Radzie, panie Cavell. Chyba nie będzie przesadą, jeśli powiem, że stanowi bez porównania
największą pozytywną siłę w dzisiejszym świecie. Nasza Rada przełamuje bariery rasowe, religijne i polityczne.
Należy do niej premier i większość członków gabinetu, czego wolałbym nie komentować. Mogę jednak oświadczyć, że
wśród jej członków znajduje się większość dostojników kościelnych w Anglii, zarówno protestantów, katolików jak i
żydów. Naszą listę utytułowanych członków czyta się jak Debretta, a wykaz pozostałych wybitnych osobistości należących do Rady przypomina "Whos Who". Cały Foreign Office jest po naszej stronie, a tam przecież wiedzą, co się naprawdę dzieje, i bardziej się obawiają niż ktokolwiek inny.
Mamy poparcie najlepszych, najmądrzejszych i najbardziej dalekowzrocznych ludzi w kraju. Za mną stoją bardzo wpływowe osoby; panie Cavell. - Uśmiechnął się blado.- Mamy nawet swoich ludzi na ważnych stanowiskach w Mordon.
Wiedziałem, że wszystko, co mówił, jest prawdą z wyjątkiem ludzi w Mordon, ale to chyba też było prawdą, bo inaczej nie zdobyłby tych informacji. Sam nie należałem do Rady, nie będąc osobą, która mogłaby znaleźć się w spisie Debretta czy "Whos Who". Było mi jednak wiadomo, że choć Rada Obrony Pokoju - na tyle tajne stowarzyszenie, by o jego rozmowach dyplomatycznych nie pisały gazety- powstała bardzo niedawno, to zdobyła już sobie uznanie we wszystkich państwach zachodnich jako największa nadzieja ludzkości.
Martin wziął ode mnie swoją legitymację i wsunął z powrotem do portfela.
- Chciałem tylko pana przekonać, że jestem przyzwoitym człowiekiem, pracującymi dla wyjątkowo przyzwoitej instytucji.
- Wierzę - odparłem.
Dziękuję.
Ponownie sięgnął do teczki i wyjął stalowy pojemnik, kształtem i wielkością przypominający piersiówkę.
- W naszym kraju, panie Cavell, istnieje wojskowa klika, której naprawdę szczerze się obawiamy i która chce przekreślić wszelkie nasze marzenia i nadzieje. Ci szaleńcy mówią, z każdym dniem coraz głośniej, o wojnie prewencyjnej przeciwko Związkowi Radzieckiemu. Wojnie bakteriologicznej. Jest wysoce nieprawdopodobne, żeby udało im się dopiąć swego. Powinniśmy być jednak przygotowani na najgorsze, nie dające się przewidzieć wypadki, dlatego też musimy okazywać jak największą przezorność i mieć się na baczności.
Mówił jak człowiek, który przećwiczył sobie swoje wystąpienie ze sto razy.
- Przed tym atakiem bakteriologicznym nie może być i nie będzie żadnej obrony. Jednakże po dwóch latach bardzo intensywnych badań opracowano szczepionkę przeciwko wirusowi, którego chcą użyć, lecz jedyne na świecie zapasy owej szczepionki znajdują się w Mordon.
Przerwał, zawahał się, a potem pchnął pojemnik po blacie biurka w moją stronę.
- To ostatnie jednak już niezupełnie odpowiada prawdzie. Ten pojemnik wyniesiono z Mordon trzy dni temu.
jego zawartość pozwala wyhodować kulturę, która zapewni dostateczną ilość szczepionki do uodpornienia ludności dowolnego państwa na Ziemi. Jesteśmy stróżami naszych braci, panie Cavell.
Patrzyłem na niego bez słowa.
Proszę go natychmiast przekazać pod tym. adresem w Warszawie dodał i położył na biurku niewielką karteczkę.
- Teraz otrzyma pan sto funtów, a po powrocie zwrot wydatków i drugie sto funtów. Zdaję sobie sprawę, że to
delikatna misja, być może nawet niebezpieczna, chociaż w pańskim wypadku raczej nie. Sprawdziliśmy pana bardzo
dokładnie, panie Cavell. Z opinia człowieka, który porusza się po Europie jak taksówkarz po ulicach Londynu, nie spodziewam się, żeby miał pan większe trudności z przekraczaniem granic.
I te moje poglądy antywojenne mruknąłem.
- Tak, tak, oczywiście potwierdził z pierwszymi oznakami zniecierpliwienia. - Zrozumiałe, że wszystko musieliśmy sprawdzić bardzo dokładnie. Pan miał najlepsze kwalifikacje. Nie mogliśmy wybrać nikogo innego.
A więc to pochlebstwo - mruknąłem.
- Interesujące Nie rozumiem, o co panu chodzi - powiedział opryskliwie. Podejmuje się pan?
- Nie? - Twarz mu zastygła. - Pan mówi “nie” No więc
to tak wygląda ta pańska wspaniała troska o bliźnich? Cała ta gadanina w Mordon...
- Sam pan wspomniał o słabym ruchu w interesie-przerwałem mu. - Nie miałem klienta przez trzy tygodnie i
nic nie wskazuje na to, że będę miał jakiegoś w ciągu następnych trzech miesięcy, a poza tym sam pan powiedział, że nie
mogliście wybrać nikogo innego.
Skrzywił wąskie usta w szyderczym grymasie.
- Wobec tego nie będzie się pan wypierał przy odmowie?
- Nie będę się upierał.
- Ile?
- Dwieście pięćdziesiąt funtów. W jedną stronę.
- To pańskie ostatnie słowo?
- Zgadł pan.
- Pozwolisz, że coś ci powiem, Cavell?
Ten człowiek się zapominał.
- Nie, .nie pozwolę. Zachowaj te przemówienia i morały dla tej swojej Rady. Tu chodzi o biznes.
Przez chwilę patrzył na mnie wilkiem spoza grubych szkieł, a potem znów sięgnął do teczki, wyjął pięć cienkich
paczek banknotów, starannie ułożył je przed sobą na biurku i spojrzał mi w oczy.
- Dokładnie dwieście pięćdziesiąt funtów - rzekł.
- Chyba londyński oddział Rady powinien postarać się o nowego sekretarza - zauważyłem. - Kto miał być zrobiony
na te sto pięćdziesiąt funtów, ja czy Rada?
- Nikt - odparł tonem równie lodowatym jak spojrzenie jego oczu; nie podobałem mu się. - Zaproponowaliśmy
przyzwoitą zapłatę, ale w sprawach takiej wagi jesteśmy przygotowani na zdzierstwo. Zabieraj swój szmal.
- Dopiero jak zdejmiesz banderole, złożysz forsę do kupy i na moich oczach ją przeliczysz. Ma być pięćdziesiąt
piątek.
O rany !
Zniknęło gdzieś całe jego opanowanie i chłód, a pojawiła wściekłość.
- Nic dziwnego, że tyle razy wywalali cię z roboty.
Rozerwał opaski, ułożył banknoty w kupkę i dokładnie je przeliczył.
- Pięćdziesiąt. Zadowolony?
Zadowolony
Otworzyłem prawą szufladę, wziąłem pieniądze, kartkę z napisem i pojemnik, wrzuciłem wszystko do szuflady i zamknąłem ją akurat w chwili, gdy Martin kończył zapinać paski swojej teczki. Coś dziwnego w atmosferze, a może przesadny spokój po mojej stronie biurka sprawił, że nagle podniósł wzrok i znieruchomiał jak ja, tylko coraz szerzej otwierał oczy , teraz zdawały się wypełniać całą przestrzeń za okularami.
- Tak, to pistolet - upewniłem go. - Japoński hanyatti, dziewięciostrzałowy, automatyczny, z bezpiecznikiem i jak sadzę, licznik wskazuje pełny magazynek. Nie przejmuj się, lufa jest zaklejona taśmą, bo ona tylko zabezpiecza delikatny mechanizm. Pocisk przeleci przez nią, przez ciebie i również twojego brata bliźniaka, gdyby za tobą siedział. A teraz rączki na stół.
Położył ręce na blacie. Prawie całkiem zesztywniał, co zwykle robią ludzie zaglądający w lufę z odległości metra, ale patrzył już .normalnie i z tego, co zauważyłem, nie wyglądał na zmartwionego. To mnie zaniepokoiło, jeśli bowiem ktoś
miał tu powody do zmartwień, to tylko Henry Martin. Może dlatego właśnie był niebezpieczny.
- Masz niezwykły sposób prowadzenia sprawy, Cavell- odezwał się lekceważąco obojętnym tonem bez drgnienia głosu. - Co to ma być, napad?
- Nie wygłupiaj się... i ciesz się, że tak nie jest. Już mam twoje pieniądze. Przed chwilą pytałeś, czy uważam cię za durnia. Wtedy ani czas, ani okoliczności nie wydawały się stosowne do udzielania natychmiastowej odpowiedzi, ale teraz mogę ci ją dać. Jesteś durniem. Jesteś durniem, bo zapomniałeś, że pracowałem w Mordon. Byłem tam szefem bezpieczeństwa, a każdy szef bezpieczeństwa musi przede wszystkim wiedzieć, co się dzieje w jego parafii.
- Obawiam się, że nie rozumiem.
Zrozumiesz. Ta szczepionka tutaj... ma uodparniać przeciwko wirusowi; mianowicie jakiemu?
- Jestem tylko przedstawicielem Rady Obrony Pokoju.
- To nie ma nic do rzeczy. Sprawa polega na tym, że dotychczas wszystkie szczepionki wytwarzano i magazynowano wyłącznie w Horder Hall w Essex. Chodzi o to, że jeśli ten pojemnik jest z Mordon, to .nie ma w nim żadnej szczepionki. Zawiera prawdopodobnie jakiegoś wirusa.
Po drugie, wiem, że normalnie to niemożliwe, aby nawet najsprytniejszemu człowiekowi udało się niespostrzeżenie wynieść z Mordon wirusy przechowywane tam w najgłębszej tajemnicy, czy będzie nim sympatyk Rady Obrony Pokoju czy kto inny. Kiedy z laboratorium wychodzi ostatni pracownik, na czternaście godzin włączają się zamki zegarowe, które można przestawić jedynie za pomocą szyfru znanego tylko dwu osobom. .jeśli coś wyniesiono, to wyłącznie siłą, z użyciem broni. Trzeba to natychmiast zbadać. Po trzecie, wspomniałeś, że stoi za wami Foreign Office, jeśli tak. to po co ten cały cyrk z przemytem szczepionki?
Przecież prościej byłoby ją wysłać do Warszawy pocztą dyplomatyczną.
Na koniec twoja największa wpadka, przyjacielu zapomniałeś, że od dość dawna mam pewne powiązania z kontrwywiadem. Każdą nową instytucję czy organizację bierze się natychmiast pod lupę. To samo stało się z Radą Obrony
Pokoju, kiedy powstała tu jej centrala. Znam jednego z członków. Ten starszy, łysy grubas o krótkim wzroku jest pod każdym względem twoim przeciwieństwem. ? Nazywa się Henry Martin i jest sekretarzem oddziału londyńskiego Rady. Prawdziwym.
Przez kilka chwil bez żadnej obawy patrzył na mnie poważnym wzrokiem, wciąż trzymając ręce na biurku, a potem spokojnie się odezwał
Zdaje się, że niewiele więcej mamy sobie do powiedzenia. prawda?
Niewiele.
Co masz zamiar zrobić?
- Przekazać cię Wydziałowi Specjalnemu wraz z taśmą, na której nagrałem tę rozmowę. Po prostu z ostrożności włączyłem magnetofon, zanim tu wszedłeś. Wiem, że to żaden dowód, ale im wystarczy kartka z adresem, pojemnik i odciski twoich palców na pięćdziesięciu banknotach.
- Rzeczywiście wygląda na to, że pomyliłem się co do ciebie - przyznał. - Ale my możemy wiele.
- Mnie nie można kupić. Przynajmniej za marne dwieście pięćdziesiąt funtów.
- Pięćset? - spytał cicho po chwili milczenia.
- Nie.
- Tysiąc? Tysiąc funtów, Cavell, w ciągu godziny.
- Zamilcz.
- Sięgnąłem do telefonu, zdjąłem słuchawkę, położyłem ją na biurku i wskazującym palcem lewej ręki zacząłem nakręcać numer. Przy trzeciej cyfrze usłyszałem gwałtowne pukanie do drzwi gabinetu.
Odłożyłem słuchawkę i cichutko wstałem. Drzwi na korytarz były zamknięte, kiedy Martin do mnie wchodził. Nikt
nie mógł ich otworzyć, zanim nie odezwał się gong. Nie słyszałem gongu, bo nikt nie nacisnął guzika. Ktoś jednak był w
pokoju obok, tuż za drzwiami mojego gabinetu.
Martin uśmiechał się. Niezbyt wyraźnie, ale jednak. To mi się nie podobało. Poruszyłem lufą pistoletu i powiedziałem
cicho
- Stań twarzą do tamtego kąta i ręce na kark.
- Uważam to za zbędne - odparł spokojnie. Za drzwiami jest nasz wspólny znajomy.
- No, jazda - szepnąłem.
Posłuchał. Podszedłem do drzwi, stanąłem obok nich przy ścianie i zawołałem
- Kto tam?
- Policja, Cavell. Otwórz, proszę.
Policja? W dźwięku tego słowa zabrzmiało coś znajomego, ale przecież tyle osób umie naśladować głosy
innych. Spojrzałem na Martina, lecz on ani drgnął.
- Chciałbym zobaczyć legitymację - zawołałem. - Najlepiej wsunąć ją pod drzwi.
Po drugiej st...
emar1947