Elaine Cunningham
SREBRNE CIENIE
Prolog
W Lesie Tethir szybko zapadał zmierzch. Strażnicy karawany rzucali czujne spojrzenia na wysokie, porośnięte gęstym listowiem drzewa, stojące po obu stronach handlowego szlaku. W miarę jak mrok gęstniał, odgłosy puszczy zdawały się być głośniejsze i bardziej złowieszcze. Nad głowami podróżnych wiekowe drzewa tworzyły baldachim zbyt gruby, by przedostało się przez niego światło coraz cieńszego sierpa księżyca. Mimo to kupcy nie zatrzymali się, zapalając jedynie pochodnie i latarnie, by oświetlić drogę potykającym się w ciemności koniom. Blade światło ognia nie było w stanie rozproszyć ciemności ani złagodzić niepokoju ludzi. Wydawało się, że drwią z nich nawet ich własne, rzucane w blasku pochodni cienie, drgając kapryśnie i sprawiając wrażenie, jakby w każdej chwili mogły się odłączyć i umknąć pomiędzy drzewa.
Las ten był tak niesamowity, że takie rzeczy wydawały się możliwe. Wszyscy podróżni słyszeli opowieści o Strażnikach z Tethiru i nie było w karawanie nikogo, kto nie czułby na sobie niewidocznych oczu.
Chadson Herrick, siwowłosy najemnik, dla którego droga stała się domem na więcej lat niż Elminster ma fajek, podniósł rękę, by rozetrzeć zdrętwiały kark.
- Mam gęsią skórkę. Czuję się jak osaczony wilk - wymruczał do mężczyzny, który jechał obok niego.
Jego towarzysz odpowiedział nieznacznym skinieniem głowy. Chadson spostrzegł, że jego kolega - wychudzony, nerwowy młodzieniec, który prawie przez cały czas był tak spięty, że przypominał naciągniętą cięciwę - ściska w zbielałych palcach święty symbol Tymory, bogini szczęścia. Tym razem Chadson nie był w nastroju, by kpić z przesądów chłopaka.
- Jeszcze tylko kilka mil - odezwał się młody mężczyzna, miękkim, śpiewnym głosem, który wskazywał, że słowa te powtarzał po cichu już od jakiegoś czasu, jakby wierzył, że są one zaklęciem mogącym ustrzec przed niebezpieczeństwem.
Ich szepty ściągnęły gniewne spojrzenia kilku innych najemników, chociaż tak naprawdę nie było potrzeby zachowywać ciszy. Strażnicy wiedzieli już o karawanie i zapewne podążali za nią przez całą drogę od Mosstone, ostatniej ludzkiej osady na szlaku handlowym, przecinającym las. Jeśli już, to pełne napięcia milczenie podróżnych zdawało się raczej przybliżać nieuchronnie wiszące nad karawaną niebezpieczeństwo.
Chadson poczuł nagle dziką pokusę. Miał ochotę zeskoczyć z konia i zatańczyć na ścieżce, gwiżdżąc, klnąc i grając na nosie niewidocznej eskorcie. Wyobraził sobie, jaką reakcję wywołałoby to wśród zdenerwowanych kupców. Myśl ta wywołała mu na twarzy kpiarski uśmiech.
Ciągle jeszcze się uśmiechał, gdy strzała przebiła mu serce.
Ciało Chadsona przechyliło się z wolna na bok i spadło na drogę. Przez chwilę ludzie wokół niego po prostu przyglądali się temu, co się stało, z rosnącym przerażeniem wpatrując się w smukłą, hebanową brzechwę wystającą z piersi martwego mężczyzny. Była to pomalowana na ciemno strzała dzikiego elfa, jedna z tych, którą ludzie trafnie nazywali „czarnymi błyskawicami”.
Cisza nie trwała długo. Ludzie rzucili się gorączkowo do obrony. Zgodnie z wykrzykiwanymi przez najemników poleceniami, kupcy zeszli z wozów i nie zważając na cenny towar, przewrócili niektóre z nich, tworząc prowizoryczną barykadę. Nie było czasu, by przeciąć uprząż i kilka koni upadło razem z wozami, kopiąc i skręcając się z bólu. Rżenie cierpiących i przerażonych zwierząt wymieszało się z krzykiem umierających ludzi, na których spadła lawina czarnych strzał niby stado polujących sokołów.
Spoza barykady z wozów łucznicy odpowiedzieli serią strzał, ale mierzyli na ślepo w gęste listowie i mieli niewielkie szanse na dosięgnięcie przeciwnika. Kilku dzielniejszych - i mniej doświadczonych - strażników karawany wyciągnęło miecze i skoczyło w gąszcz lasu, by zmierzyć się z napastnikiem. Wracali na drogę zataczając się, bez broni, z oczami pełnymi przerażenia, zaciskając palce na śmiertelnych ranach.
Walka zakończyła się po paru minutach. Wielu jeźdźców uciekło na widok pierwszych oznak bitwy, podobnie kilka zaprzęgów kupieckich, szarpanych gwałtownie przez spanikowane konie. Z północy dochodził coraz cichszy tętent kopyt i przytłumiony trzask przewracanego wozu.
Gdy wszystko ucichło, z lasu wynurzyło się kilka osób i weszło na ścieżkę. Rzuciły się na roztrzaskane wozy i zaczęły przeczesywać łupy, klnąc i kłócąc się między sobą. Jeden z nich, ubrany w czarną, zwiewną pelerynę, wyższy i potężniejszy niż większość pozostałych, wyszedł z gęstwiny, niosąc przewieszoną przez ramię drobną, bezwładną postać. Położył ją na ścieżce pomiędzy ciałami kilku zabitych kupców.
- Pochodnia! - rozkazał silnym głosem. - Oświetlcie ten bałagan!
Jeden z leśnych wojowników natychmiast zabrał się do wykonywania polecenia. Zaczął pocierać ostrzem o krzemień, aż pojawiła się iskra. Silny blask pochodni padł na twarze poległych, z których jedna miała trójkątny, elfi kształt i ozdobiona była skomplikowanym, zielono-brązowym wzorem. W poprzek szyi i piersi martwego elfa biegła otwarta rana, tworząc głęboką, ukośną linię, idącą od ucha w dół w poprzek żeber. Nie krwawiła już od dawna. Ubrany na ciemno dowódca zmarszczył czoło i przyjrzał się nieżywym ludziom leżącym wokół elfa.
Jego wzrok padł na młodego mężczyznę, którego ręka przybita została do boku strzałą, najwyraźniej w momencie, gdy zamierzał sięgnąć po miecz. Wokół zakrwawionych palców zaplątany miał skórzany rzemyk, z którego zwisał symbol Tymory. Zadziwiające było to, że nim strzała zagłębiła się w ciało, uderzyła w metalowy krążek, ześlizgując się z jego powierzchni i zostawiając głęboką bruzdę. Nieme kazanie, zauważył zabójca z odrobiną czarnego humoru, na temat kapryśnej natury Bogini Szczęścia.
- Ten - powiedział z drapieżnym uśmiechem, wskazując na młodzieńca, któremu nie dopisało szczęście. - Weźcie jego miecz i otwórzcie na nowo ranę elfa. Niech sprawia wrażenie, że został zabity przez tego człowieka w bezpośredniej walce. Jeśli trzeba, spryskajcie go trochę krwią chłopaka, żeby wyglądało to na świeżą sprawę. Jutro będzie przechodzić tędy karawana.
Ale gdy jego podwładny sięgnął po miecz, oczy rannego żołnierza otworzyły się, a zdrowa dłoń zacisnęła się na rękojeści ostrego, myśliwskiego noża. Przestraszony napastnik odskoczył do tyłu i sięgnął po zawieszony na ramieniu łuk. Gładko i szybko posłał w stronę piersi młodzieńca strzałę. Tym razem nie odbił jej żaden szczęśliwy medalion. Mężczyzna upadł martwy na wznak.
Jednak dowódca nie wydawał się ani trochę zadowolony z tej szybkiej reakcji. Wyrwał strzałę i zaczął wymachiwać nią przed nosem łucznika.
- A jak, do dziewięciu krwawych piekieł, nazwiesz to?
Mężczyzna wzruszył ramionami i spojrzał...
krismag77