BEZDOMNI kim są.doc

(64 KB) Pobierz
BEZDOMNI - KIM SĄ

BEZDOMNI - KIM SĄ?

 

Czy to ci, którzy żyją pod mostem, są pijani cały dzień, nie chce im się pracować?.

A może to zwykli ludzie - których dotknęły różne problemy, chcą pracować, ale mają na to niewielkie szanse?

Zapraszamy do lektury historii opowiedzianych przez naszych podopiecznych. Mamy nadzieję, że przybliżą Państwu prawdziwy obraz osoby bezdomnej i pozwolą wyrobić własne zdanie na temat bezdomności. Społeczny stereotyp osoby bezdomnej jest naszym zdaniem krzywdzący, ponieważ zawiera w sobie przekonanie, że takim ludziom nie warto pomagać, bo oni chcą tak żyć. Pracujemy z osobami bezdomnymi i na co dzień widzimy, jak wielu z nich podejmuje wysiłek dążąc do zmiany swojego życia. Przeszkodą są ich własne słabości, ale również niechęć ludzi i instytucji do zajmowania się tą kategorią osób.

 

HISTORIA SUKCESU

Zobacz historie innych bohaterów filmu Sie masz Wiktor: Waldemar, Andrzej.


Wiesiek Pietrzak
Zwykle szczęście mnie w życiu nie omijało, lecz ja tego nie umiałem wykorzystać. W niepowodzeniu doszukiwałem się winnych, pomijając siebie. Coraz częściej uciekałem w alkohol. Trudności się powiększały, a nie malały. Podejmowałem terapię, ale byłem do tego nieprzygotowany - myślałem, że jakiś „ktoś” mnie wyleczy. Nie wiedziałem, że jest to myślenie błędne. Terapię kończyłem, nie piłem, lecz ignorowałem wszystkie ograniczenia z tego wynikające. Wytrzymywałem tak około półtora roku i zaczynałem pić. Po jakimś czasie podejmowałem drugą terapię. Pracowałem w swoim zawodzie kucharza nie myśląc, że jest to dla mnie zagrożenie. Utrzymywałem kontakt z AA do momentu, gdy kupiłem sobie piekarnię. Powróciłem do postępowania, jakie było po pierwszej terapii

Poszedłem grać w ruletkę. Zacząłem bardzo dobrze. Mogłem kupić drugą piekarnię. Niestety zacząłem przegrywać i w końcu przegrałem wszystko, czyli piekarnię i dwa samochody dostawcze. Uległem wypadkowi samochodowemu. Zostałem wymeldowany. Rozwód. Zaczęła się nowa karta mojego życia.

Leżąc w szpitalu miałem obie nogi w gipsie. Gdy po ośmiu miesiącach miałem gips już tylko na jednej nodze i chodziłem o kulach, odwieziono mnie do Schroniska Brata Alberta.

Zacząłem poznawać nowe życie i nowych ludzi. Dla mnie było to obce. Nigdy nie byłem bezdomny. Chociaż ze swoim charakterem potrafię szybko przystosować się do istniejących warunków środowiska, to jednak w tej społeczności było mi nie tyle ciężko, co w jakiś sposób dziwnie. W chodzeniu nie miałem jeszcze praktyki, jednak zostałem otoczony opieką przez współmieszkańców i personel. We własnych oczach byłem kaleką nikomu niepotrzebnym. Całymi godzinami siedziałem na korytarzu. Czas upływał na rozmowach, graniu w szachy i obserwacji środowiska. Właśnie z tych rozmów i obserwacji wyłonił mi się prawdziwy obraz bezdomnego człowieka. Człowieka odrzuconego przez społeczeństwo, które źle pojmuje ten problem. Bezdomny bowiem jest zaszufladkowany jako: pijak, śmieciarz, złodziej, żebrak etc. A przecież w tym „zdrowym” społeczeństwie też są tacy ludzie.

Gdy w rozmowach z mieszkańcami wyrażałem swoje zdanie na temat bezdomności, odpowiadano mi, że ja tego nie znam – bezdomność dopiero przede mną, Nie bardzo w to wierzyłem. Wiedziałem, że ja nie umiem się znaleźć w tym środowisku. Chciałem żyć normalnie. Nie zdawałem sobie sprawy z tego, jak wiele trzeba w tym kierunku zdziałać. Został sporządzony wniosek o udzielenie mi mieszkania socjalnego. Wszystko było na dobrej drodze, lecz ja sam zacząłem sobie rzucać kłody pod nogi. Pewnego dnia zostałem aresztowany za niepłacenie alimentów. Po siedmiu tygodniach wróciłem. Byłem coraz bardziej sprawny chociaż jeszcze o kulach. Ponieważ lubię poezję i mam coś takiego w sobie, że także lubię pisać wiersze, więc wziąłem się za pisanie o problemie bezdomności. Szybko zostałem zauważony i pochwalony przez personel Schroniska. Byłem zaproszony na kolację wigilijną do radia „Łódź”.

Gdy otrzymałem zawiadomienie, abym się zgłosił po odszkodowanie za samochód, w którym miałem wypadek, zaczęła się moja gehenna. Nie powróciłem do Schroniska. Aż wreszcie znalazłem się we Wrocławiu. Już w tym czasie piłem alkohol. Pieniądze się skończyły. W takich to okolicznościach wszedłem któregoś dnia bezwiednie do kościoła „Bożego Ciała”. Spotkałem tam księdza, który mi wskazał drogę do Schroniska w Szczodrem. Dał mi na drogę 50 zł.

W Szczodrem dowiedziałem się, iż na miejscu jest instruktor terapii uzależnień. Zgłosiłem się sam. Byłem przekonany, że tylko ta droga jest dla mnie dobra. Poczułem ogromne pragnienie życia. Życia uczciwego, choćby skromnego. Od tego momentu już wiedziałem czego chcę. Chcę osiągnąć cel jaki sobie postawiłem. Chcę być trzeźwy. To cel najważniejszy. Po nim przyjdą następne. Nie miałem dokumentów. Z pomocą kierownictwa dokumenty otrzymałem. Jeździłem do Wrocławia na mityngi AA. Wiele razy z Psiego Pola wracałem pieszo. Nie czułem zimna ani deszczu. Ja uważałem, że to jest moja misja wobec Boga i siebie. Widziałem w oczach kierownika i terapeuty autentyczną radość. Powiedziałem: „chcę być waszym sukcesem”.

W poszukiwaniu czegoś innego, a właściwie siebie, przeniosłem się do Schroniska we Wrocławiu. Choć wydaje się to paradoksem, to jednak choroba kolegi, który był tam kucharzem, otworzyła mnie drogę ku lepszemu. Poproszono mnie o zastępstwo, ponieważ i ja jestem kucharzem. Wtedy postawiłem sobie następny cel, pozbyć się statusu bezdomnego. Dałem sobie na to dwa miesiące. Cel osiągnąłem w wyznaczonym czasie. Chociaż zamieszkałem na zewnątrz to dalej pracowałem w Schronisku. Do tej pory jestem stawiany jako wzór dla innych, którym coś się nie układa. Pomimo tego, że nie mieszkam w Schronisku dalej im wszystkim jestem bliski. Zrobiono odstępstwa od reguły i przyjęto mnie w poczet pracowników Schroniska. Mieszkańcy są ze mną zżyci, jedzenie im smakuje. Ja osobiście nadal uważam się za jednego z nich.

Wiesław Pietrzak

 

JESTEM WALDEMAR W POKOJU ZNANY JAKO 'WALUŚ'

 

Dzień u mnie zaczyna się pobudką około godziny 5.00. Najpierw jest papieros, kawa i rozmowy z kolegami z pokoju na luźne tematy. Później śniadanie, a po nim wyprawa w teren. Zajmuję się zbieractwem złomu, makulatury, wszystkiego co da się spieniężyć, bo nie mam ani renty ani zasiłku. Zawsze uzbieram trochę grosza na opłaty, kawę, papierosy, itp. Już od dwóch i pół roku każdy dzień jest podobny do drugiego. Do stałej pracy się nie nadaję, bo zniszczyłem zdrowie na własne życzenie. Po rozstaniu z żoną zacząłem pić alkohol, ten najtańszy – denaturat. Nazywamy go „Dunią”. W konsekwencji mój mózg i błędnik już nie funkcjonują prawidłowo. Tego nie można pić bezkarnie. Alkohol taki pozostawia ślady w organizmie, upośledza fizycznie i umysłowo. Ale dość o tym!

Po uzbieraniu odpowiedniej ilości surowców wtórnych jadę do skupu. Cieszę się z każdej ciężko zarobionej złotówki i mam satysfakcję, że nie muszę do nikogo wyciągać ręki i być na łasce innych. Cieszę się, że zarabiam uczciwie, a nie bawię się w złodziejstwo. Po „rundzie” w rejonie wracam do Schroniska na obiad, bo żołądek ma swoja prawa. Uregulowany tryb życia jest dla mnie błogosławieństwem. Po obiedzie drzemka, później sortowanie zdobytego towaru pod kątem co do którego skupu zawieźć. Dniówka bez zarobku to dniówka stracona. Czasami chodzą mi po głowie myśli o piciu. Ale się nie poddaję złym podszeptom i chcę wytrwać w trzeźwości. Nie chcę znów „popłynąć”, bo zawsze to się dla mnie źle kończy – gipsem ręki lub nogi. A teraz, gdybym znów „popłynął z falami Dunaju,” mógłbym nie przeżyć. Wiem, że do końca życia będę alkoholikiem, ale postanowiłem być trzeźwym alkoholikiem. Jeżeli odczuwam duży problem ze sobą, idę na spotkanie „AA” i to mnie motywuje do trzeźwości. Dzięki trzeźwości odnowiłem kontakty z rodziną. Nie wierzyli mi, że chcę być trzeźwy. Teraz mi wierzą i nie chcę tej ich wiary utracić. Nie chcę też takiego życia jak dawniej w pijanym amoku.

Tu w schronisku mam ciepło, mam gdzie spać, mam gdzie się wykąpać i co zjeść. Jest dobrze. A po kolacji telewizor, prasa, dobra książka, żarty z kolegami, opowieści jak minął dzień i uuuch– lulu. Dobranoc.

Waldemar Rybczak.
(opracowanie redakcyjne Steffen Spandler)

 

BYŁY GÓRNIK

Mam na imię Andrzej. W Schronisku przebywam już sześć lat. Jak tu trafiłem? To dosyć długa historia. Miałem kiedyś dom, pracę, kobietę i dziecko. Żyło mi się dobrze, bo byłem wałbrzyskim górnikiem. Na skutek przemian ustrojowo-gospodarczych mój zakład i całe wałbrzyskie zagłębie zostało zlikwidowane z dnia na dzień. Dostałem odprawę pieniężną, która owszem była duża, ale rozeszła się na potrzeby domowe i przyjemności, bo było dużo, dużo wolnego czasu. Po kilku latach okazało się, że konto się kończy, trzeba coś zarobić. W najbliższej okolicy nie było szans, a to z tego powodu, że w podobnej jak ja sytuacji znalazło się tysiące bezrobotnych górników. W domu zaczęły się zgrzyty i niesnaski. Postanowiłem poszukać pracy gdzieś dalej. I tak znalazłem się we Wrocławiu. Tu pracy było dużo, ale wszystko na „czarno” - bez umów i ubezpieczenia. Po paru latach tułaczki po różnych pracach i kwaterach pojawiły się kłopoty ze zdrowiem. Bagatelizowałem je, żeby nie stracić pracy i dochodów. Kiedy ból nie pozwolił pracować, a lekarze odmawiali pomocy nieubezpieczonemu, za namową znajomej trafiłem do pogotowia ratunkowego, a później do szpitala. Po wielu zabiegach lekarskich amputowano mi nogę. Pod kolanem. Bez oszczędności, bo opłaciłem nimi szpital, niesprawny, bez dochodu, zdecydowałem się na Schronisko. Nie chciałem obciążać sobą rodziny, która „cienko przędła”.

Tu w Schronisku spotkałem się z bezinteresowną pomocą. To tu pracownica socjalna z dużą troską zajęła się moim przypadkiem i w niedługim czasie otrzymałem z MOPS zasiłek stały. Tu otrzymałem też pomoc w zdobyciu protezy. Dzięki niej poruszam się w miarę normalnie. Tu w Schronisku mam spokój, wikt i opierunek. Prawdę mówiąc, nie muszę się o nic martwić. Wszystko dzięki działaniom kierownictwa i opiekunów. Sam również staram się nie zamykać na życie, staram się aktywnie uczestniczyć w życiu Schroniska, pomagać kolegom w gorszej niż ja sytuacji. W międzyczasie ukończyłem kurs komputerowy. Odnowiłem dobre stosunki z rodziną w Wałbrzychu i czasami ich odwiedzam.

Być może nie straciłem jeszcze szansy na normalne życie. Jednego jestem pewien – bez Schroniska nie osiągnąłbym tego co mam. Nie naprawiłbym tego co zepsułem.

Andrzej Mokros
(opracowanie redakcyjne Steffen Spandler)

Towarzystwo Pomocy im. św. Brata Alberta - Koło Wrocławskie http://www.bratalbert.katolik.pl//index.php?option=com_content&task=view&id=53&Itemid=59

.

 

...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin