Grey.doc

(73 KB) Pobierz
Cisza w zamku o tej porze jest normą

1

 

Cisza i spokój.

Hogwart nocą jest piękny. Tajemniczy i zarazem przerażający.

Taka miła odmiana po całym dniu wzmożonego ruchu korytarzowego. Wrzeszczący i wyzywający się na pojedynki czarodziejów uczniowie klas najniższych, rzucający na siebie Zaklęcia Transmutacyjne uczniowie klas wyższych oraz wściekający się na małolatów uczniowie klas najwyższych. Nie zapomnijmy o nauczycielach prawiących reprymendy wychowankom, duchy pilnujące porządku tu i tam...

Kipisz, jednym słowem.

Ciężko przejść korytarzem, żeby cię nie zdeptali jak karalucha. Trzeba też diabelnie uważać, żeby nie trafił cię rykoszetem jakiś zabłąkany, niewprawnie rzucony urok, bo inaczej może być źle. Wielokrotnie miałam przyjemność się o tym przekonać. Niezliczoną ilość razy odczarowywała mnie sama Minerwa McGonagall, nauczycielka transmutacji w tej szkole.

W nocy jednak panuje tu niczym niezmącona cisza.

Nie ma uczniów – głównego siedliszcza wrzasku. O tej porze wszyscy powinni być w swoich łóżkach, regenerując organizmy przed kolejnym hałaśliwym dniem. Powinni – nie zawsze jednak są. Właśnie po to profesorowie patrolują korytarze szkolne, pilnując, by dzieci nie łamały któregoś tam punktu regulaminu szkoły, mówiącego o zachowaniu ciszy nocnej. Czasami też nad podłogą lub tuż pod sufitem dryfuje sobie w powietrzu jakiś cierpiący na bezsenność duch. Ostatnio oprócz stałego nocnego marka Krwawego Barona coraz częściej widzę jak tajnymi hogwarckimi przejściami włóczy się Sir Nicholas De Mimsy Porpington, nazywany Prawie Bezgłowym Nickiem. Niekiedy zdarza mu się mnie zauważyć – wtedy otrząsa się z zadumy, macha mi po przyjacielsku, a czasem i głaszcze po głowie, za czym nie przepadam. Mam wtedy wrażenie, że weszłam pod lodowaty prysznic.

Oczywiście ja po Hogwarcie poruszam się swobodnie i bez lęku o każdej porze tak dnia, jak i nocy. Nauczyciele nie zwracają na mnie uwagi, duchy mijają wzrokiem... no, z pominięciem tych wyskoków Nicka. Dzięki temu świętemu spokojowi znam calutki zamek jak własną kieszeń. Żadne tajne przejście nie jest dla mnie czymś nowym i zaskakującym. Tylko rudzi Weasleyowie i ten cały Harry Potter wiedzą trochę więcej ode mnie. Zawsze obiecuję sobie, że będę za nimi szła tak długo i bezszelestnie, aż doprowadzą mnie do jakichś nowych pomieszczeń. Niestety, oni są niesamowici. Nawet ja nie potrafię aż tak wtapiać się w ściany i meble. A oni mają to opanowane do perfekcji! Za to się na nich mszczę. Doprowadza ich to do szału... Nie dziwię się, reprymendy szkolnego Mistrza Eliksirów do najprzyjemniejszych nie należą.

Wolę chodzić po zamku nocą.

Dlaczego?

Odpowiedź jest prosta.

Uczniowie mnie nienawidzą. Z czystym sercem mogę powiedzieć, że i nie bez wzajemności. I pomyśleć, że kiedyś tak nie było... Nie ma co wzdychać po próżnicy, po prostu opowiem wam wszystko. Co mi zależy?

Na czym skończyłam?

A tak. Na uczniach i ich skoncentrowanej na mnie nienawiści.

Pamiętam jak dziś mój pierwszy dzień w tej szkole. Wszystko wydawało mi się takie wielkie, takie cudowne, takie wspaniałe. I te zapachy z kuchni! Smażone ryby, mój ulubiony przysmak sprawiły, że aż żołądek ścisnął mi się z głodu. Podróż ekspresem Londyn – Hogwart trochę nadszarpnęła moje siły witalne. Wszyscy przyszli pierwszoklasiści wyglądali na zmęczonych i wystraszonych. Nie dziwię się, Ceremonia Przydziału okryta była woalem grozy. Nikt nie wiedział na czym taki przydział polega (oczywiście z pominięciem uczniów z czarodziejskich rodzin, ale nawet i ci czuli bojaźń bożą przed tym, co za chwilę miało nastąpić). Kiedy nadeszła Minerwa McGonagall, strach na twarzach przyszłych uczniów stał się widoczny na kilometr. Nie powiem, ja też się przejmowałam całym tym wydarzeniem. Wprowadzono nas do Wielkiej Sali, gdzie przy czterech długich stołach siedziała masa adeptów magii ze starszych roczników. Zeszłoroczni pierwszoklasiści, którzy równo rok temu prawdopodobnie wyglądali tak, jakby prowadzono ich na ścięcie, teraz byli zacnymi drugoklasistami, patrzącymi z uśmieszkami wyższości na młodszych od nich kolegów, których wręcz pożerała trema i strach.

Wtedy, od stojącego w poprzek sali stołu prezydialnego, podniósł się niski człowieczek i przyniósł stary stołek na trzech nogach oraz jeszcze starszą, obrzydliwie brudną tiarę.

Przydział okazał się być banalny i zabawny. Polegał na założeniu na głowę tego brudasa, który potem na całą salę ogłaszał wynik – uczeń miał możliwość trafienia do jednego z czterech domów : Gryffindoru, Ravenclawu, Hufflepuffu lub Slytherinu. Przy każdym z nich, ilekroć któryś dzieciak dostał przydział, wiwatowano i dodawano wrzaskliwej otuchy.

Już po Ceremonii dyrektor walnął kazanie, które od biedy można by było uznać za przemówienie i na stołach pojawiło się jedzenie. Ryba nęciła swoim zapachem, szybko więc dorwałam się do całego półmiska. Pamiętam wszechobecne zdumienie Gryfonów, a potem śmiech radości, kiedy spojrzałam na nich znad talerza. Musiałam wyglądać przekomicznie.

– Przepraszam za Mayę... Bardzo zgłodniała po podróży... – Moja, wtedy jeszcze najlepsza, przyjaciółka Sassan spojrzała na wszystkich przepraszająco i z czerwoną ze wstydu buzią odsunęła mnie od półmiska. – Nałożę ci trochę surówki, nie rzucaj się tak na jedzenie... – Szepnęła zawstydzona.

Zawsze była wstydliwa i chorobliwie nieśmiała. Byłam jej jedyną przyjaciółką.

Resztę kolacji pamiętam jak przez mgłę. Deser, końcowe przemówienie dyrektora, profesora Dumbledore’a i podróż po schodach do wieży Gryffindoru. Długa droga. Całą noc śniłam potem o tej cudownej, pysznej rybie...

Byłam w szoku, jak szybko czas mi leciał na początku! Wszyscy zdawali się mnie lubić, byłam spokojna i neutralna. Sassan nie musiała się już mnie wstydzić, co przyjęła z ulgą.

Przez pierwsze trzy tygodnie grzecznie chodziłam spać o tej samej porze co ona. Znałyśmy się dość długo, to był nasz rytuał. Kiedy ona kładła się spać, ja również robiłam to samo. Którejś nocy postanowiłam pójść bez niej na przechadzkę i pamiętam, że była to przygoda mojego życia. Skradałam się korytarzami jak szpieg i… czułam się wspaniale. Zrozumiałam, że podróże po tym zamczysku są dla mnie stworzone. Wróciłam do dormitorium nad ranem. Zmęczona i pod wpływem nocnych wrażeń. Tego dnia nie poszłam na lekcje, Sassan stwierdziła, że wyglądam nieswojo i że lepiej będzie jak zostanę.

Nie posłuchałam jej. Ledwie wyszła, w drodze chowając do kieszeni różdżkę, a ja już zeskoczyłam z łóżka i ruszyłam na podbój świata. W Pokoju Wspólnym natknęłam się na kilkoro trzecioklasistów.

– Patrzcie, Maya! – Uśmiechnęła się zielonooka blondyneczka. – Chodź do nas, mamy ciastka!

Ciastka! Mój apetycik się odezwał. Blondynka trzymała w ręku pierniczka. Wspaniały zapach ciepłej czekolady unosił się w powietrzu, docierając do mnie i nęcąc mnie coraz bardziej. Uwielbiam ciastka nie mniej od smażonej ryby, ale nie wolno mi ich jeść za dużo, bo mnie potem bardzo boli brzuch.

Wspomnienie z ciastkami nadal działa na mnie najsilniej i ilekroć poczuję zapach ciepłych pierniczków w polewie czekoladowej budzi się we mnie tęsknota... Oni mnie lubili. Nawet bardzo. Czułam to od nich.

Niestety, wszystko później uległo zmianie.

Kiedy już poczęstowałam się słodkościami, wyszłam z wieży Gryffindoru (nie obyło się bez pomocy jakiegoś piątoklasisty) i skierowałam się na sam dół. Tam od razu zaczęłam kontynuowanie nocnej wycieczki. W dzień było zupełnie inaczej. Światło odbierało kątom cienie, rozświetlając korytarze tak, jak to tylko możliwe. Mijałam zbroje, duchy, które zagadywały mnie grzecznie, niektórych profesorów i jakieś niedobitki uczniów, którzy albo zawagarowali, albo nie mieli jeszcze zajęć. Nie wiem czemu, ale czułam się taka wielka... czułam się niemal panią tego zamku.

Zawędrowałam gdzieś tak w okolice trzeciego piętra, kiedy moją uwagę przyciągnął hałas zza winkla. Moja wrodzona ciekawość nie pozwoliła mi ominąć tego z daleka, więc bardzo szybko pobiegłam zbadać sytuację. Ogarnęła mnie zgroza.

W szerokim, mało uczęszczanym korytarzu stało trzech chłopaków. Dwóch znałam – byli z Gryffindoru, bodajże w szóstej klasie. Kiedyś częstowali mnie migdałami. Jeden z nich miał czarne potargane włosy i orzechowe oczy ; zawsze wyglądał na takiego spokojnego i miłego. Nazywał się, jeśli mnie pamięć nie zawodzi, James Potter. Nie mogłam uwierzyć w to co widzę. Stał naprzeciwko wysokiego przeraźliwie chudego chłopaka z tłustymi czarnymi włosami, czarnymi oczami i bladą cerą, celując w niego beztrosko różdżką.

– No Snape, czas na małe porachunki za tamtą lekcje eliksirów... – Powiedział złośliwie, a tłustowłosy spojrzał na niego z pogardą.

– Odwal się, Potter, zrobiłem to niechcący – odwarknął w odpowiedzi. – Chociaż może i chcący. Wyglądałeś jak idiota w mokrej szacie, czyli o wiele lepiej niż zazwyczaj...

Drugi chłopak z Gryffindoru, również czarnowłosy, ale z bardziej drapieżną twarzą i piwnymi oczami zaśmiał się szczekliwie. Syriusz Black.

– Uważaj na słowa, Smarku, bo inaczej...

– INCENDIO! – Snape zaatakował bez uprzedzenia. Z jego niewiadomo skąd wydobytej różdżki wystrzelił czerwony płomień, mający na celu trafienie Syriusza w twarz. Black krzyknął ostro, Snape usiłował rzucić się do ucieczki, ale nie udało mu się to. James jednym susem doskoczył do niego i popchnął gwałtownie. Obaj przewrócili się na posadzkę i zaczęli sukcesywnie okładać.

Byłam przerażona.

Wiedziałam bowiem, że James jest silniejszy od tego biednego chłopaka. Był przecież w domowej reprezentacji quidditcha, zwinny, szczupły i szybki. Snape na osiłka nie wyglądał. Uosabiał raczej zapatrzonego w księgi mola książkowego, który nie interesuje się sportem.

Nie zastanawiając się nad tym co robię, rzuciłam się po prostu na ratunek. DRANIE!

Wkroczenie do akcji nie było trudne.

– Maya?! SYRIUSZ, ZABIERZ JĄ! ONA OSZALAŁA! – Wrzasnął James, nadal tłukąc się zapamiętale ze Snapem. Obaj mieli już porozbijane nosy.

– Złaź ze mnie! – Wrzeszczał Snape. – ZABIJĘ CIĘ, POTTER!

Syriusz przez chwilę zaniemówił, przestał szaleńczo się śmiać i z trudem odciągnął mnie od bijących się chłopaków. Przypłacił to śladami moich zębów na swoim nadgarstku.

– AU! Odwaliło ci?! Wynoś się stąd! Precz!

Niemal mną rzucił. Poczułam jak uderzam o posadzkę, pisnęłam z bólu i popędziłam przed siebie. Nie wiedziałam gdzie biegnę, chciałam tylko jak najszybciej pomóc temu blademu chłopakowi. Bolał mnie kark. I to mocno. Uderzenie o posadzkę stępiło mój zmysł równowagi i wzrok, bo nagle się na kogoś władowałam, zadając sobie ponowny ból.

Z trudem się podniosłam.

– Czego tutaj?! – Warknął wielki nieprzyjemny mężczyzna.

Poznałam go od razu.

Przede mną stał przepasany brudnym fartuchem i z miotłą w dłoni Argus Filch, woźny Hogwartu. Nieprzyjemny typ. Wyglądał jak żul spod sklepu monopolowego dla mugoli – wielki, nabrzmiały i wiecznie purpurowy nos, mętne kaprawe oczka, twarz poorana bliznami po ospie i strąki zamiast włosów. Do tego nie pachniał zbyt przyjemnie. Poczułam jednak niewypowiedzianą ulgę. On mógł mi pomóc rozdzielić tamtych chłopaków.

Spojrzałam mu prosto w oczy.

Zrozumiał mnie bez zbędnych słów, bo kiedy pobiegłam przodem, on ruszył w te pędy za mną. Sapał przy tym jak rozjuszony byk. Wiedziałam, że pomoże.

Kiedy dobiegliśmy na miejsce, walka była jeszcze bardziej zażarta, bo do akcji wkroczył Black.

– CO SIĘ TU DZIEJE?! – Filch wyglądał na rozsierdzonego takim zachowaniem. Nie dziwię się, sama byłam wściekła i zrozpaczona. Jak tak można atakować słabszych?!

Nie minęło parę sekund jak walcząca grupka została rozdzielona. Snape wyglądał jak po wybuchu mugolskiej bomby atomowej. Zakrwawiony, blady, włosy w totalnym nieładzie, ubrania w jeszcze gorszym stanie. James zresztą wcale nie wyglądał lepiej, trzymany za wsiarz przez woźnego. Syriusz opierał się ciężko o ścianę, dyszał nienawiścią.

Wy trzej... za mną. Do dyrektora! – Filch pchnął Jamesa przed sobą, ten przechodząc obok Snape’a trącił go łokciem tak mocno, że aż tłustowłosy się zachwiał. Ruszyli jak na ścięcie. Nikt nie odzywał się słowem. Nie wiem czemu, ale szłam za nimi. Chciałam zobaczyć jak to się wszystko potoczy...

Snape (jego imię poznałam dużo później) z trudem powłóczył nogami. Wlókł się za woźnym i Gryfonami, ocierając twarz z krwi i potu. Ręce mu się trzęsły. Żal i współczucie przejęły moim sercem. Chciałam jakoś go pocieszyć, dodać otuchy... ale co ja mogłam zrobić, poza tym co już zrobiłam?

Pamiętam, że spojrzał wtedy na mnie bardzo dziwnie. Nie umiem wywnioskować z tamtego spojrzenia zupełnie nic, nawet teraz... W jego oczach była złość, ból, upokorzenie... i wdzięczność? Tak, chyba jakaś nuta wdzięczności. Nie spojrzał już potem na mnie, za to aż za dobrze pamiętam wzrok Jamesa i Syriusza, kiedy już stanęli przed zacnym obliczem Albusa Dumbledore’a. Rozmowa była krótka i treściwa. Karne punkty dla Gryfonów, burkliwe przeprosiny skierowane bardziej do ściany niż do Severusa, bo tak się Snape nazywał i komenda by się rozejść.

Wiedziałam, że Potter i Black mnie znienawidzili, widać było to w ich oczach. Przeszedł mnie wtedy dreszcz. Jak oni mogli? Jak mogli zaatakować kogoś słabszego, dając pokaz najzwyklejszej mugolskiej rzeźni? To było nieludzkie!

Severus chwiejnie ruszył w innym kierunku, prawdopodobnie do toalety, aby doprowadzić się do jako takiego porządku. Obejrzałam się jeszcze na Filcha, który nawet na mnie nie spojrzał i postanowiłam pobiec za Ślizgonem. Jednocześnie czułam żal, że woźny nawet mnie nie pochwalił za pomoc, za...  Nie, nie myślałam i do dziś nie myślę o tym jak o donosie. Tyle że miło by było usłyszeć chociaż drobną pochwałę z czyichkolwiek ust...

Odgoniłam od siebie te absurdalne myśli. Dziękować? Za coś takiego? Nie bądź śmieszna, przecież to obowiązek pomagać słabszym...

Severus wszedł do pierwszej z brzegu łazienki, nie patrząc na oznakowanie. Pfi, mnie też ono jakoś szczególnie różnicy nie robiło. Wsunęłam się do środka tuż za nim. Chłopak stanął nad umywalką i zimną wodą obmył twarz. Miał siniaka na skroni i lekko napuchnięty nos. Przez chwilę obserwował swoje odbicie w popękanym lustrze, po czym odwrócił się niespodziewanie, patrząc prosto na mnie. Nie zdziwił go mój widok. W jego oczach było cos nieprzeniknionego.

– Pomogłaś mi... – Wyszeptał. – Tylko nie wiem po co.

To był wyrzut.

Wyrzut, który sprawił, że zabolało mnie serce.

Jak to po co?! Nie dałbyś rady się obronić, chciałam krzyknąć, ale nie mogłam.

– Wszyscy naokoło litują się nade mną. Wszyscy. – Głos Severusa nabrał tonów świadczących o tym, że zaraz nadejdzie Furia i Jej Atak. – Nie potrzebuję litości! Ja jej nie chcę!

Poczułam się urażona. Jak mógł pomyśleć, że się nad nim lituję?! Chciałam mu tylko pomóc...

Odwróciłam się gwałtownie i uciekłam. Prosto na górę, do wieży Gryffindoru.

 

Do dziś pamiętam jak James pomstował na mnie w Pokoju Wspólnym Gryfonów, a Syriusz go uspokajał.

– Nienawidzę jej!

– James, spokojnie, przecież to tylko kot... – Syriusz również był zły, ale starał się myśleć i mówić logicznie. – Głupi kot równie głupiej pierwszoklasistki...

Do tej chwili siedziałam skulona w kłębek za sofą przy oknie. Bezczelnie podsłuchiwałam ich rozmowę.

Kiedy Black nazwał mnie głupią, tylko zasyczałam wściekle, natomiast kiedy obraził niewinną Sassan, zalazła mnie krew. Iście hiszpańska krew.

Wyskoczyłam z kryjówki i miauknęłam wściekle. Mnie możecie sobie obrażać, ale od Sassan wara!

– Patrz, kogo tu mamy. Małą donosicielkę... – James otrząsnął się z zaskoczenia i obdarzył mnie paskudnym wzrokiem. – Chyba dlatego nienawidzę kotów. Zakłamane i do tego nielojalne.

– James, opanuj się, gadasz do kota – Syriusz uniósł brew. – A może ona wcale nie doniosła? Może to...

– I dziwnym trafem po tym jak się na mnie rzuciła, a ty ją przepędziłeś, pojawił się Filch? Nie rób ze mnie idioty, proszę cięwarknął Potter.

Black nie musi robić z ciebie idioty, pomyślałam wtedy cierpko. Jesteś nim. Obaj jesteście.

Prychnęłam na odchodne i poszłam do dormitorium pierwszorocznych dziewcząt.

Już wtedy coś się we mnie zmieniło.

Czułam, po prostu czułam, że nie mogę siedzieć bezczynnie w dormitorium Sassan, albo podróżować w jej szkolnej torbie na lekcje tak jak to było do tej pory. Ta przygoda wyzwoliła we mnie jakąś rządzę wolności, swobody... chociażby częściowej. Obudziło się we mnie coś walecznego. Coś co nakazywało mi chodzić po zamku i pilnować porządku. Nadal oczami wyobraźni widziałam poturbowanego Severusa i bijącego go Jamesa...

 

Tej nocy znowu wyruszyłam na samotne zwiedzanie zamku.

 

Przez kilka następnych dni kiedy tylko nadarzała się okazja wędrowałam po szkole, rozglądając się czujnie i poznając jej sekrety. Tajne przejścia, skrytki, schowki, komnaty... Krok po kroku zaczynałam traktować korytarze Hogwartu jak swój dom. Nawet Sassan zaczęła zauważać we mnie jakieś zmiany. Stałam się bardziej niezależna, stałam się... typowym kotem. Bo przedtem jakoś nim nie byłam. Zaczęłam chodzić własnymi ścieżkami, czego nigdy wcześniej nie robiłam. Sassan zaczęła być przez to smutna.

– Maya, czemu już nie kładziesz się ze mną spać? – Zapytała któregoś wieczoru a ja poczułam ze zdwojoną siłą to, jakie zmiany we mnie zaszły. Nie chciałam już być grzecznym kotkiem nieśmiałej jedenastolatki. Chciałam pomagać w pilnowaniu porządku w szkole, marzyło mi się, że patroluję korytarze...

Następnego dnia w moim życiu zaszły drastyczne zmiany.

 

Sassan poszła na lekcje sama. Już od dłuższego czasu nie chciałam się kolebać w jej torbie tylko po to, by w chwilach stresu na zajęciach mogła mnie pogłaskać. Denerwowała mnie ta bezczynność. I nudziła.

Ruszyłam dobrze mi już znanymi przejściami na „obchód”. Nic się nie działo... aż do momentu, gdy znowu natknęłam się na sytuację podobną do tej sprzed kilkunastu dni.

Tym razem Severus i James byli sami, Syriusza nigdzie nie widziałam.

– Teraz się policzymy naprawdę, Śmiecierusie – James celował różdżką prosto w gardło Snape’a. Ten patrzył na agresora z nienawiścią, Stał przyparty do ściany, nie mogąc się nawet ruszyć.

Rozwścieczyło mnie to.

Miauknęłam ostro, ostrzegawczo i James obejrzał się na mnie gwałtownie.

– LEVICORPUS!

Poczułam się tak, jakby ktoś złapał mnie z całej siły za ogon i powiesił na niewidzialnym drążku. Wizgnęłam przeraźliwie, szamocząc się w powietrzu, w czasie gdy Severus znowu bił się z Potterem.

FILCH! POTRZEBNY MI FILCH!

Jak za sprawą telepatii nagle zza załomu wyłonił się woźny. Na widok scenki, jaka się rozgrywała przed jego oczami wrzasnął wściekle i rozdzielił chłopaków. Więcej nie udało mi się zobaczyć, bo poczułam, że spadam i uderzam o posadzkę z potrójną siłą, która sprawiła, że przed oczami zrobiło mi się całkiem ciemno.

 

A mówi się, że koty spadają na cztery łapy...

 

– Zwierzęciu nic nie zagraża...

– Ale na pewno? Dlaczego się nie rusza? Dlaczego... Co z nim jest?

– Z nią, panie Snape, bo to kotka. Doznała wstrząsu po upadku, w końcu pan Potter uderzył nią o kamienną posadzkę...

Czułam, że leżę na czymś miękkim, a moje dwie tylne łapy i ogon są czymś mocno obwiązane. Bolały mnie wszystkie kości.

Przypomniałam sobie, co zaszło.

James i Severus.

Bójka i to zaklęcie, które brutalnie zawiesiło mnie w powietrzu. Nieme wezwanie Filcha, co było najprawdopodobniej przypadkiem i to uczucie spadania.

Musiałam nieźle przywalić.

Otworzyłam oczy. Byłam w miejscu, które uczniowie nazywali Skrzydłem Szpitalnym. Sądząc z miękkości podłoża, musiałam leżeć na łóżku. To musi komicznie wyglądać, pomyślałam abstrakcyjnie i zauważyłam spojrzenie Severusa. Chłopak usiadł obok mnie i popatrzył mi prosto w oczy.

– Nie sądziłem, że kiedyś to powiem, zwłaszcza kotu – zaczął nieco cierpko. – ...ale dziękuję. Za pomoc.

Miauknęłam cicho.

Ja też mu byłam wdzięczna. Za pomoc jaką mi okazał. B...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin