rozwazanie na 11.02.docx

(19 KB) Pobierz

Znowu opuścił okolice Tyru i przez Sydon przyszedł nad Jezioro Galilejskie, przemierzając posiadłości Dekapolu. Przyprowadzili Mu głuchoniemego i prosili Go, żeby położył na niego rękę. On wziął go na bok, osobno od tłumu, włożył palce w jego uszy i śliną dotknął mu języka; a spojrzawszy w niebo, westchnął i rzekł do niego: "Effatha", to znaczy: Otwórz się! Zaraz otworzyły się jego uszy, więzy języka się rozwiązały i mógł prawidłowo mówić. Jezus przykazał im, żeby nikomu nie mówili. Lecz im bardziej przykazywał, tym gorliwiej to rozgłaszali. I pełni zdumienia mówili: "Dobrze uczynił wszystko. Nawet głuchym słuch przywraca i niemym mowę".


Miłość, której nie wyrażamy nie dociera do osoby kochanej, nie mając na nią żadnego wpływu. Nie okazując sobie uczuć, a także innym osobom, odcinamy się od nich. Nie mając pozytywnej relacji ze swoim wnętrzem, z naszą emocjonalnością możemy utracić zdolność słuchania innych, a przede wszystkim Boga. Nasza mowa jest również pozbawiona tego, co zarówno nam i innym jest jak powietrze, woda i chleb – miłości. Nie okazując uczuć, zainteresowania, nie dając znaku troski, tracimy łączność z innymi. Tracimy dobre słowo dla nich. Trudno opisać własne odczucia; co przeżyliśmy lub przeżywamy, jakie pozytywne doświadczenia w sobie odnotowujemy. Nie czując siebie, własnych uczuć, potrzeb serca, nie odczuwamy też potrzeb innych. To, w co się nie angażujmy, na tę rzeczywistość możemy się zamknąć.

Obawiamy się naszych pragnień. Odczuwamy zaniepokojenie, gdy ktoś mówi o swoich pragnieniach w naszej obecności. Traktujemy jego zwierzenia jak exhibicjonizm. Mówimy o obnażaniu swojego wnętrza, co jest nietaktem i czymś niepotrzebnym. Każdy powinien zachować intymność wobec własnych uczuć. Nie odczuwając ciepła uczuć przez słowa, stajemy się wyblakli, bezbarwni, pozbawieni entuzjazmu, jakby zgaszeni. Wyciszanie uczuć upośledza człowieka.

Jezus wkładając palec w uszy głuchoniemego czyni to mocą, która jest udzielaniem miłości i poczucia bezpieczeństwa. Zamykam się w sobie wewnętrznie, gdy się boję, otwieram się, gdy jest ktoś, komu mogę zaufać. Dotyk budzi zaufanie. Jezus swoimi palcami „tworzy” zaufanie w głuchoniemym. Odbiera mu lęk, strach przed tym, co zewnętrzne, skłonność do ucieczki i zamykania się z obawy przed innymi. Może było tak, iż brak słuchu został spowodowany „złym dotykiem”, wykorzystaniem. Zły dotyk może zostać uzdrowiony dotykiem prawdziwej miłości. W jaki sposób się dotykamy, tak też siebie słuchamy, tak do siebie mówimy, albo pozbawieni jesteśmy tego, co nazywa się mową. Trudno jest krzyk, swoistą formę „warczenia” na innych nazwać rozmową.

W dotyku są słowa, treść naszych intencji, zamiarów i oczekiwań. Jezus leczy dotykając. Odczuwamy niejednokrotnie potrzebę, by ktoś nas objął, przytulił. W dotyku jest wzajemność. Dotykamy się wzajemnie dłonią, słowem, spojrzeniem. Nie musimy zawsze coś powiedzieć, ważne, byśmy byli, byli blisko. Taki dotyk sprawia, że napięcie całego dnia, trudnych rozmów, stresujących spotkań gdzieś odchodzi. Powraca równowaga, ciepło. Odczuwamy, że serce jest na swoim miejscu, bijąc przyjaźnie. Nie będąc w taki sposób blisko człowieka, nie jesteśmy zdolni usłyszeć, co mówi, gdy mówi do nas. Słowo słyszymy w jego głębi, gdy dotyka nas jego przyjazne ciepło, łagodny dotyk.

Jezus dotykając głuchoniemego jakby chciał mu powiedzieć „nie jesteś sam, Ja jestem z tobą”. Tracimy słuch, gdy inni nie wsłuchują się w nasze tęsknoty, nie zwracają na marzenia wypowiadane z wielkim zaangażowaniem. Ci, którzy nie znają naszych tęsknot ani marzeń, nie są z nami, my nie tworzymy z nimi wspólnoty. Zamknięcie się na wypowiadanie ich stało się jakby normą, zasadą, czymś przyzwoitym, należącym do dobrego tonu. Im mniej o mnie inni wiedzą, tym lepiej. Kto się dobrze czuje w zimnej anonimowości? Kogo obchodzi pragnienie miłości, jakie w sobie noszę? Czy ktoś jest zainteresowany tym, że nie odczuwam bliskości Boga i jest to dla mnie bardzo męczące? Nie wystarczy powiedzieć „ja też nie odczuwam, nie przejmuj się tym, widocznie tak być musi”. Nie rzecz w tym, aby pouczać. Chodzi o to, żeby usłyszeć i nic nie powiedzieć, lecz być, być razem i blisko współodczuwając. W ciszy, głębokiej ciszy przeżywanej z innymi uczymy się słuchać i słyszeć słowa. Nie na każde słowo należy dawać odpowiedź, a spotkaniom osób bliskich nie musi towarzyszyć „przelewanie się słów”. Gdy nie usłyszymy ciszy, która jest najpiękniejszą muzyką, jak ktoś powiedział, nie odczujemy w sobie piękna dźwięków muzyki Mozarta, one nic nam nie powiedzą. Świat jest pełen ludzi głuchych z wyboru. Są i tacy, którzy nie wiedzą, że nie słyszą. Spotykamy takich ludzi, którzy słuchają, słyszą i nie przyjmują sercem.

Głuchoniemy nie widział Jezusa. Poznawał Go po dotyku. Nie tylko Jezus dotykał chorego, lecz i chory dotykał Pana. Spotkanie realizujące się przez dotyk, który odsłania osobę, jej uczucia. Dotyk dający poczucie bezpieczeństwa, lub pozbawiający go. Dotknięcie człowieka możemy wypełnić sercem lub egoizmem. Zawieramy w nim dobre lub złe zamiary. Czuły, serdeczny, ciepły dotyk leczy drugiego; „dotyk zły” sprowadza chorobę.

Jeśli nasza komunia z innymi jest możliwa, otwieramy się, pozwalamy się dotykać. Naszą siłą wewnętrzną jest zaufanie. Gdy nie ma komunii, porozumienia, wspólnoty z innymi zamykamy się w sobie, stajemy się niezdolni do nawiązania kontaktu, do działania, do wejścia w obieg życia, które krąży między światłem i ludźmi; to tak, jak rośliny, które przestały być nawadniane. Zamknięcie się w sobie jest powodowane niepoznaniem czułości, brakiem smakowania w niej. Czułość jest wypowiadaniem miłości i obecności, która nie zagraża. Wraz z czułością pojawia się zaufanie. Bliskość drugiego człowieka zmienia wnętrze. Odczuwamy ciepło nie tylko to, jakim emanuje ludzkie ciało, lecz o wiele ważniejsze ciepło serca. Bez czułości serca, ciało pozostaje nieczułe.

Kiedy odczujemy przyjazny nam dotyk, świat, którym żyjemy, staje się przyjazny, odmieniony, pozbawiony chłodu i szarości. Dotyk jest ludzką mową. Docieramy do człowieka, do jego serca przez dotyk, bliskość, ciepło, którym emanujemy zachęcając do zaufania. Znaczenie i głębia dotknięcia wzrasta przez słuchanie czułych słów. To jest komunia, której pragniemy, za którą tęsknimy, której wyglądamy. Ona jest treścią naszych marzeń. Żyjemy pomiędzy przypływamy i odpływamy miłości, czułości, ciepła nam okazywanego. To, czego najbardziej się obawiamy, to utraty zaufania, zostania oszukanym, manipulowanym, zdradzonym.

Krzyk człowieka jest wyrazem jego potrzeb, najgłębszych pragnień, ale i rozczarowań, niespełnionych oczekiwań. Krzyczymy, kiedy boli nas brak wyczucia osób najbliższych. Nie zrozumieli naszych wymownych spojrzeń, bólu malującego się na twarzy, opadających rąk wzdłuż ciała w geście rezygnacji. Kiedy drugi człowiek nie jest taki, jakim chcielibyśmy, aby był, bardzo szybko popadamy w lęk, wpadamy w gniew i wchodzimy w taki rodzaj więzi, w których depresja splata się z agresją, nawet jeśli umiemy je skrywać pod maską uprzejmości.

Przez dotknięcie osoby kochającej stajemy się piękni, odważni, otwarci i szczerzy. W czułości Boga i człowieka znajdujemy pragnienie otwarcia oczu i uszu. Chcemy mówić przede wszystkim o tym, co odczuwamy najgłębiej. Świat wokół nas jest taki sam, kiedy nasze oczy i uszy były zamknięte, ale my po ich otwarciu nie jesteśmy tymi samymi ludźmi. Czułość, która nas otwiera, daje nam odnowioną interpretację rzeczywistości, na którą patrzymy i w którą się wsłuchujemy.

Chorujemy, ponieważ dotykamy się wzajemnie słowami osądzającymi. W sądzeniu nie ma uzdrawiającego dotyku. Jest choroba, która przechodzi z człowieka zagniewanego na bezbronnego. Im bardziej jesteśmy ufni, tym bardziej też bezbronni. Potrzebujemy towarzyszenia tych, którzy nas kochają i dotykają ciepłem słów. W tych słowach jest prawda i dobro i zrozumienie. Choćby bolały, uznajemy, że tak trzeba. Przyjmujemy czułość zawierającą się w bólu, ponieważ przychodzi ona przez człowieka, któremu ufamy. Bez czułości tracimy chęć do życia. Stajemy się apatyczni i nieznośni. Wymyślamy problemy, będące projekcją głodu czułości. Ten brak owocuje w nas znacznym niepokojem i smutkiem. Niezbędne jest poczucie, że jesteśmy w komunii z innymi. Potrzebna jest łagodność i czułość, byśmy poczuli, że jesteśmy u siebie, nic nam nie zagraża.

Gdy boimy się komunii z innymi, lękamy się czułości. Życie bez czułości, pozbawia nas komunii. Inni stają się przez to dalecy, zbyt oddaleni, by mogli nam cokolwiek chcieć powiedzieć. My również w tym oddaleniu, nie jesteśmy zdolni słuchać i usłyszeć. Dystans uczuciowy, emocjonalny przekłada się na duchowy. Bez czułości jesteśmy sobie obcy. Mówiąc, niewiele, albo nic do siebie nie mówimy. Nie ma w nas zdolności słuchania. Wchodzimy w „swój świat”, w którym nie czujemy się szczęśliwi, ponieważ nie odczuwamy, że komukolwiek jesteśmy potrzebni. Potrzebujemy naszej czułości i łagodności, odkrycia jej jako ludzkiej wartości, dzięki której Bóg stwarza nas i tych, z którymi wchodzimy w relacje. Odkrycie własnej czułości i łagodności, jak również tego, że inni jej potrzebują do życia, staje się sposobem na życie w rodzinie, zakonie, wspólnocie kapłańskiej.

H. Nouwen doświadczając bliskości własnej śmierci boleśnie odczuwał niemożność modlenia się słowami. Napisał: „Czułem taki ból, że nie mogłem modlić się słowami, ani nawet za bardzo myśleć. Jednak ilekroć pielęgniarka wkładała mi w ręce mój drewniany różaniec, odczuwałem pociechę. Dotykanie tych koralików było jedyną rzeczą, jaką mogłem robić, ale to widać wystarczało, abym się modlił. Nie słowa, nie myśli, tylko zwyczajny dotyk”.

Głuchoniemy wiedział, czego pragnie, a wtedy i niebo nie mogło pozostać zamknięte. Bóg nie jest obojętny na cierpienie. Jezus je zna. On uczynił je narzędziem zbawienia, miejscem spotkania z człowiekiem, szkołą „trudnej miłości”. Cierpienie jest wejściem w trudną bliskość Boga. Wprowadza nas ono w przedsionek nieba. „Przez krzyż do nieba”, pozdrawiają się Siostry z Lasek. Cierpienie jest najtrudniejszym etapem w naszym zbliżaniu się do nieba.

Warto zapamiętać słowa: „Nie ma drogi zjednoczenia z Bogiem, która nie prowadziłaby przez cierpienie”.

Jezus patrząc w niebo zapowiada radość, jaką będzie doświadczał głuchoniemy. Ponadto, słuchanie tego, co jest z nieba daje zdrowie. Człowiek mówiąc i słuchając odkrywa wartość, smak, zadowolenie, ale i doświadcza duchowego rozwoju przez to, jak słucha i co mówi.

Bliskość w cierpieniu oznacza zarówno dawanie, jak i przyjmowanie. Chory dzieli się z człowiekiem zdrowym własną bezradnością, osłabieniem, lękiem przed tym, co jeszcze może się wydarzyć. Dopuszcza go w ten sposób do tajemnicy przeżywania swojego człowieczeństwa, o które nie chcemy pamiętać. Bliskość cierpiącego, to bliskość życia takiego, jakim ono jest. Życie jest radosne i bolesne, zrozumiałe i równocześnie nie do pojęcia.

Bliskość chorego pozwala człowiekowi zdrowemu odkryć i zrozumieć cierpienie, jakie w sobie nosi. Jego cierpienie jest dla nas szkołą przeżywania samotności, opuszczenia i przyjmowania tego, co najtrudniejsze. Cierpienie staje się nam bliskie, przez bliskość z chorym. Oswajamy się z nim, choć do końca nie jesteśmy w stanie przygotować się na jego nadejście. Ono zawsze boli i zawsze pojawia się nie w tym czasie, w którym mogłoby przyjść. Bliskość chorego leczy nasze rany. Niektórzy, wracając z odwiedzin w szpitalu mówią, że dopiero teraz są chorzy, wszystko ich boli. Spotkanie się z cierpieniem innych, przypomina nam o własnym cierpieniu i umożliwia wydostanie się go na powierzchnię naszego życia.

Jezus jest blisko cierpiącego. Bliskość pełna ciepła, czułości i rodzicielskich, przyjacielskich gestów, zawsze jest lecząca. Jezus ma dużo czasu dla chorego. Nie spieszy się. Pośpiech sprowadza ból. Mówi on choremu, że jego stan nas nie obchodzi.

„Trzeba, aby ziemia była rozdarta, by mogła być zapłodniona”. Zmarszczki ludzi tego świata pełne są mroku (…). Odrzucając cierpienie nie spostrzegamy, że jest ono niejako składnikiem prawdziwej radości, w podobny sposób, jak to się dokonuje w subtelnym mieszaniu kolorów. Czyż miłość, uczucie miłości, nie jest odczuwane jako ból serca, błogosławiony, słodki ból? (…) Cierpienie podkreśla wymiar duchowy wszystkiego, co postrzegamy, i sprawia, że naturalne światło świeci nadprzyrodzonym blaskiem” (Marta Robin).

Cierpienie i bunt, jakie się w nas ujawniają, nie są po to, aby je pielęgnować, lecz w tym celu, abyśmy poddali je uzdrawiającej mocy Jezusa. Cierpimy, aby znaleźć się blisko Jezusa. Oddalenie od Niego ma wpływ na nasze zranienia. Pojawiają się one, ponieważ nie żyjemy bez „tarczy”. Miłość Boga jest tarczą obronną.

„Jeżeli święci tęsknią za cierpieniem, to zawsze dlatego, że tęsknią za tym, by na miłość odpowiedzieć miłością. (…) Może być i tak, że to miłość powoduje śmierć człowieka, że miłość jest bezpośrednią przyczyną śmierci” (W. Stinissen).

Cierpienie ujawnia nam naszą dobrą kondycję duchową lub jej brak. W takiej sytuacji dokonuje się konfrontacja z wieloma wartościami przez nas wyznawanymi. W cierpieniu każdy jest małym, słabym i ubogim człowiekiem. Nieobce mogą być stany depresyjne, głęboki smutek wewnętrzny, uczucie goryczy i buntu.

Radzimy innym, gdy cierpią. Wiemy, co powiedzieć i jak skutecznie pocieszyć. Oburzamy się, gdy ktoś nie chce pod wpływem naszych perswazji „poczuć się lepiej” w chorobie. Ojciec Timothy Radcliffe napisał do swoich braci Dominikanów: „Słowa nadziei posiadamy tylko wówczas, gdy spoglądamy z wewnątrz bólu i rozpaczy tych, do których kierujemy nasze nauczanie”.

Bliskość cierpienia wpływa na jakość naszego myślenia i odczuwania. Zdrowy nie zrozumie tego, co w danej chwili przeżywa człowiek przerażony własną chorobą czy bliskością śmierci.

Cierpiąc, potrzebujemy kogoś, kto zechce nas słuchać, a przede wszystkim będzie blisko. Potrzyma za rękę, poprawi poduszkę, poda napój, który zwilży spieczone usta.

 

Zgłoś jeśli naruszono regulamin