Monroe Mary Alice - Klub książki.rtf

(717 KB) Pobierz

MARY ALICE MONROE

Klub Książki

PROLOG

Wigilia powrotu 7 stycznia 1998

Dziś wieczorem wrócę do Klubu Książki.

Od ostatniego spotkania, na którym byłam, minęło już pół roku. Wiem, że moje koleżanki będą dla mnie miłe. Będą starały się mnie pocieszyć i nie powiedzieć nic, co mogłoby mi przypomnieć o mojej tragedii. Mam nadzieję, że nie dostrzegę w ich wzroku litości. Nie potrzebuję litości, lecz zrozumienia, ciepła i wyciągniętej ręki, która pozwoli mi przełamać długotrwałą izolację i na nowo ożywić dawne przyjaźnie.

Bo przecież się przyjaźnimy. Doris i ja założyłyśmy ten klub z desperacji, piętnaście lat temu. Obydwie byłyśmy wtedy młodymi matkami, mieszkałyśmy przy tej samej ulicy i potrzebowałyśmy towarzystwa, odrobiny intelektualnej atmosfery - oraz opiekunek do dzieci. Wtedy, w 1983 roku, nasz Klub Książki był właściwie kombinacją klubu czytelniczego i punktu opieki nad dziećmi. Rósł razem z naszymi maluchami, przybywało mu członkiń, niektóre wyprowadzały się

w inne okolice, ale rdzeń zawsze pozostawał niezmienny, ja, Doris, Midge i Gabriella. A teraz jeszcze Annie. Bywały spotkania, na które większość z nas przychodziła z niemowlętami przy piersi, zdarzały się takie, gdy któraś zasypiała na kanapie po nieprzespanej z powodu chorego dziecka nocy, i takie, gdy bez wyraźnej przyczyny wypijałyśmy za dużo wina i prawie w ogóle nie rozmawiałyśmy o książkach. Teraz nasze dzieci są już gotowe do wyfrunięcia z gniazda, a my na nowo szukamy książek, by nadać sens kolejnemu etapowi naszego życia.

Wiem, że moja długa nieobecność była dla grupy niełatwa. Martwiły się o mnie. Annie już dwa razy dzwoniła, żeby upewnić się, czy na pewno przyjdę. Przeczytałam zadaną książkę, biografię Eleonory Roosevelt, ale nie mam wiele do powiedzenia na temat tej inteligentnej kobiety, która ze wszystkich swoich osobistych tragedii wyszła zwycięsko. Zastanawiam się, czy moje przyjaciółki wybrały tę książkę właśnie ze względu na mnie; może po to, by mnie zainspirować albo podkreślić pozytywną wymowę mojego powrotu? Moje życie nie jest pełne triumfów. Czyje zresztą jest?

Wychowałam się na spokojnym przedmieściu Chicago i podobnie jak większość kobiet z Klubu Książki jestem produktem szkół katolickich z lat pięćdziesiątych. Wszystkie teraz wybuchamy śmiechem, gdy napotykamy w książkach wzmianki o katechizmie z Baltimore albo o pobrzękujących różańcami gromadach zakonnic w wykrochmalonych kometach. Bardzo lubimy książki, które pozwalają nam powrócić do tych czasów niewinności, gdy w letnie wieczory bez żadnych obaw można było bawić się na ulicy nawet do dziesiątej. Ile jest książek, opisujących przejście od Motown do Beatlesów i wreszcie do acid rocka? Albo tragiczne decyzje z lat wojny w Wietnamie? Wszystkie znałyśmy tych chłopców: jedni wkładali mundury, drudzy pacyfki, któryś uciekł za granicę i słuch o nim zaginął. A teraz niektóre z nas poznają na nowo swoich mężów - już nie takich młodych, a w dodatku starzejących się bez wdzięku - którym zdarza się zrywać więzy rodzinne i uciekać. Pochłaniamy ich historie z dreszczem emocji.

Brakowało mi klubu, czytania książek i rozmawiania o nich. Książki stanowią klucz do naszej grupy, to dzięki nim nasze dyskusje są wciąż żywe. Stanowią bezpieczne pole wymiany myśli. Podczas spotkań możemy się dzielić refleksjami, a później problemami. A jeszcze później - sekretami. Najbardziej jednak brakuje mi przyjaźni. To ona stanowi prawdziwą magię grupy. Widzę moje życie jako wspólnie czytaną opowieść. I choć są tu niespodziewane zwroty akcji, brakuje puenty. Jestem taka jak wy. Moja historia mogłaby być waszą.

Pewnego dnia, zupełnie niespodziewanie, moje życie zmieniło się. Pojawiło się nowe miejsce akcji, postacie przybrały nowe oblicza. Gdyby akcję przedstawić w formie diagramu, to krzywa znalazłaby się poza skalą. Jedyny stały element to sposób prowadzenia narracji: pierwsza osoba, ja, spoglądająca na zewnątrz i do wewnątrz, i nie dostrzegająca nic.

Nie przeczułam tej zmiany. Chyba to właśnie pisarze nazywają „elementem zaskoczenia". Grom z jasnego nieba, który wyrzuca bohatera w nowym kierunku. Stary trick z rewolwerem w szufladzie. Czy chodzi o powieść sensacyjną, przygodową, romans, komedię czy dramat - po prostu nikt nie wie, co będzie dalej.

Dla mnie zmiana nadeszła 21 czerwca 1997 roku.

 

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Życie to opowieść, a każdy z nas codziennie zbiera opowieści.

Rachel Jacobsohn, Podręcznik grupy czytelniczej

21 czerwca 1997

Eve Potter wyszła na słoneczny poranek i od razu osłoniła ręką oczy: światło było za ostre.

W domu panował spokój i półmrok. Bronte i Fin-ney wciąż spali w swoich pokojach, pies skamlał, a ona sama nie wypiła jeszcze porannej kawy. Tom kręcił się nerwowo, zbierając papiery i wrzucając do walizki ostatnie przybory. Przeważnie rankiem Eve powoli wypijała swoją kawę, a potem otwierała okno, by odetchnąć świeżym, porannym powiewem wiatru i nacieszyć się kilkoma chwilami samotności, dopóki rodzina jeszcze spała. Dzisiaj jednak przed dom wypędziło ją wyczuwalne w zachowaniu męża pełne niechęci napięcie oraz własne poczucie winy. Zapragnęła wyjść na słońce.

Przypominała sobie dni, gdy krok w krok chodziła za Tomem przygotowującym się do wyjazdu. „To są twoje bilety. Znalazłam pager. Może zadzwonić po taksówkę? Na pewno nie zjesz śniadania? Doleję ci kawy". Zachowywała się jak wierny pies albo, jak Tom kiedyś to ujął, jak nawigator statku, którego on był kapitanem.

Jednak od jakiegoś czasu statek zaczął nabierać wody i Eve bez wyraźnego powodu zaczęła szukać jakiejś szalupy. Nie wątpiła w kompetencje Toma, ale złocisty blask guzików na jego kapitańskim mundurze jakby przygasł. A może po prostu podróż trwała już zbyt długo.

Odsunęła od siebie buntownicze myśli i zeszła po schodkach.

- Dzisiaj będzie dobry dzień - powiedziała do siebie stanowczo. - Nie pozwolę, żeby on go zepsuł.

Szła przez zielony, pełen ptasiego świergotu ogród, coraz dalej od pogrążonego w półmroku, zamkniętego domu. Powietrze pachniało świeżością, słońce ożywiało kolory roślin. Przykucnęła i wpatrzyła się w błyszczące na włochatym liściu krople rosy.

Uświadomiła sobie, że to pierwszy dzień lata, i to odkrycie natychmiast podniosło ją na duchu. Uwielbiała wszelkiego rodzaju „kamienie milowe": urodziny, rocznice, święta, nawet znaki na wykresie wzrostu. Dziś zaczynał się wyjątkowy, zupełnie nowy dzień. Czuła to w głębi duszy. Zaczynało się lato, słoneczne dni i ciepłe, wonne noce, nieformalne spotkania przy grillu i kąpiele w basenie. Zakończenie roku szkolnego było wielką ulgą. Tęskniła już do czasu spędzanego z dziećmi.

Powinna je obudzić, by pożegnały się z ojcem, ale wiedziała, że są zmęczone, i postanowiła, że pozwoli im dłużej pospać. Finney miał w południe mecz futbolowy, a Bronte chciała o drugiej pojechać do centrum handlowego. Nieobecność Toma miała potrwać dwa dni, a skoro dzieci nie chodziły już do szkoły, Eve również mogła liczyć na odrobinę relaksu. Pomyślała, że może nawet uda jej się przed południem spędzić trochę czasu w ogrodzie. Trzeba było poobrywać uschnięte kwiaty tytoniu ozdobnego.

Przyklękła obok rabatki. Ziemia była przyjemnie chłodna. Cienka bawełna piżamy natychmiast przemokła od rosy. Jeśli chodzi o pielęgnację ogrodu, Eve już dawno przestała oczekiwać od rodziny pomocy. Dzieci od lat robiły, co mogły, by się od tego wykręcić, a Tom... No cóż, on nigdy nie miał czasu i, prawdę mówiąc, nie interesowało go to szczególnie. Wszyscy mieli wiele zajęć, a jej obowiązkiem, jako matki i żony, było dopilnować, by w rodzinie sprawy toczyły się gładko. Ale dom był taki duży... ogród też. Ich posiadłość należała do największych w Riverton. Dzieci były dumne z tego domu i Eve uznawała to za swój sukces. Sama urządziła dwanaście pokoi, uszyła niezliczoną ilość metrów zasłon i doglądała przeróbek. Nawet ogród był od początku do końca jej dziełem.

Własnymi rękami zasadziła ponad pięćdziesiąt krzewów i rozmaite byliny.

Ogrodnictwo to w końcu moje hobby, pomyślała, zanurzając ręce w ziemi. Nikt jej nie prosił, żeby tu cokolwiek sadziła, dlaczego więc mieliby jej pomagać? Czy doskonałe prowadzenie domu nie było po prostu obowiązkiem matki? Czyż nie była niezastąpiona? Mimo wszystko jednak myśl, że nikt jej nie pomaga, niosła ze sobą poczucie przykrości.

Drzwi otworzyły się i Eve podniosła wzrok znad roślin. Tom zbiegł po kamiennych schodkach i poszedł do garażu. Szybki krok rozwiewał poły jego płaszcza. Potknął się o walizkę i Eve wyraźnie wyczuła jego irytację. Choć ciemny garnitur wyglądał nienagannie, koszula lśniła bielą, a krawat dobrany był tak, by wzbudzać dyskretną zazdrość, znała go zbyt dobrze, by nie zauważyć zaciśniętych ust, które sprawiały, że opalona twarz Toma nabierała surowego wyrazu, co ostatnio Eve widywała u niego często. Tom nie był mężczyzną próżnym. Włosy zaczynały mu się już trochę przerzedzać i w pasie miał o kilka centymetrów więcej niż kiedyś, ale nadal wyglądał jak amant filmowy. Gdyby nie inteligencja i współczucie dla ludzkiego cierpienia lśniące w jego ciemnych oczach, ten wygląd mógłby być nawet przeszkodą w jego lekarskiej karierze.

Eve nie mogła teraz dostrzec wyrazu jego oczu; słońce świeciło zbyt ostro. Przymknęła powieki, odprowadzając wzrokiem jego cień.

- Zadzwonię wieczorem - zawołał przez ramię zdawkowo.

Nie odpowiedziała, ale z dłońmi opartymi na udach wciąż za nim patrzyła. Otworzył bagażnik i wrzucił do środka nową torbę, którą kupiła mu na pięćdziesiąte urodziny, a potem starannie ułożył obok drugą, z komputerem. Eve dokładnie wiedziała, co jest w tej pierwszej. Poprzedniego wieczoru leżała w łóżku z rękami mocno zaciśniętymi na brzuchu i patrzyła, jak się pakował. Przypominając sobie tę chwilę, znów poczuła rozdrażnienie.

- Tom, dlaczego ty zawsze czekasz z pakowaniem do ostatniej chwili? - zapytała z niezadowoleniem. -Już prawie północ. Jestem zmęczona, a jutro musimy wcześnie wstać. Masz samolot o siódmej, więc o szóstej musisz wyjechać.

- Wcześniej nie miałem czasu - odrzekł ostro, wrzucając do torby koszulę.

Uświadomiła sobie, że to prawda, i ugryzła się w język. Nie chciała go denerwować, ale nie potrafiła pohamować własnej frustracji. Nic go nie obchodziło, że dopóki on się nie spakuje, ona nie będzie mogła zasnąć.

- Dlaczego nie poprosiłeś, żebym ci pomogła? Zrobiłabym to z przyjemnością.

- Przecież mówiłem ci, że wyjeżdżam.

- Tak - westchnęła ze znużeniem. - Ale dopiero wczoraj powiedziałeś, dokąd i po co.

Kiedyś zawsze wiedziała, dokąd Tom wyjeżdża i o czym będzie mówił, a z pakowania jego rzeczy uczyniła cały ceremoniał. Wybuchali śmiechem, gdy przykładała krawaty do jego twarzy i potwierdzała trafność wyboru pocałunkami. Była równie dumna z jego wyglądu jak z dzieci. Ostatnio jednak wyjazdy zdarzały się coraz częściej; zawodowy prestiż Toma rósł i o kolejnym wyjeździe czasami zapominał jej powiedzieć; przypominał sobie dopiero wtedy, gdy czegoś potrzebował. Tak samo było wczoraj: „Och, Eve, mogłabyś sprawdzić, czy wystarczy mi koszul na San Diego?" Sama już nie wiedziała, czy to ona przestała śledzić jego terminarz, czy też on przestał go ujawniać; wiedziała tylko tyle, że niespostrzeżenie, nie wiadomo kiedy, zaczął sam pakować swoje rzeczy. Leżała więc sztywno w łóżku i patrzyła.

- Pozwól mi skończyć - rzucił obojętnie Tom, grzebiąc w szafie. - Idź spać, mnie to zajmie jeszcze chwilę.

Bez słowa zacisnęła usta i skrzyżowała ramiona na piersiach. W chłodnym milczeniu, które wzbierało w niej już od kilku lat, patrzyła, jak jej mąż pakował się przed dwudniową podróżą, i potrafiła dokładnie uzasadnić wybór każdej rzeczy. Trzy zmiany bielizny, jedna na wypadek, gdyby poszedł popływać, dwie pary ciemnych kaszmirowych skarpet, koszulka polo. Trzy koszule z egipskiej bawełny, dobrany do nich krawat od Hermesa, spodenki kąpielowe, butelka szkockiej,bo lubił późnym wieczorem pracować w swoim pokoju, i w końcu skórzana saszetka z przyborami toaletowymi. Miała ochotę zapytać go, po co wciąż trzyma w niej prezerwatywy, skoro ona ma podwiązane jajowody, ale nigdy tego nie zrobiła.

Wiedziała, że Tom nie miewa romansów, i nie chciała, by myślał, że nie ma do niego zaufania. Za miesiąc, w lipcu, przypadała dwudziesta trzecia rocznica ich ślubu. Po tylu latach każda kobieta dobrze zna swego męża. W noc poślubną Eve i Tom zawarli umowę, którą oboje uważali za świętą. Przysięgli, że jeśli którekolwiek z nich będzie miało ochotę na romans, to powie o tym drugiemu, zanim cokolwiek się stanie. W następnej kolejności mógł z tego wyniknąć rozwód albo nie, ale obiecali sobie, że nie będą naruszać poczucia wzajemnej godności i szacunku. Byli dumni ze swojej uczciwości.

Klęcząc obok grządki, z plecami nagrzanymi słońcem, Eve przypomniała sobie te prezerwatywy w saszetce i mocniej wbiła palce w czarną ziemię. Do cebuli żonkila przywarła duża, wijąca się gąsiennica. Strząsnęła ją, usłyszała trzaśniecie bagażnika i znów podniosła wzrok.

- Kochanie, w jakim hotelu będziesz? - zawołała.

- Och, nie pamiętam.

Jego głos miał dziwną, spłoszoną barwę. Eve przechyliła głowę. Tom patrzył na nią z dziwnym wyrazem twarzy, jakby czekał na jakieś jej słowa, albo zastanawiał się nad czymś, co sam chciał jej powiedzieć. Wstrzymała oddech w oczekiwaniu na sygnał z jego strony, najlżejszy choćby znak świadczący o tym, że chce ją pocałować na pożegnanie, przytulić i klepnąć po pośladku, jak to miał zwyczaj robić. Kiedyś bardzo lubił ją przytulać.

Upór, który nie pozwolił jej podbiec, żeby go objąć, był dla niej nowością. Urażone poczucie godności po tym, jak potraktował ją poprzedniego wieczoru, nie pozwoliło jej tego zrobić. Nie mogła teraz podejść do niego pierwsza.

Patrząc na niego w milczeniu, zauważyła, że jego włosy są wilgotne od potu. Tom zawsze mocno się pocił, podobnie jak wszyscy Porterowie, ale teraz, rankiem, nie było jeszcze takiego upału, a on przed chwilą wyszedł z klimatyzowanego wnętrza domu. Eve pomyślała, że gdy jej mąż dotrze do San Diego, będzie musiał wziąć prysznic.

- Zadzwonię, gdy będę na miejscu - powiedział z odrobiną smutku w głosie. - Podam ci numer pokoju.

Od jakiegoś czasu tak to właśnie wyglądało. Inaczej niż kiedyś, gdy Eve starannie przypinała kartkę z numerem pokoju i telefonu na tablicy w kuchni, nad terminami przeglądu samochodu, numerami telefonów, pod którymi można było zamówić pizzę, oraz numerem pogotowia. Skinęła głową i otworzyła usta, by życzyć mu dobrej podróży, może nawet powiedzieć, że go kocha, ale on już odwrócił się.

Znów pochyliła się nad rabatą i wbiła paznokcie w ziemię. Łzy nabiegły jej do oczu. Usłyszała trzaśniecie drzwiczek samochodu, odgłos zapalanego silnika i chrzęst opon na cementowym podjeździe. Gdy wszystko ucichło, ogarnęło ją dojmujące poczucie utraty. Nie można tak dalej żyć, pomyślała, pociągając nosem. Gdy Tom wróci, będą musieli porozmawiać, może pójść gdzieś na kolację. Otarła oczy przedramieniem i zaczęła metodycznie wyrywać malutkie listki koniczyny wypełniające przestrzeń między innymi roślinami.

Zanim nadeszła szósta wieczorem, Tom już dawno przestał zajmować jej myśli. Przez cały dzień była zajęta i nie miała czasu na rozmyślania. Prawdę mówiąc, ostatnio tak często nie było go w domu, że nauczyła się radzić sobie bez niego. Była szefem kuchni, pomywaczką, wszystkim, kim trzeba. Dzieci liczyły na nią w każdej sytuacji. Wiedziała, że ich świat kręci się dokoła niej. Dzisiaj, pierwszego dnia wakacji, Finney zdobył dla swojej drużyny futbolowej rozstrzygający punkt, a Bronte wróciła do domu z triumfalnym uśmiechem i torbą ciuchów kupionych na wyprzedaży w Nordstrom za pieniądze, które dostała na urodziny. Eve odsunęła się od zlewu i wytarła ręce zadowolona z siebie bo chociaż przez większą część dnia pełniła funkcję  o udało jej się jeszcze zrobić zakupy na targu i upiec ciasto z jagodami. Zamierzała podać je jako niespodziankę z okazji pierwszego dnia wakacji.

- Dzieci, kolacja! - zawołała głośno w stronę schodów i zeszła do ogrodu, by zerwać kilka kwiatów na stół. O tej porze nie było ich jeszcze zbyt wiele, większość nie wypuściła nawet pąków. Uważnie przyjrzała się rabacie.

- Mamo! Telefon! - Głos Finneya załamał się na ostatniej sylabie.

Uśmiechnęła się i spojrzała na zegarek.

- Jakiś akwizytor?

Nie cierpiała takich telefonów w porze kolacji. Ostrożnie ścięła różę, potem jeszcze dwie. Po chwili znów usłyszała głos syna.

- Mamo! Ona mówi, że to ważne.

Eve ściągnęła usta z irytacją. Ci akwizytorzy stawali się coraz bardziej nachalni.

- A kto to jest?

- Mówi, że dzwoni ze szpitala w San... San-coś--tam.

Poczuła na plecach zimny dreszcz. Przez chwilę nie poruszała się, a potem odwróciła głowę i ujrzała dziwnie wyostrzony obraz, jakby patrzyła przez lornetkę. Zobaczyła swój dom z czerwonej cegły z imponującym portalem i krzewami rododendronów o szerokich liściach przed wejściem, cień swojej czternastoletniej córki, która właśnie szła do jadalni z telefonem przy uchu, chudego dwunastolatka, który stał przy framudze otwartych drzwi i z młodzieńczą niecierpliwością oczekiwał na jej instrukcje. To był jej doskonały świat; w błysku instynktu pomyślała, że widzi go takim po raz ostatni.

Czuła przyspieszenie własnego oddechu. Zawsze miała skłonności do dramatyzowania. Tom miał odwiedzić również szpital w San Diego. Na pewno chodziło po prostu o wiadomość od niego. Co się z nią ostatnio dzieje?

- Powiedz, że już idę! - odkrzyknęła, wbiegając do domu na uginających się kolanach. Zignorowała dziwne, mroczne spojrzenie Finneya i podeszła prosto do stołu, na którym leżała słuchawka.

- Halo - wykrztusiła przez wyschnięte usta. - Mówi Eve Porter.

- Dzień dobry, pani Porter - odezwał się miły, spokojny głos nieznanej kobiety. - Mówi doktor Raphael-son z Centrum Medycznego San Diego.

- Słucham, czym mogę pani służyć?

- Czy jest pani żoną doktora Thomasa Portera z Riverton w Illinois?

- Tak...

Zapadło krótkie milczenie. Eve czuła, że jej pierś przygniata wielki kamień, z sekundy na sekundę coraz cięższy. Wstrzymała oddech.

- Pani Porter, z wielką przykrością muszę panią zawiadomić, że pani mąż zmarł dzisiaj po południu na atak serca.

Eve zacisnęła palce na słuchawce.

- Co? Jak to? Gdzie?

- Gdy to się wydarzyło, był w szpitalu, ale zawał był zbyt rozległy. Bardzo mi przykro. Robiliśmy wszystko, co było w naszej mocy.

Eve nie rozumiała z tego ani słowa. Tom wyjechał do San Diego na sympozjum. Miał wrócić za dwa dni. Musieli porozmawiać, wyjaśnić sobie pewne rzeczy. O czym ta kobieta właściwie mówi?

- Nie, to niemożliwe.

- Bardzo mi przykro. Pani mąż zmarł o wpół do trzeciej po południu czasu zachodniego.

Słowa tej kobiety kołatały w mózgu Eve, ale ich treść jeszcze do niej nie docierała. „Bardzo mi przykro". Puk, puk. „Naprawdę jest mi przykro". Puk, puk. Wiedziała, że jeśli dopuści do siebie ich sens, to usłyszy bicie dzwonu: On nie żyje, nie żyje, nie żyje. Całe jej ciało zastygło, odrętwiałe. Telefon wypadł z jej zesztywniałych dłoni razem z trzema różami. Spojrzała w dół i zauważyła kropelki krwi spływające po ręce.

Wszystko odbywało się jakby w zwolnionym tempie. W uszach huczały fale oceanu. Z szeroko otwartymi oczami, z trudem chwytając oddech, powoli powiodła wzrokiem po kuchni. Widziała wystraszone twarze dzieci i wyciągnęła przed siebie ręce, by się od nich odgrodzić; nie chciała czuć teraz ich dotyku. Potrząsnęła głową i bezgłośnie poruszyła ustami. Do jej umysłu powoli wdzierały się straszne, bolesne słowa: Tom nie żyje.

Ucisk w klatce piersiowej stawał się nie do zniesienia. Poczuła, że za chwilę rozerwie ją od wewnątrz. Przyłożyła dłonie do ust i zawyła jak zranione zwierzę, a potem wyciągnęła ręce i ze wszystkich sił przycisnęła do siebie głowy swoich dzieci.

 

ROZDZIAŁ DRUGI

Albowiem krew moja już ma być wylana na ofiarę, a chwila mojej rozłąki nadeszła. W dobrych zawodach wystąpiłem, bieg ukończyłem, wiary ustrzegłem.

2 Tym. 4, 6-7

Wers, który Eve wybrała na zawiadomienia o pogrzebie Toma.

Kościół katolicki pod wezwaniem świętego Łukasza, podobnie jak całe Riverton, był mały, ale odgrywał w okolicy istotną rolę. Neogotycka architektura, ciemne deski i belki, witraże i kute żelazo wyraźnie wskazywały zarówno na zmysł artystyczny rzemieślników, jak i na hojność bogatych mecenasów. W każdą niedzielę stałe grono katolików z Riverton klękało na podłodze kościoła świętego Łukasza. Ale nawet jak na tutejsze standardy, frekwencja na pogrzebie Toma Portera była imponująca. Dobrze ubrani, opaleni ludzie wypełniali przejścia i wylewali się poza drewniany portal, na dziedziniec.

Doris Bridges zajęła swoje miejsce w jednym z pierwszych rzędów, złożyła ręce na ławce i z wysuniętym do przodu podbródkiem przyglądała się przechodzącym przed nią ludziom, jak generał podczas inspekcji wojsk na defiladzie. Była grubokoścista, o szerokich biodrach i pełnym biuście, teraz falującym z przejęcia. Na szczęście w ostatniej chwili przyszło jej do głowy, by zająć się organizacją pogrzebu. Inaczej cała ceremonia skończyłaby się ogólną klapą. Parodia. Biedna Eve była zupełnie bezradna. Zwykle odznaczała się dużą inwencją i była dobrym organizatorem, ale śmierć Toma wprawiła ją w odrętwienie. A ci teściowie... Nie było z nich żadnego pożytku. Mieli więcej lat niż egipskie piramidy! W żadnym wypadku nie nadawali się do organizacji dużego pogrzebu. Doris w duchu wyraziła sobie uznanie za to, że zrobiła to, co każda przyjaciółka powinna zrobić.

Dobra robota, pomyślała jeszcze raz, obrzucając całość wzrokiem pani domu. Dziesiątki wysokich, białych lilii otaczały ołtarz przykryty białym płótnem. Obok, przy barierce, gdzie udzielano komunii, stał stół, a na nim duża fotografia Toma oraz niezwykła kompozycja z białych kwiatów. Eve uwielbiała kwiaty. Doris osobiście wybierała je do tej wiązanki i była pewna, że Eve zauważy jej troskę. Kwiaciarnia zdana na własny wybór na pewno przygotowałaby bukiet z goździków.

Doris zajmowała miejsce za pogrążoną w rozpaczy rodziną, na tyle daleko, by nie narzucać się swoją obecnością, ale na tyle blisko, by inni nie mieli wątpliwości, że należy do najbliższego kręgu przyjaciół zmarłego.

Obróciła głowę i mimochodem poszukała w tłumie znajomych twarzy. Oczywiście znała większość obecnych, stykała się z nimi na gruncie towarzyskim, w szkole lub w interesach. Jej wzrok przyciągnęła wysoka, rudowłosa kobieta w bocznej nawie, która bez przerwy płakała niepowstrzymanym potokiem łez. Doris nie rozpoznawała jej. Nie mogła jej się dobrze przyjrzeć, bo czarny kapelusz z wielkim rondem prawie całkiem zasłaniał twarz. Na litość boską, pomyślała Doris z niesmakiem, cóż za żenujący spektakl. Można by pomyśleć, że to ona jest wdową. Niektóre kobiety zupełnie nie umieją się kontrolować. Miała poczucie, że jej obowiązkiem jako wiodącej członkini społeczności było nadawać ton. Gdy napotkała wzrok kobiety, rzuciła jej ostrożny, szybki uśmiech wyraźnie nakazujący powściągliwość, rudowłosa dama nie zwróciła jednak na to najmniejszej uwagi i wciąż zanosiła się szlochem.

Doris spojrzała z kolei na wdowę po Tomie, dla odmiany stojącą w milczeniu i nieruchomo. Pod ciemną koronkową woalką twarz Eve wydawała się ledwie bladym cieniem. Doris poczuła przypływ serdecznych uczuć dla przyjaciółki. Oto kobieta, która powinna szlochać. Została taka samotna! Tom był jej jedyną ostoją. Zawsze pełen życia i energii, przez wszystkich znany, lubiany i szanowany. Eve była bardziej zamknięta w sobie, ciepła i przyjazna, życzliwa, lecz zawsze zachowująca dystans. Tom i dzieci stanowili cały jej świat. I choć poświęcała sporo czasu przyjaciołom, nie była zbyt towarzyska. Doris przypomniała sobie, jak kiedyś, przy kawie, Eve wyznała, że przyjaciółki z Klubu Książki to najważniejsze kobiety w jej życiu. Doris, która zawsze była duszą towarzystwa, zrozumiała te słowa i po cichu przyznała jej rację.

Gdzie one są? zastanawiała się, spoglądając w stronę drzwi.

Gabriella siedziała po drugiej stronie przejścia w towarzystwie swojego męża Fernanda i czwórki dzieci. Zajmowali prawie całą ławkę. Niedaleko padły jabłka od jabłoni, pomyślała Doris, spoglądając na rząd pochylonych głów o lśniących czarnych włosach. Cała szóstka była ładna i oddana sobie nawzajem. Gabby kochali wszyscy, którzy ją znali, nie tylko za szeroki uśmiech i roziskrzone czarne oczy, ale przede wszystkim za wielkie, szczodre serce. Przez ostatnie dni Gabby w typowy dla siebie sposób drżała o los Eve i jej biednych osieroconych dzieci, dbając o wszystkie ich potrzeby i przywożąc im sterty domowego jedzenia. Nic dziwnego, że teraz siedziała w ławce wyraźnie przygarbiona.

Za Gabriella zajęła miejsce Midge Kirsch, jak zwykle sama. Nie była kobietą atrakcyjną, ale nawet z daleka rzucała się w oczy siła emanująca z jej prostych kwadratowych ramion, nieruchomego spojrzenia ciemnych oczu i dramatycznego kontrastu między długą, powiewną czarną spódnicą a stalowoniebieskim szalem. Oczywiście, na taki strój może sobie pozwolić tylko wysoka kobieta, pomyślała Doris. Musiała jednak przyznać, że Midge wszystkiemu, co nałożyła, nadawała swój własny styl.

Annie Blake przystanęła w przejściu obok własnej ławki. Na widok jej smukłej sylwetki w gołębioszarym kostiumie o nienagannym kroju, bardzo odpowiednim dla dobrze prosperującej prawniczki, Doris poczuła ukłucie zazdrości. Cała postać Annie emanowała gładkością i samokontrolą. Szare czółenka na wysokich obcasach lśniły, szykowna torebka z czarnej skóry na pierwszy rzut oka kojarzyła się z pedanterią, a z włosów zwiniętych nisko na karku nie śmiał wysunąć się ani jeden starannie ufarbowany jasny kosmyk. Doris dobrze wiedziała, że ona sama nigdy nie będzie tak wyglądać, bez względu na to, ile wyda pieniędzy. W głębi serca była przekonana, że szczupłe, atrakcyjne kobiety sukcesu pilnie strzegą sekretu swojego wyglądu wyłącznie po to, by doprowadzać do rozpaczy kobiety pulchne i przeciętne.

Annie obiegła sąsiadów szybkim spojrzeniem kocich oczu. Doris wiedziała, że żaden szczegół nie uszedł jej uwagi. Gdy ich spojrzenia się spotkały, Annie uśmiechnęła się uprzejmie, a potem w typowy dla siebie sposób szybko podjęła decyzję i z wdziękiem wsunęła się na miejsce obok Midge.

Doris wygładziła ręką zmarszczki na granatowej lnianej spódnicy, trochę już przyciasnej i kilkuletniej. Nie była tak elegancka jak strój Annie, ale dobre ubrania powinny być długowieczne. Matka Doris nosiła kostiumy od Chanel po dziesięć, dwadzieścia lat. Jakość zawsze jest w cenie, powtarzała. Spódnica jednak nie-litościwie piła w pasie i Doris, wciągając brzuch, obiecała sobie, że od jutra zacznie dietę proteinową, o której czytała, i będzie ćwiczyć. Bóg jeden tylko wie, ile nam jeszcze zostało tych jutrzejszych dni, pomyślała, znów spoglądając na lśniącą trumnę przed ołtarzem.

Kto by pomyślał, że Tom Porter umrze tak nagle? Zawsze wydawał się pełen energii, taki przystojny, z żywym uśmiechem i błyszczącymi, czarnymi oczami. Doris niejednokrotnie zazdrościła Eve szczęścia i namiętności, które wyraźnie istniały w tym małżeństwie, w odróżnieniu od jej własnego. Przyłożyła palec do ust. Śmierć młodego, pełnego życia mężczyzny zawsze była szokiem, ale gdy był to ktoś taki jak Tom Porter, wszyscy odczuwali to bardzo mocno. Oczywiście, współczuli żonie i dzieciom straty męża i ojca, ale przedwczesna śmierć działa na wyobraźnię; powyżej pewnego wieku każdy człowiek czuje już na sobie cień przypominający, że śmierć nie jest zarezerwowana wyłącznie dla starców i każdy dzień może się stać tym ostatnim.

Poczuła nagły przypływ niepokoju o własnego męża. Odwróciła głowę i po raz chyba dwudziesty spojrzała w stronę wejścia. Jej serce zabiło z nadzieją, gdy dostrzegła w drzwiach kościoła Johna, męża Annie. Jego wysoka sylwetka, skandynawskie

rysy twarzy i bardzo jasne włosy skontrastowane z opaloną cerą z daleka rzucały się w oczy; prawie wszystkich przewyższał o głowę. On również rozglądał się po kościele i uśmiechnął się szeroko, gdy udało mu się dostrzec Annie. Podszedł do niej z gracją sportowca, nieświadomy, że oczy młodszych i starszych kobiet zwracają się ku niemu. Doris zastanawiała się, jak musi się czuć kobieta tak uwielbiana przez męża.

Znów wpatrzyła się w drzwi. R.J., pracodawca Johna, powinien pojawić się zaraz za nim. Na pewno razem wyszli z jakiegoś spotkania.

Po kilku minutach zerknęła na zegarek. R.J. spóźniał się niewybaczalnie! Poprzedniego wieczoru miał czelność oświadczyć, że nie jest pewien, czy w ogóle znajdzie czas, by tu przybyć. Doris kategorycznie zabroniła mu nawet myśleć o czymś takim. Jak można nie pojawić się na pogrzebie sąsiada, przyjaciela, tylko z powodu jakiegoś głupiego spotkania w interesach! To nie byłoby już nawet niegrzeczne, tylko wręcz niewybaczalne! Wszyscy by to zauważyli. Nawet teraz nie potrafiła powstrzymać oburzonego syknięcia. Jak mógł jej to zrobić? Ale takie rzeczy zdarzały się ostatnio zbyt często i R.J. czasem w ogóle nie uważał za stosowne się usprawiedliwiać. A pory, w których wracał do domu... Naprawdę trzeba z nim o tym porozmawiać. Nie był już taki młody. Miał pięćdziesiąt cztery lata, pił za dużo i od rana do wieczora zajmował się wyłącznie firmą budowlaną. Wszystko, czego po-

trzeba, by dostać ataku serca. Jeśli nie zacznie o siebie dbać, to ona też niedługo zostanie wdową, pogrążoną w żałobie i samotną jak Eve.

Wzdrygnęła się na tę myśl i spojrzała na Eve. Biedactwo. W czarnym kostiumie wydawała się jeszcze drobniejsza. Długa, koronkowa woalka podkreślała kredową bladość twarzy. Jasnoniebieskie, załzawione oczy patrzyły na trumnę ze zgrozą i niedowierzaniem. Wydawała się tak krucha i delikatna, jakby mógł ją unieść każdy powiew wiatru. Po obu jej stronach stały dzieci.

Doris w nagłym przypływie uczucia pochwyciła za rękę swoją córkę, Sarę, i syna, Bobby'ego. Para nastolatków zwróciła na nią zażenowane spojrzenia. W ich twarzach jej rysy mieszały się z rysami R.J.: oboje byli żywymi dowodami ich związku. Doris mocniej uścisnęła ich dłonie. Rodzina jest wszystkim. Biedna Eve. Myśl o utracie R.J. i o samotności napełniała Doris strachem.

Annie nie mogła się już doczekać, kiedy zostanie sama. Stała przed kościołem, postukując butem w chodnik, i czekała na Johna, który poszedł po samochód. Zostało jeszcze kilka osób, ale większość uczestników pogrzebu już pojechała na stypę albo do domów.

Annie miała uczucie, jakby ktoś wrzucił ją do głębokiej, wzburzonej wody. Śmierć Toma wstrząsnęła nią. Zaledwie kilka tygodni wcześniej ze śmiechem

wygoniły go z biblioteki podczas spotkania Klubu Książki. Annie wróciła późno z pracy i gdy Gabriella zadzwoniła, by jej przekazać smutną wiadomość, poczuła się tak wytrącona z równowagi, że wypiła za dużo wina i przez całą noc desperacko tuliła się do Johna. Jako egzystencjalistka nie wierzyła w życie pozagrobowe, więc nie miała pojęcia, dlaczego ta śmierć tak bardzo nią wstrząsnęła. Nie znała Toma zbyt blisko. Lubiła go, ale to Eve była jej przyjaciółką. Członkinie Klubu Książki traktowały mężów uprzejmie i dwa razy do roku wszyscy razem urządzali sobie przyjęcia. Mężowie byli mili, ale, szczerze mówiąc, kobiety mało ich znał...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin