Halina Poplawska - Tryptyk rewolucyjny 03 - Spadek w Piemoncie.pdf

(941 KB) Pobierz
Halina Popławska
Spadek w Piemoncie
Tryptyk rewolucyjny
Z myślą o Pier Giorgio,
Piemontczyku
Wydarzyło się to ostatniego dnia czerwca 1794 roku, daleko od Paryża i od Rewolucji, hen,
aż na kresach Rzeczypospolitej.
Pani Ludwika Chodkiewiczowa, starościna żmudzka, siedziała w parterowym gabinecie
lewego skrzydła pałacu w Młynowie, gdy raptem drzwi otwarły się z trzaskiem.
Pani starościna, zdumiona, wstała i jak gdyby pchnięta niewidzialną ręką wyszła z gabinetu.
Sunęła długą amfiladą pokojów, a wszystkie drzwi po drodze otwierały się przed nią same.
Doszła tak do ostatniej komnatki. Stał tu wielki gdański zegar, a szyba osłaniająca tarczę
zmąciła się pod wzrokiem wchodzącej, by po chwili ukazać, odbitą jak w lustrze, straszliwą
scenę egzekucji.
Ofiarą była córka pani starościny, śliczna księżna Lubomirska, w tej samej bowiem chwili
tam, w Paryżu, na placu Rewolucji, budzące grozę w całej Europie ostrze gilotyny spadało na
szyję młodej Polki.
Pani starościna krzyknęła, wyciągnęła przed siebie ręce i padła zemdlona.
I
Obudziła się, jak zwykle od tygodnia, w środku nocy rozdygotana, z twarzą zalaną łzami i
rozpaczą w sercu.
Wąski prostokąt okna kładł się na ceglanej podłodze plamą drżącej poświaty, a cisza byłaby
zupełna, gdyby nie daleki a miarowy tupot, któremu towarzyszyło pobrzękiwanie żelaza.
Siadła na łóżku nasłuchując. Spod przeciwległej ściany buchnął nagle gwałtowny kaszel,
mącąc ciężki i nierówny oddech chorej.
Zerwała się i przypadła do posłania.
- Podniosę cię, będzie ci lżej - szeptała prędko obejmując wychudłe plecy przyjaciółki. -
Oprzyj się na mnie. - Drugą ręką chustką ścierała wąską strużkę krwi, sączącą się z kącika ust
młodej kobiety.
Wydało jej się nagle, że daleki dotąd tupot jak gdyby się przybliżył, a owo pobrzękiwanie
wyraźnie już było szczękiem broni.
Chora także usłyszała te groźne odgłosy.
- Idą - zaszemrała wśród kaszlu. - Idą po mnie.
- Ależ nie, każdej nocy tak chodzą. Nic o tobie nie wiedzą.
- Wiedzą - upierała się. - Wiedzą wszystko. Ale ja nie pójdę do więzienia... Nie, nie... ja... -
jeszcze gwałtowniejszy atak kaszlu rzucił ją, bezsilną, na poduszki.
- Cicho, cicho, zaszkodzisz sobie...
- Mnie już nic... nie zaszkodzi... nic... Czy schowałaś dokumenty?
- Dałam matce Mitou na przechowanie.
- To dobrze... Pamiętaj, ten notariusz... To bardzo ważne... musisz być pewna siebie... I nie
bać się... Ja się też nie bałam... Nawet teraz... Słyszysz? Już są blisko...
Cicho skrzypnęły drzwi i tęga kobieta w grubej płóciennej koszuli stanęła na progu.
- Czy to ty, matko Mitou? - spytała chora.
- Ja, dziecino, ja, przyszłam zobaczyć, jak się czujesz.
- Już dobrze... bardzo dobrze...
Kroki były zupełnie blisko, na sąsiedniej ulicy, a szczęk broni towarzyszył do taktu miarowym
tupotom.
- Idą... po mnie...
- Nie bój się, nie dam cię - głos matki Mitou brzmiał absolutną pewnością.
- Teklo - wionął szept chorej tak słaby, że ledwie słyszalny - może lepiej, żeby cię tu... nie
było...
- Nie odejdę stąd.
Na chustce było coraz więcej krwawych plam.
Nagłą ciszę, która zapadła, gdy idący stanęli przed domem, przerwało łomotanie do drzwi.
- Idę, idę. - Matka Mitou spojrzała na leżącą i wyszła.
Po chwili usłyszały odsuwanie rygli i zgrzyt klucza.
- Teklo... nie wiem, jak ci dziękować... Byłaś dla mnie taka dobra...
- To ty byłaś dobra... uratowałaś mnie...
- Matka Mitou... pomoże ci... wydostać się z Paryża... A potem... musisz już sama...
Pieniędzy chyba starczy...
Brutalnie szarpnięte drzwi uderzyły o ścianę. Do izby wtłoczyło się kilkunastu uzbrojonych
mężczyzn.
- Obywatelko Nanterre! - krzyknął dowódca straży. - Jesteś aresztowana za zdradę
Republiki.
- Ona jest umierająca - szepnęła Tekla, wskazując posłanie.
- Poczeka jeszcze - zarechotał jeden z przybyłych. - Łatwiej będzie na placu Rewolucji.
Matka Mitou przepchnęła się do dowódcy.
- Nie dam jej ruszyć - powiedziała twardo. - Niech umrze w spokoju.
- Odsuń się, obywatelko - zakomenderował dowódca. - A ty - zwrócił się do leżącej - jeśli
sama nie wstaniesz, to ci pomożemy.
Kaszel, który zdawał się rozrywać płuca chorej, wyrzucił strumień krwi. Krew spłynęła po
kołdrze, splamiła podłogę, zbryzgała buty dowódcy.
Powieki umierającej zatrzepotały, po czym opadły na zmęczone źrenice.
- Dziecinko... - Matka Mitou zdławiła łkanie.
- Nie żyje - rzucił jeden z żołnierzy. - Ma szczęście, arystokratyczna dziwka - dodał
pochylając się nad leżącą.
- Żeby ją... Żeby to podłe nasienie... - klął dowódca, usiłując oczyścić ubrudzone krwią buty.
- Nie żyje - powtarzała Tekla, jak gdyby nieświadoma grozy sytuacji. - Nie żyje...
- Nie żyje, i co z tego! - wrzasnął doprowadzony do wściekłości dowódca oddziału. -
Wyrzucić to ścierwo - zwrócił się do żołnierzy.
- Spróbuj tylko ją tknąć. - Matka Mitou podsunęła pięść pod nos najbliżej stojącego.
Żołnierz cofnął się, odwracając oczy od umarłej.
- Idźcie już obywatele, nic tu po was. - Matka Mitou podeszła do dowódcy. - To straszna
choroba... Po co macie się narażać? Zaraźliwa...
- Zaraźliwa - zaszemrali żołnierze tłocząc się do drzwi.
- A ta... co za jedna? - dowódca wskazał Teklę. - Też jakaś parszywa arystokratka?
- Jaka tam arystokratka! - oburzyła się matka Mitou. - To moja krewniaczka... pomaga mi...
obsługuje klientów... zmywa kubki...
- Jak się nazywa?
- Yvette Grangier. Sprowadziłam ją ze wsi... z daleka. Aż spod Troyes. Muszę mieć kogoś do
pomocy. Sama nie daję rady.
- Dawniej była tu inna - zauważył ten, co stał najbliżej drzwi. - Wesoła dziewczyna... i ładna.
Nazywała się, o ile pamiętam, Wiktoryna.
- Wiktoryna! - prychnęła matka Mitou. - Latawica, nic dobrego. Żadnej wyręki z niej nie
miałam. Poleciała za jednym takim...
- Wiemy - zarechotała reszta kompanii. - Znamy Wiktorynę. Dziewucha dorzeczna, jak mało
która. No, a ty - żołnierz zbliżył się do Tekli. - Czego się boczysz? Odsuń włosy, całą twarz ci
zakryły.
- Zostaw ją, obywatelu. - Matka Mitou zasłoniła sobą Teklę. - Nie widzisz, że nieśmiała?
Dziewczyna ze wsi... boi się... ale robi za dwie. Wkrótce przywyknie do miejskiego życia.
Teraz... lęka się umarłej. Ona taka strachliwa. Chodźcie, obywatele, podam wam wina.
Wysuwali się po jednemu. Dowódca wyszedł ostatni.
Matka Mitou zamknęła drzwi i uwinęła się za kontuarem.
Rozochoceni poczęstunkiem zapomnieli o śmierci, która była jeszcze blisko, tuż za ścianą.
Bo cóż dla nich znaczyła? Ocierali się o nią każdego dnia, każdej nocy, zapełniając więzienia.
Stamtąd był już tylko krok na plac Rewolucji.
Tekla starła krzepnącą krew z twarzy umarłej, ucałowała stygnące ręce. To im zawdzięczała
życie. Jej cichym łzom towarzyszyły wybuchy śmiechu i rewolucyjna śpiewka, wyraźnie
dobiegające z frontowej izby winiarni.
Arystokratka... O tak, leżąca na nędznym posłaniu dziewczyna należała do jednego z
najstarszych rodów Bretanii. Panna Klotylda de Nanterre. Jakże daleko stała jej kołyska od
barłogu, na którym dokonała młodego życia! Jakże daleko przycupnęła rudera matki Mitou
od wspaniałego zamku mierzącego w niebo ostrzem wież i wieżyczek! Matka Mitou była
jedyną, ostatnią na tej ziemi osobą, która ją kochała. Dawną sługą, co czuła jeszcze
wdzięczność i przywiązanie, a więc cnoty uchodzące dziś za zbrodnię, wyrwane z ludzkich
serc wraz z pamięcią i z sumieniem.
Głośniejsze śmiechy i postukiwanie kubków na kontuarze oznajmiły koniec poczęstunku.
Żołnierze hałaśliwie opuszczali winiarnię, klnąc nieudaną misję.
- Nie możesz tu zostać - matka Mitou dotknęła ramienia Tekli. - Przyjdą znowu. Są ciebie
ciekawi. A to moje biedactwo - uklękła przy posłaniu. - Bóg zlitował się i nie dopuścił... -
Zapłakała cicho.
- Co mam robić, matko Mitou? Gdzie iść?
- Tam, gdzie ona kazała. Ustawiłam świeczkę w oknie, Yannick zobaczy i przyleci.
Wyprowadzi cię z miasta. Nie bój się. Ona dopomoże - wskazała umarłą. - To anioł,
prawdziwy anioł i nie jej miejsce było na tej ziemi. Strasznej ziemi.
- Matko Mitou... jak ci mam dziękować...
- To nie ja - obruszyła się stara. - To ona. Ona cię znalazła, jak ja ją znalazłam leżącą bez sił ot
tam, pod tym murem. - Wyciągnęła rękę i zachlipała głośno.
Przerwało jej ciche pukanie w szybę.
- To Yannick - zerwała się z kolan. - Musisz się ubierać.
- Muszę - przytaknęła Tekla.
Trzęsącymi się rękami wkładała pończochy, koszulę, kaftanik, pasiastą spódnicę. Splotła
ciasno włosy i na plecy spuściła gruby warkocz sięgający bioder. Nasunęła na głowę czepek.
Jeszcze tylko trzewiki i ciepła chustka, w razie wieczornego chłodu.
- Masz tu trochę chleba z serem - matka Mitou podawała płócienną torbę - i koszula na
zmianę, i drugi kaftanik. Przepasz się fartuchem, to bardzo ważne, zapomniałaś? Na dnie leżą
pieniądze i dokumenty. Pilnuj dobrze torby. Czy pamiętasz adres tego notariusza? I
nazwisko? Do granicy jesteś Yvette Grangier, nie zapomnij, a potem... Potem ona cię
poprowadzi. Idź, z Bogiem.
Tekla pochyliła się do jej rąk.
- Co też ty...
- Matko Mitou, matko Mitou...
- No idź, już czas.
W drzwiach stanął chudy wyrostek.
- Chodźmy - przynaglił. - Trzeba być przy bramie wcześnie, gdy otwierają... Wtedy
najłatwiej... I mam tam znajomego...
Ostatnie spojrzenie na nieruchomą postać pod zakrwawioną kołdrą. Ostatni uścisk dobrej
matki Mitou. Wie, że nigdy tu nie wróci, nigdy. Zbyt straszne wspomnienia zostawia za sobą.
Krew i śmierć. I rozpacz... I lęk, potworny, dławiący lęk, który tamuje oddech i mąci wzrok, a
biedne jej serce trzepocze jak oszalałe, niczym rozkołysany dzwon. Jak długo to wytrzyma?
Jak długo?
Coraz szerzej rozlewa się jasność na niebie, kwilą dawno już obudzone ptaki. Dzień
zapowiada się pogodny i upalny. Na sterczących między kamieniami źdźbłach trawy
pobłyskuje rosa.
Szli w milczeniu coraz dalej i dalej od schronienia, które przestało już być bezpieczne.
W bramie otwartej na zieloność pól tłoczyły się wozy każdego ranka przywożące skąpe
plony warzywnych ogrodów dla głodującego Paryża.
Żołnierze dokładnie sprawdzali zawartość koszów i kobiałek, zaglądali pod przykrycia,
wymieniali uwagi z dobrze widać znajomymi przybyszami ze wsi.
- O tam, na lewo - szepnął Yannick, ciągnąc ją za rękaw. - Tam widzę znajomego...
Przecisnęli się wśród wozów i koni do furtki pilnowanej przez dwóch żołnierzy.
- Witaj, Piotrze! - zawołał Yannick i dodał prędko: - Niech żyje Republika, jedna i
niepodzielna!
- Niech żyje - odparł flegmatycznie młody żołnierz, poprawiając pas i przerzucając przez
plecy karabin, a właściwie starą myśliwską strzelbę zwisającą na rzemieniu, z której był
wyraźnie dumny.
- Przepuść moją siostrę - Yannick popchnął Teklę do przodu. - Musi wrócić do domu
pielęgnować chorą babkę.
- Co tam babka - zaśmiał się drugi żołnierz, zaglądając dziewczynie w twarz. - Postawiłbym
liwra, że wolałaby zostać w Paryżu.
- Pewno, że wolałaby - powiedział prędko Yannick. - Bądź dobry i przepuść ją, ja nie mam
czasu. Pracuję przy rafinerii saletry.
- Idź, nikt cię nie trzyma - oświadczył znajomy chłopca. - Zaopiekujemy się twoją siostrą.
- Przepuśćcie ją, ona nieśmiała... boi się...
Zbawcza furtka uchyliła się wreszcie, tuż obok szeroko rozwartej bramy. Yannick wycisnął
głośnego całusa na policzku Tekli.
- Do zobaczenia - rzucił ze sztuczną wesołością.
On też wiedział, że nigdy jej nie zobaczy. Nigdy więcej nie przestąpi ona bramy prowadzącej
na zatracenie.
Szybkim krokiem skierowała się wzdłuż muru, by po chwili, dojrzawszy kępę drzew i
kwitnące obficie krzewy głogu, zapaść w gąszczu, stać się niewidzialną, przestać istnieć dla
tego potwornego miasta, którego wieże wystrzelały wysoko w jasne niebo.
Pusto było i cicho. Paryż, choć bliski, odszedł gdzieś daleko, zalany wschodzącym słońcem,
otulony przejrzystą mgiełką świtu.
Musiała iść na południe, tam było zbawienie, granica, która oddzieli ją od francuskiego
piekła.
Ścieżka wiła się brzegiem zagajnika, ginęła chwilami w gęstwinie, wynurzała się na leżące
odłogiem pole, wiodła przez pastwisko i znów zagłębiała się w las.
Słońce stało już dość wysoko, gdy Tekla przysiadła w gęstej trawie. Zjadła kawałek chleba z
serem, a zmęczenie okazało się silniejsze od strachu. Obudził ją pies - mały pastuszek
przepędzał przez ścieżkę kilka chudych krów i stadko owiec.
Siadła przerażona przyciskając cenną torbę z dokumentami, ale chłopiec nie okazał
ciekawości. Gwizdnął na psa i znikł za drzewami.
Zerwała się i spoglądając na słońce, które dawno już oznaczyło południe, powlokła się na
drżących nogach. Teraz dopiero odczuła słabość po przeżyciach ostatniej nocy, a i
przedtem... Czyż miała choć chwilę spokoju? Od aresztowania Różyczki minęło przeszło pół
roku, a od tygodnia...
Wzdrygnęła się na straszne wspomnienie.
Trzeba iść dalej i dalej, ratować życie, nie dać się złapać, wymknąć się otwartym przed nią
bramom więzienia, nie pozwolić, by ją rzucono na haniebny wózek, dostarczający ofiary
wszechwładnie panującej Pani Gilotynie.
Na południe. Na południe.
Słońce kryło się za czuby najwyższych drzew, gdy wreszcie pomyślała o spoczynku.
Gdzie spędzi noc? Pod czyim dachem? Unikała dotąd domów i chat, bojąc się spotkania z
ludźmi, ich ciekawości i pytań. Ale bała się też lasu i mroku. I znowu znalazł ją pies, duży żółty
kundel z jednym okiem i wyjątkowo piękną głową.
Obwąchał ją, a potem zaszczekał przyjaźnie, jak gdyby na powitanie.
Na ścieżkę wbiegła dwunastoletnia może dziewczynka i stanęła ujrzawszy nieznajomą.
- Dobry wieczór - powiedziała Tekla. - Masz bardzo miłego psa. Biedny. Co się stało z jego
okiem?
- Wybili mu kamieniami - dziewczynka objęła psa za szyję.
- Kto?
- Tacy źli chłopcy ze wsi. Pani nietu... jesteś nietutejsza, obywatelko - poprawiła się prędko.
- Nie mieszkasz w Rosi~ere?
- Nie, ale szukam noclegu.
- Może moja mama...
- Gdybyś mogła mnie zaprowadzić...
- Miluś od razu cię polubił, a on teraz nie wierzy nikomu.
- Nic dziwnego, że jest ostrożny...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin