TERESA MEDEIROS
Prolog
Anglia, rok 1279
Chłopiec bezszelestnie wślizgnął się do jej sypialni. Zmylił
krok, gdy fala mocnej woni rozmarynu przebiegła mu dreszczem
po krzyżu. Przymknął na chwilę oczy i pozwolił zmysłom
zatonąć w oszołamiającym zapachu, jak poprzedniej nocy, gdy
macocha skłoniła się przed nim w tańcu. Przypomniał sobie
muśnięcie czarnych kędziorów na swoim policzku. Rozbroiła go
ich jedwabista pieszczota, podczas gdy kobieta z nieskończoną
cierpliwością uczyła go tanecznych kroków. Otworzył oczy
ocienione gęstymi rzęsami.
Nie powinien tu przychodzić! Komponowania mógł się uczyć
przy ojcowskim biurku, a dworskich manier w sali bankietowej.
Jakież to tajniki rycerskiego rzemiosła zamierzał zgłębiać w komnatach
macochy? Przed upływem tygodnia ojciec powróci z wojen...
Tłumaczył sobie, że przywiodła go tu wyłącznie wdzięczność,
że chce jej tylko podziękować za serce i uwagę, którą mu
okazała pod nieobecność rodziciela.
Zza uchylonego okna dobiegł jego uszu szczęk lanc i ryk śmiechu.
Podwórzec, na którym rycerze zabawiali się fechtunkiem, nagle
wydał mu się przynależny do innego świata. Podniósł wzrok i ujrzał,
że słoneczne promienie wypełniają pustą komnatę. Poczuł rozczarowanie
i ulgę zarazem. Postąpił do przodu z gracją większą, niźli
należało się spodziewać po wyrostku zaledwie czternastoletnim.
7
Adamaszkowe zasłony, których błękit odbijał głębię jej oczu,
odsunięto na boki, odsłaniając rozrzuconą pościel na wielkim
łożu. Wślizgnął się pod baldachim rozpięty na ozdobnych słupkach
w rogach łoża i schyliwszy się nad skłębioną bielą, dotknął
wgłębienia, które jej głowa wyrzeźbiła w puchu poduszki. Nagle
usłyszał ciche gaworzenie, dochodzące z alkowy za jego plecami.
Podskoczył nerwowo, raniąc czoło o nisko zawieszoną krawędź
baldachimu i odwrócił się przestraszony. Wnet jednak zmarszczył
czoło w gniewie. Zupełnie zapomniał o dziecku! W dębowej
kołysce stała jego siostrzyczka przyrodnia. W piąstkach zaciskała
potargane szczątki pieluszek, zwisające z maleńkich paluszków
jak pogrzebowy całun. Słońce opromieniło złotem jasne kędziorki,
wymykające się spod jedwabnego czepeczka. Drobniutkie usteczka
drżały, okrągłe, niebieskie oczka wypełniły się łzami, ale
dziecko nie wydało z siebie dźwięku. Natura obdarzyła dziewuszkę
siłą wytrwania tak wielką, iż zdało się, że będzie tak stać bez
końca, czekając, aż przyjdzie ktoś i weźmie ją w ramiona.
Przyszło mu do głowy, że powinien zaopiekować się niemowlęciem,
żeby nie wypadło z kołyski i nie rozbiło głupiutkiej
główki o twarde płyty podłogi. Postąpił krok ku kołysce i ujrzał,
jak maleństwo wyciąga pulchne ramionka i uśmiecha się przez
łzy. A jeśli ma mokro?... Rozejrzał się ukradkiem, czy nikt go
nie widzi, i ostrożnie podniósł dziewczynkę. Wydała mu się
krzepka i ciężka jak prosiątko. Czy to możliwe, by to niezdarne
stworzonko narodziło się z łona jego wysmukłej, gibkiej macochy?
Nieporadnie przewiesił dziewuszkę przez ramię, jak gdyby
mogła go ugryźć. Co ma z nią teraz począć?
Ona niewątpliwie wiedziała, co robić z nim: gaworząc, oparła
mu główkę na piersi, drobnymi paluszkami mocno złapała
kosmyk ciemnych włosów i pociągnęła, jakby chciała mu przypomnieć
o swojej obecności. Niespodzianie poczuł w oczach
piekące łzy. Odkąd sięgał pamięcią, nie zapłakał ani razu, nawet
po śmierci matki. Pochylił głowę i ukrył twarz w słodko pachnących
kędziorkach. Ledwie mógł oddychać przez ściśnięte
gardło. Istotka w jego ramionach była taka świeża, nieskalana,
8
WYGRANA
wolna od piętna winy, która naznaczyła jego uczucia do matki
tej kruszyny! Kołysał w ramionach niewinne stworzenie i tym
dotkliwiej odczuwał brzydotę własnych pokrętnych impulsów...
Nagle drzwi otworzyły się szeroko. Oczy macochy pomroczniały,
gdy ujrzała złocistą główkę dziecka opartą o ciemny
puszek porastający chłopięcą pierś. Wyrwała mu niemowlę
z ramion.
- Czy to głupiutkie stworzonko sprawiło ci kłopot? Przebacz!
Nie mam pojęcia, jakim sposobem wciąż udaje się jej wyplątywać
z powijaków!
Zwiesił opustoszałe ramiona, patrząc, jak kobieta omotuje
pulchne ramionka i nożyny lnianą pieluszką. Niemowlęce usteczka
drżały, ale dziewuszka nie zapłakała. Nie spuszczała oczu
z jego twarzy...
Zapytał nieśmiało:
- Czy nie wyrosła już na tyle, by raczkować po pokoju?
- I coś spsocić albo się zranić? Co może wiedzieć wyrostek
o chowaniu niemowląt? Dzięki powijakom wyrosną jej proste
i silne członki... - uśmiechnęła się, ukazując figlarny dołek
w policzku - ...a jej natura nabierze pokornej słodyczy, którą
tak sobie cenią mężczyźni w przyszłych małżonkach! - Ujęła
go za rękę gładką dłonią o skórze barwy kości słoniowej. Smukłe
palce przesunęły się po jego palcach: - Chodźże! Zapomnij
o tym szczenięciu... musisz się wiele nauczyć, zanim powróci
twój ojciec. Jeszcze ani razu nie udało ci się wykonać należytego
dworskiego ukłonu!
Odciągnęła go od kołyski.
- A teraz udawaj, że stoisz przed królową.
Nie musiał udawać. Odchrząknął z zażenowaniem i przykląkł
na jedno kolano, sięgając po wyciągniętą dłoń. Na środkowym
palcu błyszczał rubinami i szmaragdami pierścień zaręczynowy,
dar jego ojca. Schylił czoło; nie śmał jej dotknąć! Opuścił
zaciśnięte pięści wzdłuż boków. Ledwie odważył się odetchnąć,
gdy poczuł jej dotyk. Zagłębiła palce w ciemne kędziory i przesunęła
je wzdłuż krawędzi jego uszu. Zamruczała pieszczotliwie:
9
~ Mój rycerz... mój słodki młodzieniec. Tyle jeszcze muszę
cię nauczyć!
Zamknął oczy, gdy objęła jego głowę i przyciągnęła do piersi
pachnącej rozmarynem. Ale pod zaciśniętymi powiekami czekał
na niego nie mrok zapomnienia, tylko nagana widoczna w okrągłych
oczach barwy wiosennego nieba...
Część pierwsza
O, weź tą różę, Różyczko!
Wszak to kwiat czułej miłości,
A jego płatków dotyk
Zniewoli twego kochanka...
1
Anglia, rok 1298
Miękkie zajęcze nozdrza zadrgały, oddalone zaledwie o centymetry
od twarzy Roweny. Gdyby ktoś znalazł się w tej chwili
równie blisko niej, co ów zając, przysiągłby, że i jej lekko
piegowaty nosek drży i marszczy się, gdy tak leży wśród
pachnących traw wrzosowiska z brodą opartą o przedramię.
Nagle czepeczek zachwiał się na pochylonej głowie i zsunął
na błękitne oczy. Przestraszony zajączek porwał się do ucieczki.
Rowena zaklęła pod nosem, podniosła się na kolana i gwałtownym
szarpnięciem poprawiła niesforny czepek. Przez chwilę
odrywała rzepy z fałd tuniki, aż poczuła pieczenie w pokłutych
palcach. Długie godziny leżała nieruchomo w trawie, próbując
pozyskać ufność zająca, który w tej chwili podążał właśnie
w podskokach w mroczniejący róż zachodniego nieba...
Pogroziła zwierzątku pięścią i zaśmiała się nieco żałośnie.
Wsunęła do pochwy u pasa długi nóż i znużonym truchtem
podążyła w kierunku Revelwood, gdzie czekało na nią ośmiu
głodnych chłopaków. Niestety, dzisiejszego wieczoru zgłodnieją
jeszcze bardziej...
Jako jedyna dziewczyna w rodzinie, składającej się z siedmiu
braci, jednego kuzyna i ojca, który miał w zwyczaju znikać
na długie miesiące, musiała wysilić całą swoją pomysłowość,
by przekonać bliskich, że nie obchodzą jej pajęczyny i brud
13
żałosnych pozostałości dumnego ongiś dworu Revelwood. Dawno
temu przekonała się, że od harówki sprzątania zapuszczonych
komnat uchroni się tylko w jeden sposób: zostając fatalną
kucharką i doskonałą łowczynią. Oba te obowiązki wypełniała
z niesłabnącym entuzjazmem, pozostawiając chłopcom zaszczyt
uprawiania kamienistych pól. Dzięki takiemu podziałowi obowiązków
mogła całymi dniami buszować po bezkresnych, dzikich
wrzosowiskach.
Rozpostarła ramiona, jakby chciała podkreślić, że są puste.
Pokonała rwący potok, zgrabnie przeskakując z kamienia na
kamień. Mały Freddie pewnie szykuje już rożen na zdobycz,
której ona niestety nie przyniesie. Ongiś najmłodszy braciszek
ocalił rodzinę skazaną na żywot o liściach surowej kapusty, gdy
pierwsze chwiejne kroki skierował do dawno wygasłego paleniska,
gdzie natychmiast wpadł do zakurzonego kotła. Rozpaczliwe
krzyki, odbijające się echem od ścian naczynia, ściągnęły niebawem
odsiecz w postaci najstarszego brata Roweny, Dużego
Freda, który wyłowił smarkacza i tym samym odkrył, gdzie jest
kuchenne palenisko...
Ojciec Roweny, upiwszy się do nieprzytomności z okazji
narodzin swego ostatniego potomka i jednoczesnej śmierci
małżonki, Althei, ochrzcił czerwone, rozwrzeszczane niemowlę
imieniem Frederick - tym samym, które wiele lat temu nadał
pierworodnemu. Wiele razy potem pijany ojczulek przechwalał
się bełkotliwie, że obdarzył najmłodszego mianem, jakie nosi
pierwszy owoc jego lędźwi, syn, którego kocha i czci nade
wszystko - Roderick. Rowena pochylała się wówczas do ojcowskiego
ucha i szeptała, że chodzi o Fryderyka. Ojczulek wzruszał
tylko ramionami i rozciągał wargi w niemrawym uśmiechu,
podnosząc do ust kolejny kielich trunku.
Pod stopami dziewczyny zachrzęściły suche źdźbła traw.
Zmierzchało. Nieboskłon pomroczniał kolorem lawendy, jak
gdyby ganiąc ją dobrotliwie za godziny, które zmarnotrawiła
włócząc się po łąkach, idąc ze skowronkami w zawody w melodyjnym
gwizdaniu i tropiąc wielkooką łanię na skraju leśnej
14
gęstwiny. Jeżeli wróci do domu z pustymi rękami, okaże się
leniem i skaże swoją rodzinę na kolację z gotowanej rzepy - po
raz trzeci już w tym tygodniu! Wyciągnęła z pochwy długi nóż
i zaciskając zęby zawróciła do lasu. Nagle powietrze rozdarł
zgrzytliwy dźwięk hejnału, odegranego fałszywie na myśliwskim
rogu- w uszach dziewczyny zabrzmiał on wszak jak echo
niebiańskich trąb. Ojczulek! Papa wrócił do domu! Długimi
skokami popędziła w stronę zrujnowanego zamczyska, które
zwała domem, na powitanie czarującego utracjusza - ojczulka.
Wyjechał przed ośmioma miesiącami bez pożegnania - jak
zwykle w pogoni za ulotną fortuną. Pamiętała powrót po jednej
z wypraw, która zaowocowała sakiewką złotych monet. Ojciec
obsypał dzieci brzęczącym podarunkiem jak lśniącym deszczem,
zwiastunem szczęśliwszych dni. Rowena zaśmiewała się do
rozpuku i zbierała złote pieniążki, dobrze wiedząc, że za jakiś
czas zostaną jej odebrane i przeznaczone na wyekwipowanie
kolejnej ojcowskiej wyprawy. Najbardziej lękała się jego powrotów
z niczym - oprócz głowy pękającej z bólu i kopniaka,
jakim obdarzał kundla wygrzewającego się przy ogniu. Nigdy
nie ośmielił się podnieść ręki na swoje dzieci, bo nawet Rowena
przerosła go o głowę!
Jednak z żadnej wyprawy nie wracał bez prezentu dla jedynej
córki, choćby był to marny drobiazg. Strzępy koronek i aksamitne
kokardy zbierały kurz w zakamarkach kufra, zastąpione przez
stosowniejsze podarunki; dobrze wyprawione skórzane buty
i sztylet o osobliwie wygiętym ostrzu... Rowena potrafiła określić
swoje potrzeby ze szczerością, której na pewno nie odziedziczyła
po ojcu.
Schedą po nim był natomiast wrodzony spryt, dzięki któremu
błyskawicznie zrozumiała, iż powrót rodziciela odwróci uwagę
braci od nieudanego polowania. Żywiła nadzieję, że jeśli tym
razem udało mu się wygrać trochę grosza w zakładach, swoim
zwyczajem załadował na grzbiet starego wałacha ścierwo jelenia
na triumfalną ucztę.
Wdrapała się na wierzchołek wzgórza i ujrzała na horyzoncie
15
kamienne mury nadszarpnięte zębem czasu i niesprzyjającej
pogody. Zatrzymała się na chwilkę i roztarta bok, w którym od
szybkiego biegu czuła dotkliwe, zapierające dech kłucie. Zamczysko
Revelwood, rodzinna siedziba matki, wznosiło się na
skraju wrzosowisk. Zrujnowany bastion nie mógł już chronić
mieszkańców ani przed wrogiem, ani nawet przed uderzeniami
wichru, który przedzierał się przez coraz szersze szpary w zaprawie
łączącej potężne głazy obwarowań. W blasku zachodzącego
słońca prastare zamczysko nabrało jednak uroku, w którym
łatwo było dostrzec ślady minionej chwały.
Rowena popędziła w podskokach w dół zbocza, zawadiackim
okrzykiem dając wyraz radości... ale serce w niej zamarło na
widok dyszącego z utrudzenia wałacha, przywiązanego do kołka
na podwórcu. Na zapadniętych bokach zwierzęcia zwisały żałośnie
sflaczałe juki -puste! Przesunęła dłonią po kłębie poczciwego
wierzchowca i otarła o nogawice oślizłe od potu palce, krzywiąc
się z naganą. Koń powitał ją cichym rżeniem, nie wyjmując łba
z wiadra wody. Po plecach dziewczyny przebiegł dreszcz mrocznego
przeczucia. Ciężkim krokiem weszła na rozchybotane
deski, służące za most nad zatęchłą fosą.
Otwory strzelnicze, jedyne okna w masywnych murach, nie
przepuszczały resztek promieni zachodzącego słońca do wnętrza
przepastnej sali. Rowena zamrugała, próbując przebić wzrokiem
mrok komnaty, oświetlonej słabym płomykiem na obszernym
palenisku. Ogień dzielnie próbował rozproszyć smutek ciemności,
lecz udało mu się jedynie rzucić na mury więcej ruchliwych
cieni. Rowena podniosła kąciki ust w smętnym uśmiechu, widząc,
jak Freddie miesza w kotle potrawę, której woń nie pozostawiała
najmniejszych wątpliwości, iż głównym składnikiem jest rzepa.
Wyskoczyła z sieni, słysząc tupot ciężkich stóp za plecami. Do
komnaty wpadli bracia, objuczeni grabiami i motykami.
- Gdzie ojczulek? - zaryczał Duży Fred.
Za nim stało rzędem pięcioro młodzieńców o czuprynach
opadających wiotkimi kosmykami na zgarbione ramiona. Łacno
można by wziąć ich za jego odbicia, pomniejszone w niewidocz-
16
nym zwierciadle. Fred cisnął sierp na kamienne flizy posadzki.
Jego towarzysze wymienili wymowne spojrzenia i z równą
nonszalancją porzucili narzędzia. U szczytu schodów pojawił się
kuzyn Irwin. Jego pulchna twarz zastygła w osobliwie ponurą
maskę; w dłoniach obracał pordzewiałą trąbkę sygnałówkę.
Markotnym głosem oświecił krewnych:
- Wasz ojciec jest na górze. Chce, byście wszyscy się tu
zgromadzili... powiada, że zostało niewiele czasu.
Jego słowa zagłuszył huk, po którym rozległ się bolesny ryk
i potok wymyślnych przekleństw. Wszyscy zwrócili oczy ku
górze, jakby znaczenie zagadkowych słów Irwina miało spłynąć
ku nim wraz z drobinami kurzu, które siła wrzasku uniosła
z belek sklepienia. Duży Fred przetarł czoło wierzchem dłoni.
- Irwinie, czy ojczulek upił się na ponuro?
Kuzyn poskrobał się w głowę wykrzywioną trąbką.
- Zdaje mi się, że w ogóle się nie upił. Jest chyba trzeźwy.
Bracia Roweny wymienili spojrzenia i milcząco pokiwali
głowami wobec tej zaskakującej nowiny. Rowena prychnęła:
- Bzdura, Irwinie! Czy widziałeś kiedy, żeby był trzeźwy?
Kuzyn zwrócił ku dziewczynie twarz, z której na próżno
usiłował zetrzeć wyraz cielęcej admiracji:
- No, nie... ale takim też go jeszcze nie widziałem!
Rowena uszczypnęła kuzynka w nos, wyrażając tym gestem
dobroduszną pogardę:
- Jeśli powiadasz, że ojczulek jest trzeźwy, to znaczy, że sam
wsadziłeś łakomy nos do beczułki piwa!
Irwin wydusił z siebie niemrawy chichot. Obraz bladolicego
kuzynka, pociągającego z pienistego kufla, przyprawił braci
Roweny o szał radości. Zgodnie ryknęli śmiechem. Rowena
natomiast stwierdziła z przekonaniem:
~ Ojczulek jest pewnie głodny!
Mały Fred posłał jej spojrzenie wyprane z wszelkiego wyrzutu,
ale to wystarczyło, by dziewczyna zwiesiła ze wstydem głowę,
gorzko żałując zmarnotrawionego dnia. Na wzmiankę o jedzeniu
zaburczały żołądki obecnych, puste od czasu, gdy rano pożywili
17
TERESA MEDESROS
się okruchami ciemnego chleba maczanego w tłuszczu. Skromny
posiłek już dawno stał się miłym, lecz nie sycącym głodu
wspomnieniem... Rowena ruszyła w stronę szafy, w której
trzymała łuk i kołczan. Zatrzymały ją słowa Małego Freda:
- Jabłka, Ro! Możemy zerwać kilka jabłek i upiec je w popiele.
Ojczulek to lubi.
Z uśmiechem wdzięczności wzięła worek, który do niej
wyciągnął. Natura obdarzyła Małego Freda inteligencją co najmniej
równą tej, którą oszczędnie rozdzieliła na wszystkich jego
braci. Dziewczyna nasunęła czepek na uszy i wybiegła w coraz
gęstszy mrok. Ledwie zamknęły się za nią drzwi, gdy ojczulek,
potykając się, zszedł po wielkich schodach. Mały Fred pomyślał,
że Irwin ma chyba rację: ojczulek po pijanemu nigdy się nie
chwiał i nie potykał! A oto wlókł się ku nim noga za nogą, jak
gdyby stopy grzęzły mu w płynnym ołowiu. Gdzie się podział
zawadiacki chód i spojrzenie mętne, lecz pełne pijackiego
wigoru? Patrzyły na nich oczy nabrzmiałe od niewypłakanych
łez... Lindsey Fordyce, baron na Revelwood, stał u stóp schodów,
mierząc synów posępnym wzrokiem, jak gdyby widział ich po
raz pierwszy w życiu.
- Słodki Chryste!... Nie miałem pojęcia, że tylu was jest... -
Przetarł oczy, jakby kilkoro z gromadki jego dziatwy miało
dzięki temu zniknąć.
- Jest nas dziewięcioro... licząc z Roweną, stryju Lindseyu -
pisnął gorliwie Irwin, jak zwykle chcąc się przypodobać.
Baron rozejrzał się po mrocznej komnacie.
- Gdzie jest Ro? Nie widzę jej tu...
Freddie odstąpił o krok od paleniska.
- Poszła narwać jabłek, ojczulku!
- No, to się dobrze składa... -Ojczulek ruszył przez świetlicę,
ciągnąc za sobą prawą nogę. Utykał bardziej niż zwykle. Ciężko
usiadł w starym, rozpadającym się fotelu, który zatrzeszczał
ostrzegawczo, i słabym głosem zażądał:
- Daj mi wody, Freddie!
Odchylił się do tyłu i przymknął oczy, przez co stracił scenę,
18
WYGRANA .
rozgrywającą się w kącie sali, gdzie Mały i Duży Fred wyrywali
sobie gliniany dzban, rozlewając letnią wodę na bose stopy.
Wreszcie Duży Fred zwyciężył: ze stłumionym warknięciem
odebrał bratu naczynie i nalał wody do pordzewiałego pucharu.
Następnie wielkopańskim gestem pozwolił Małemu zanieść
napój ojcu. Ojczulek ujął kielich w drżące dłonie i wypił do dna,
jak gdyby był w nim smakowity napój, a nie zmącona woda
z dodatkiem komara, który nieopatrznie wpadł do dzbana i znalazł
w nim swój grób.
- Synowie moi, zgromadźcie się wokół mnie... przywożę
radosne wieści - oznajmił, rozpostarł ramiona, jakby chciał
ich wszystkich objąć serdecznym uściskiem, i uśmiechnął się
szeroko.
Synowie z wahaniem uczynili krok do przodu, a kuzyn Irwin
cofnął się ze stropioną miną.
- Irwinie, dołącz do nas... nie ośmieliłbym się pozbawić cię
szansy na wspaniałą przygodę tylko dlatego, że zrodziłeś się
z lędźwi innego mężczyzny!
Irwin zarumienił się po uszy i przysunął bliżej.
- Jaka przygoda, stryju Lindseyu?
Młodzieńcy wymienili między sobą pytające spojrzenia. Żaden
nie umiał wyobrazić sobie możliwości egzystencji odmiennej od
tej, którą wiedli dotychczas, żaden nie miał pojęcia o doznaniach
wykraczających poza ich krąg doświadczeń. Czyżby uprawianie
...
akinorew12