Connelly Michael - Adwokat.rtf

(2021 KB) Pobierz
MICHAEL CONNELLY

MICHAEL CONNELLY

ADWOKAT

Przełożył Łukasz Praski

Tytuł oryginału:

THE LINCOLN LAWYER


CZĘŚĆ I
Interwencja przedprocesowa


Poniedziałek, 7 marca

Rozdział 1

Wiatr znad pustyni Mojave pod koniec zimy przynosi najczystsze i najbardziej rześkie powietrze, jakim rankiem można oddychać w okręgu Los Angeles. Czuć w nim smak obietnicy. Kiedy tak zaczyna wiać, lubię otwierać okno swojego biura. Ten zwyczaj zna kilka osób, na przykład Fernando Valenzuela. Poręczyciel, nie baseballista. Zadzwonił do mnie, gdy jechałem na posiedzenie wstępne, jakie miało się odbyć o dziewiątej w Lancaster. Pewnie usłyszał świst wiatru w słuchawce.

- Mick, będziesz dzisiaj rano na północy? - zapytał.

- Właśnie jestem - odrzekłem, zakręcając okno, żeby go lepiej słyszeć. - Masz coś?

- Owszem. Chyba kandydata na licencję. Ale staje przed sądem dopiero o jedenastej. Zdążysz na tę godzinę?

Valenzuela ma biuro na Van Nuys Boulevard, przecznicę od centrum administracyjnego obejmującego dwa budynki sądowe i areszt. Nazwał swoją firmę Poręczenia majątkowe «Wolność».

Numer jego telefonu, umieszczony na czerwonym neonie nad firmą, doskonale widać ze strzeżonego skrzydła na trzecim piętrze aresztu. Numer jest wydrapany na ścianach obok wszystkich automatów telefonicznych na każdym oddziale aresztu.

Można rzec, że jego nazwisko jest na trwałe wydrapane na mojej bożonarodzeniowej liście. Pod koniec roku ofiarowuję każdej osobie z listy puszkę solonych orzeszków. Mieszanki świątecznej. Puszki są przewiązane wstążkami z kokardą. Ale wewnątrz nie ma orzeszków - tylko gotówka. Na swojej bożonarodzeniowej liście mam wielu poręczycieli. Potem aż do wiosny jem orzeszki z pojemników Tupperware. Od ostatniego rozwodu zdarza się, że to cała moja kolacja.

Zanim odpowiedziałem na pytanie Valenzueli, pomyślałem o rozprawie, na którą jechałem. Mój klient nazywał się Harold Casey. Jeżeli sprawy z wokandy będą szły alfabetycznie, bez kłopotu zdążę na posiedzenie o jedenastej w Van Nuys. Ale sędzia Orton Powell piastował swój urząd już ostatnią kadencję. Odchodził na emeryturę.

Oznaczało to, że nie musiał się już przejmować reelekcją i nic go nie obchodziły naciski ze strony adwokatów. Chcąc zademonstrować swoją wolność - i być może odpłacić się tym, od których przez dwanaście lat był politycznie uzależniony - lubił wprowadzać zamieszanie na sali sądowej. Czasem rozpatrywał sprawy według kolejności alfabetycznej, czasem w odwrotnej, innym razem według daty wniesienia oskarżenia. Nigdy nie było wiadomo, który będziesz, dopóki się nie zjawiłeś na miejscu. Często obrońcy musieli tkwić na sali ponad godzinę. Bo tak się podobało sędziemu Powellowi.

- Na jedenastą chyba zdążę - powiedziałem, nie mając pewności, czy tak rzeczywiście będzie. - Co to za sprawa?

- Od faceta czuć grubą forsę. Mieszka w Beverly Hills, zaraz potem wparował adwokat rodziny. Mick, to naprawdę duży kaliber.

Zgarnęli go na pół melona, a adwokat jego matki jest gotowy przepisać na zabezpieczenie kaucji nieruchomość w Malibu. W ogóle nie pytał, czy można obniżyć. Chyba nie za bardzo się boją, że może prysnąć.

- Za co go zgarnęli? - spytałem.

Mój głos nie zdradzał żadnych emocji. Zapach pieniędzy często wywołuje niezdrowe rozgorączkowanie, ale zadbałem o kieszeń Valenzueli z okazji niejednego Bożego Narodzenia i wiedziałem, że mam u niego przywilej wyłączności. Mogłem sobie pozwolić na spokój.

- Gliny na początek wlepiły mu zarzut o czynną napaść, poważne uszkodzenie ciała i próbę gwałtu - odrzekł poręczyciel. - O ile wiem, prokurator jeszcze nie wniósł oskarżenia.

Policja zwykle przesadzała z zarzutami. Ważne, co ostatecznie przedstawią sądowi prokuratorzy. Zawsze twierdzę, że sprawy przychodzą wołem, a wylatują wróblem. Oskarżenie o próbę gwałtu i czynną napaść z poważnym uszkodzeniem ciała mogło z powodzeniem wylecieć jako zwykłe pobicie. Nie byłoby w tym nic dziwnego i nie wykroiłaby się z tego żadna sprawa z licencją. Mimo to, gdybym miał szansę ustalić z klientem wysokość honorarium na podstawie zarzutów, nie wyszedłbym na tym źle, nawet gdyby prokuratura spuściła trochę z tonu.

- Znasz jakieś szczegóły? - zapytałem.

- Zatrzymali go wczoraj wieczorem. Chyba nie poszedł mu podryw w barze. Adwokat rodziny twierdzi, że kobiecie zależy na kasie.

Wiesz, po sprawie karnej wytoczyłaby mu proces cywilny. Ale nie jestem taki pewien. Z tego, co słyszałem, dziewczyna wygląda dość paskudnie.

- Jak się nazywa ten adwokat?

- Chwila. Mam tu gdzieś wizytówkę.

Czekając, aż Valenzuela znajdzie wizytówkę, wyjrzałem przez okno. Za dwie minuty miałem się znaleźć w Lancaster, a za dwanaście na sali sądowej. Potrzebowałem co najmniej trzech z tych minut, aby naradzić się z klientem i przekazać mu złą wiadomość.

- Mam - odezwał się Valenzuela. - Facet nazywa się Cecil C.

Dobbs. Mieszka w Century City. Widzisz, mówiłem. Pieniądze.

Valenzuela miał rację. Ale to nie adres adwokata zapowiadał grube pieniądze. Tylko nazwisko. Znałem reputację CC. Dobbsa i przypuszczałem, że na liście jego klientów nie ma prawie nikogo, kto nie mieszkałby w Bel - Air czy Holmby Hills. Jego klientela jeździła do domu tam, gdzie gwiazdy zdawały się sięgać ziemi i dotykać namaszczonych wybrańców losu.

- Podaj mi nazwisko klienta - powiedziałem.

- Louis Ross Roulet.

Przeliterował i zapisałem imię i nazwisko w notatniku.

- Prawie jak ruletka, tylko wymawia się rulej - ciągnął Valenzuela. - Przyjedziesz, Mick?

Najpierw zanotowałem nazwisko Dobbsa, po czym odpowiedziałem mu pytaniem:

- Dlaczego ja? Sam o mnie spytał czy ty mnie zaproponowałeś?

Musiałem uważać. Trzeba było zakładać, że Dobbs jest sumiennym prawnikiem, który w mgnieniu oka zawiadomiłby kalifornijską adwokaturę, gdyby trafił na obrońcę płacącego poręczycielom za namiary na klientów. Zacząłem się nawet zastanawiać, czy Valenzuela nie padł przypadkiem ofiarą przygotowanej przez palestrę prowokacji. Nie należałem do pieszczoszków korporacji adwokackiej.

Już wcześniej miałem z nią na pieńku. I to nie raz.

- Po prostu spytałem Rouleta, czy ma adwokata. Obrońcę przed sądem karnym. Powiedział, że nie. Wspomniałem mu o tobie. Nie naciskałem. Powiedziałem tylko, że jesteś dobry. Rozumiesz, dyskretna reklama, nic więcej.

- A Dobbs zjawił się wcześniej czy później?

- Później. Roulet zadzwonił do mnie rano z aresztu. Wsadzili go na strzeżone piętro i chyba zobaczył neon. Dobbs pokazał się dopiero potem. Powiedziałem mu, że w to wchodzisz, dałem ci referencje i łyknął bez problemu. Ma tam być o jedenastej. Poznasz go i sam się przekonasz.

Przez dłuższą chwilę milczałem. Zastanawiałem się, jak dalece Valenzuela jest ze mną szczery. Taki tuz jak Dobbs musiał mieć swojego człowieka. Jeśli akurat sprawy karne nie były jego mocną stroną, na pewno miał specjalistę w kancelarii albo przynajmniej trzymał kogoś w odwodzie. Wersja przedstawiona przez Valenzuelę przeczyła jednak takiej hipotezie. Roulet zgłosił się do niego z pustymi rękami. Wniosek z tego taki, że w sprawie było więcej niewiadomych niż pewników.

- Hej, Mick, jesteś tam? - popędził mnie Valenzuela.

Podjąłem decyzję. Decyzję, która miała mnie zaprowadzić do Jesusa Menendeza i której miałem wielokrotnie żałować. Ale w tej chwili uznałem, że tak właśnie powinienem postanowić.

- W porządku - powiedziałem do telefonu. - Do zobaczenia o jedenastej.

Już się miałem rozłączyć, gdy usłyszałem jeszcze głos Valenzueli.

- Będziesz o mnie pamiętał. Mick? No wiesz, jeżeli się okaże, że to faktycznie licencja.

Nigdy wcześniej Valenzuela nie upominał się o swoje należności.

Jego prośba tylko pogłębiła moje paranoiczne obawy. Ostrożnie dobierając słowa, sformułowałem odpowiedź, która mogła usatysfakcjonować jego i korporację adwokacką - na wypadek gdyby słuchali mnie jej przedstawiciele.

- Nie martw się, Val. Jesteś na mojej świątecznej liście.

Zanim zdążył odpowiedzieć, zamknąłem telefon i poleciłem kierowcy wysadzić się przed sądem przy wejściu dla personelu. Spodziewałem się, że będzie tu krótsza kolejka do wykrywacza metalu, a strażnicy zwykle nie zwracali uwagi na przemykających chyłkiem adwokatów, którzy spieszyli się na rozprawę.

Rozmyślając o Louisie Rossie Roulecie i jego sprawie, o czekających mnie bogactwach i niebezpieczeństwach, odkręciłem okno, przez ostatnią minutę rozkoszując się chłodnym powietrzem. Wciąż czułem w nim smak obietnicy.


Rozdział 2

Kiedy wszedłem do sali wydziału 2A, po obu stronach barierki tłoczyli się już prawnicy, którzy naradzali się i gawędzili. Widząc woźnego sądowego, który siedział już za swoim biurkiem, odgadłem, że sesja rozpocznie się punktualnie. Za chwilę na sali miał się pojawić sędzia.

W okręgu Los Angeles funkcję woźnych sądowych pełnili zastępcy szeryfa przydzieleni do służby w areszcie. Podszedłem do biurka ustawionego obok barierki, tak aby obywatele mogli zadawać woźnemu pytania, nie naruszając przestrzeni przeznaczonej dla prawników, oskarżonych i personelu sądowego. Zobaczyłem, że przed zastępcą szeryfa leży wokanda. Zerknąłem na przypiętą do munduru plakietkę z nazwiskiem - R. Rodriguez.

- Roberto, masz na liście mojego klienta? Harolda Caseya?

Woźny przesunął palcem po kartce, ale szybko go zatrzymał.

Miałem szczęście.

- Tak, Casey. Jest drugi.

- Dzisiaj jedziemy alfabetycznie. To dobrze. Będę miał czas z nim pogadać?

- Nie, wprowadzają już pierwszą grupę. Właśnie ich wywołałem.

Zaraz wyjdzie sędzia. Może będziesz miał parę minut, jak twój klient będzie w zagrodzie.

- Dziękuję.

Kiedy ruszyłem w kierunku bramki w barierce, woźny zawołał za mną:

- Mam na imię Reynaldo, nie Roberto.

- Jasne. Przepraszam, Reynaldo.

- W mundurach wszyscy wyglądamy tak samo, nie?

Nie wiedziałem, czy miał to być żart, czy przytyk. Nie odpowiedziałem. Uśmiechnąłem się tylko i wszedłem za barierkę. Skinąłem głową kilku prawnikom, których nie znałem, i kilku, których znałem. Jeden z nich zatrzymał mnie, by zapytać, ile czasu zamierzam zająć sędziemu, bo chciałby mniej więcej wiedzieć, kiedy ma wrócić na rozpatrzenie sprawy swojego klienta. Odparłem, że moja będzie krótka.

Podczas posiedzenia wstępnego oskarżonych wyprowadza się z aresztu w grupach po czterech i umieszcza w części oddzielonej od reszty sali sądowej barierą z drewna i szkła, zwanej potocznie zagrodą. Dzięki temu podsądni mogą się naradzać z adwokatami, czekając, aż zostaną wywołani przez sąd.

Zbliżyłem się do zagrody w chwili, gdy zastępca szeryfa otworzył drzwi celi przylegającej do sali, skąd wyszło czterech oskarżonych pierwszych na liście. Ostatni w drzwiach ukazał się Harold Casey, mój klient. Zająłem miejsce przy bocznej ścianie, żebyśmy mieli odrobinę prywatności - przynajmniej z jednej strony - po czym przywołałem go gestem.

Casey był wysoki i zwalisty, podobnie jak wszyscy członkowie gangu motocyklowego Road Saints - albo klubu, jak wolą się nazywać. Podczas pobytu w areszcie w Lancaster zgodnie z moją prośbą ostrzygł się i ogolił, dlatego prezentował się całkiem porządnie, jeśli nie liczyć tatuaży pokrywających całe ramiona i wystających spod kołnierzyka. Z tym jednak nic się nie dało zrobić. Nie wiem za bardzo, jakie wrażenie na ławie przysięgłych wywołują tatuaże, ale podejrzewam, że niezbyt korzystne, zwłaszcza gdy skórę oskarżonego zdobią wyszczerzone czaszki. Wiem natomiast, że przysięgłym na ogół nie przeszkadza, jeśli podsądny lub jego obrońca nosi kucyk.

Casey vel Hardy Kask lub Hardziel, jak nazywano go w klubie, został oskarżony o uprawianie, posiadanie i handel marihuaną, postawiono mu także zarzuty dotyczące twardych narkotyków i broni.

W trakcie porannego nalotu na ranczo, gdzie mieszkał, zastępcy szeryfa znaleźli szopę i kompleks blaszanych baraków, które zamieniono w cieplarnie. Zabezpieczono ponad dwa tysiące dorodnych roślin oraz ponad dwadzieścia osiem kilo zebranej marihuany opakowanej w plastikowe torebki różnej wielkości. Do tego trzysta czterdzieści gramów czystej metedryny, którą podczas pakowania posypano zebrane rośliny, żeby wzmocnić działanie trawki, oraz mały arsenał broni, której spora część, jak się później okazało, była kradziona.

Na pozór Hardy Kask był ugotowany. Stan Kalifornia miał go na widelcu. Kiedy go znaleźli, spał na kanapie w szopie, pięć stóp od stołu do pakowania. W dodatku wcześniej już dwa razy skazano go za przestępstwa związane z narkotykami i nadal był na zwolnieniu warunkowym. W stanie Kalifornia obowiązywała zasada do trzech razy sztuka. Realistycznie rzecz biorąc, nawet gdyby wszystko poszło dobrze, Caseyowi groziło co najmniej dziesięć lat więzienia.

Niezwykłość sprawy Caseya polegała jednak na tym, że oskarżony, nawet mając w perspektywie skazanie, nie mógł się doczekać procesu. Odmówił zrzeczenia się prawa do szybkiego procesu i niecałe trzy miesiące po aresztowaniu niecierpliwie czekał na rozprawę. Niecierpliwił się, bo jego jedyną nadzieją była apelacja od prawdopodobnego wyroku. Dzięki swemu obrońcy Casey zobaczył światełko w tunelu - promyczek nadziei, który w mroku sprawy potrafi odnaleźć tylko dobry adwokat. Światełko dało początek strategii obrony, która mogła przynieść Caseyowi wolność. Plan był odważny i wymagał od Caseya poświęcenia czasu, jaki musiał upłynąć przed rozprawą apelacyjną, ale mój klient i ja wiedzieliśmy, że to jedyna realna szansa.

Rysa na oskarżeniu nie polegała na przyjęciu założenia, że Casey uprawiał, pakował i sprzedawał marihuanę. Oskarżenie przyjęło absolutnie słuszne założenie, na które miało niezbite dowody.

Słabą stroną argumentów był jednak sposób zdobycia tych dowodów. Podczas rozprawy musiałem wskazać rysę, dokładnie ją przeanalizować, dopilnować, by znalazła się w protokole, a następnie p...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin