Stewart Mary - Ogary Gabriela.doc

(1411 KB) Pobierz
OGARY GABRIELA

OGARY GABRIELA

N

Mary Stewart

przełożyła Zofia Sroczyńska

ISKRY.  WARSZAWA • 19 7 0

Żadnej tu zbędnej nie usłyszysz mowy: Dźwięcznie ci będzie szemrała fontanna, Czekać cię będzie wygodne posłanie, Czara po brzegi wypełniona winem, Miękkie poduszki usłane pod głowę I rozścielone pod stopy dywany.

Koran: Sura LXXXVII

Spotkałam go na Straight Street.

Z pełnym naręczem jedwabiów wyszłam z mrocznego wnętrza sklepu na zalaną oślepiającym blaskiem słońca ulicę Damaszku. Z początku nic nie widziałam, gdyż słońce świeciło mi prosto w oczy, a on stał w cieniu, w miejscu gdzie ulica przechodzi w ciemny tunel, nakryty wysokim dachem z falistej blachy.

5

Na bazarze było pełno ludzi. Ktoś zatrzymał się przede mną, żeby zrobić zdjęcie. Gromadka wyrostków przeszła obok, przyglądając mi się ciekawie i wymieniając głośno uwagi w języku arabskim, przerywane słówkami „miss", „halo" i „good bye". Mały, szary osiołek minął mnie stukając kopytkami i uginając się pod trzy razy szerszym od niego brzemieniem jarzyn. Jakaś taksówka przemknęła tak blisko, że musiałam cofnąć się o pół kroku, na próg sklepiku, a stojący koło mnie kupiec instynktownie wysunął rękę osłaniając zwoje swoich jedwabiów. Taksówka trąbiąc zapamiętale wyminęła osiołka i rozdzieliwszy zbitą gromadkę małych łachmaniarzy, niby statek prujący fale, nie zmniejszając szybkości wpadła prosto w ciasną szyję ulicy, zwężającej się gwałtownie między rzędami stłoczonych przy niej straganów.

Właśnie wtedy go zobaczyłam. Stał z pochyloną głową przed kramem jakiegoś jubilera, obracając w ręku małą. złotą błyskotkę. Zaalarmowany głośnym sygnałem taksówki, podniósł głowę i szybko ustąpił z drogi. Ten jeden krok wydobył go z cienia w pełnię słonecznego blasku i wtedy, z jakimś dziwnym skurczem serca, spostrzegłam, że to on. Wiedziałam, że jest w tej części świata, i nie było w tym nic szczególnego, że zobaczyłam go w samym środku Damaszku, a nie gdziekolwiek indziej, stałam jednak nieruchomo w słońcu, tępo wpatrując się w jego odwróconą profilem twarz, nie widzianą od czterech lat, lecz mimo to od razu mi bliską. Wydawało mi się, że po prostu nie mogło być inaczej.

Taksówka, z głośnym zgrzytem zmienianych biegów i rykiem klaksonu, zniknęła w ciemnym tunelu za główną ulicą bazaru. Brudna i duszna ulica opustoszała. Jeden zwój jedwabiu wymknął mi się z rąk i chwyciłam go  szybko,  zanim  kaskada  szkarłatu dotknęła

brudnej ziemi. Mój nagły ruch i błysk jaskrawego jedwabiu ściągnęły jego uwagę; obrócił się w moją stronę i nasze oczy spotkały się. Dostrzegłam, że jego źrenice rozszerzyły się ze zdumienia, odrzucił złoty dro-biażdżek na stragan i głuchy na potok słów przekupnia, wykrzykiwanych z okropnym amerykańskim akcentem, przeszedł na moją stronę ulicy. Minione lata przewinęły się w mojej pamięci jeszcze szybciej niz zwoje szkarłatnego jedwabiu, gdy odezwał się do mnie dokładnie takim samym tonem, jakim dawniej mały chłopiec witał codziennie swoją jeszcze mniejszą wielbicielkę:

— Och, dzień dobry! To ty!

Nie byłam już małą dziewczynką, miałam dwadzieścia dwa lata, a on był tylko moim kuzynem Karolem, którego oczywiście dawno przestałam uwielbiać. Nie wiem dlaczego, wydało mi się, że należy to zaraz wyjaśnić. Chciałam odpowiedzieć mu dokładnie takim samym tonem, ale udało mi się osiągnąć tylko tyle, że mój głos zabrzmiał jakoś idiotycznie głucho:

— Dzień dobry! Ale wyrosłeś! Cieszę się, że cię widzę!

— No właśnie! I golę się już, co najmniej raz w tygodniu. — Uśmiechnął się do mnie i nagle uświadomiłam sobie, że nie jest już małym chłopcem. — Ach, Christy, jak to świetnie, że cię złapałem. Ale co ty właściwie tu robisz?

— Nie wiedziałeś, że jestem w Damaszku?

— Wiedziałem, że masz przyjechać, ale nie mogłem dowiedzieć się kiedy. Może mi jednak powiesz, co tu robisz sama? Podobno przyjechałaś tutaj z jakąś wycieczką?

— Tak — odparłam — ale właśnie się od niej na chwilę odłączyłam. Czy to mama dała ci znać?

— Powiedziała mojej matce, która mi przekazała tę

7

wiadomość, ale nikt dokładnie nie wiedział, co się z tobą dzieje, kiedy tu przyjedziesz sni nawet gdzie będziesz mieszkała. Czy nigdy nie zostawiasz swojego adresu?

— Wydawało mi się, że to zrobiłam.

— Podałaś swojej matce nazwę jakiegoś hotelu, ale ta informacja okazała się błędna. Kiedy tam zatelefonowałem, powiedziano mi, że twoja grupa pojechała do Jerozolimy, a stamtąd odesłano mnie z powrotem do Damaszku. Potrafisz zacierać za sobą ślady, smarkulo.

— Bardzo mi przykro — odparłam. — Gdybym wiedziała, że miałam szansę spotkać się z tobą przed Bejrutem... Po prostu poplątał się plan naszej podróży, coś tam nie wyszło z rezerwacją lotu, nasze zwiedzanie zaczęło się wobec tego od końca i musieliśmy zmienić hotel w Damaszku. Och, do diabła, przecież my jutro jedziemy do Bejrutu! Jesteśmy tu już od trzech dni. Byłeś w Damaszku przez cały czas?

— Dopiero od wczoraj. Ktoś, t kim miałem się tu zobaczyć, wróci dopiero w sobotę, ale kiedy mi powiedziano, że lada chwila można się ciebie spodziewać, przyjechałem od razu. Do diabła, jak byłaś łaskawa powiedzieć. Ale poczekaj... może nawet dobrze się stało, że przewrócili do góry nogami plan twojej wycieczki... nie musisz chyba jutro z nimi jechać, prawda? Będę tu do końca tygodnia, może więc odczepisz się od swojej grupy, zwiedzimy razem Damaszek, a potem pojedziemy do Bejrutu? Nie musisz chyba ciągle się ich trzymać? — Spojrzał na mnie, marszcząc brwi. — Ale co ty właściwie robisz na tej wycieczce? Nie wydaje mi się, żebyś przepadała za tego rodzaju imprezami.

— Raczej nie, ale coś mnie nagle opętało, żeby zobaczyć tę część świata, a nic o niej nie wiedziałam. Oni   ogromnie   ułatwiają   podróżowanie...   załatwiają

wszystkie rezerwacje i różne inne sprawy, mają kierownika, który mówi po arabsku i wie wszystko, co trzeba. Chyba lepiej było nie wybierać się tu na własną rękę, prawda?

— Nie rozumiem dlaczego. I proszę cię, nie rób takich wielkich, cielęcych oczu. Nie znam kobiety, która by tak znakomicie potrafiła sobie radzić jak ty.

— Och tak, niewątpliwie jestem amazonką do n-tej potęgi. — Patrzyłam na niego z przyjemnością. — Ach, Karolu, nie wiem, czy w to uwierzysz, ale naprawdę ogromnie się cieszę, że cię widzę! To wspaniale, że matka zdołała cię złapać i dała ci znać, że tutaj będę! Strasznie bym chciała spędzić tu z tobą parę dni, ale to niemożliwe. Mam zamiar zostać w Bejrucie po odjeździe mojej wycieczki, co ma nastąpić w sobotę. I chyba będę się tego planu trzymała. Jak ci się udała podróż? Zrobiliście coś w rodzaju wielkiej podróży po Europie, prawda?

— Mniej więcej. Zwiedziłem kawał świata; starałem się wprawić w arabskim, nim zabiorę się na serio do jakiejś pracy w Bejrucie. Wiesz, to naprawdę była bomba... Przejechaliśmy przez Francję, przewieźliśmy samochód statkiem do Tangieru, a potem włóczyliśmy się po Afryce północnej. Robbie musiał z Kairu wracać do domu, więc pojechałem dalej sam. Właśnie w Kairze dostałem list od matki, w którym pisała, że wybierasz się na tę wycieczkę, wobec tego przyjechałem prosto tutaj.

— Mówiłeś, że masz się tu z kimś zobaczyć. Interesy?

— Częściowo tak. Ale po co my tu stoimy? Ładnie tu nie pachnie, a któryś z tych osłów może nas lada chwila stratować. Chodź na herbatę.

— Bardzo chętnie, tylko ciekawe, gdzie ją dostaniesz, choć jesteśmy w centrum Damaszku.

9

— U mnie, w mieszkaniu niezwykle podobnym do pałacu Azema. — Uśmiechnął się do mnie zabawnie. — Zatrzymałem się u mego znajomego z Oksfordu, Bena Sifary. Może przypadkiem słyszałaś to nazwisko od ojca? Ojciec Bena jest ważną osobistością w Damaszku... wszystkich zna i wszędzie ma swoje udziały; w Bejrucie ma brata bankiera i szwagra... ni mniej ni więcej tylko ministra spraw wewnętrznych. Pochodzi, jak się tu mówi, „z dobrej rodziny", co w Syrii oznacza zawrotne bogactwo.

— To bardzo pięknie. Mierząc tymi kategoriami, my też bylibyśmy wysoko notowani w księdze rodowodów.

— A czy tak nie jest? — Mój kuzyn powiedział to z gryzącą ironią. Wiedziałam, o co mu chodzi. Moja kupiecko-bankierska rodzina jest od trzech pokoleń nieprzyzwoicie bogata i to naprawdę dziwne, jak wiele ludzi zapomina, że w żyłach Manselów płynie mieszana krew, nie wspominając już o wielu mezaliansach.

Roześmiałam się.

—¦ Przypuszczam, że to jakieś handlowe kontakty tatusia i stryja Kara?

— Tak. Musiałem obiecać Benowi, że do niego wpadnę, jak będę w Syrii, a ponieważ ojciec też bardzo sobie życzył, żebym nawiązał z nim kontakt, więc oto jestem.

— To pięknie. Z przyjemnością wypiję u ciebie herbatę. Zaczekaj tylko, aż sobie kupię któryś z tych materiałów. — Przyjrzałam się uważnie zwojom mieniących się jedwabiów. — Tylko który?

— Szczerze mówiąc żaden mi się specjalnie nie podoba. — Mój kuzyn wziął w palce spływającą ze zwoju tkaninę, pomacał ją i wypuścił marszcząc brwi. — Gatunek jest niezły, ale ta czerwień za ostra. Brano by cię za skrzynkę do listów. A ten niebieski? Nie, absolutnie nie dla ciebie, kochanie. To nie mój kolor, a lu-

10

bię, żeby moje dziewczyny stanowiły odpowiednie tło dla mnie.

Spojrzałam na niego chłodno.

— Właśnie dlatego kupię oba materiały i każę sobie uszyć suknię w pasy. Poprzeczne. Chociaż nie, masz rację. A w sklepie wyglądały zupełnie dobrze.

— Nic dziwnego, bo jest w nim ciemno jak w lochu.

— Och, wszystko jedno! Chciałam sobie uszyć z tego szlafrok. Może w przyćmionym świetle... Deseń jest wschodni i chyba zupełnie przyjemny?

— Nie.

— Jesteś naprawdę nieznośny — powiedziałam cierpko — i w dodatku czasem miewasz rację. Może mi wobec tego powiesz, co sam miałeś zamiar kupić? Pierścionek dla Emilii?

— Jakiś klejnocik dla mojej ostatniej miłości, to jasne. Błękitny wisiorek do mego samochodu.

— Błękitny wisiorek do...? Błękitny wisiorek do twego samochodu! Nie, to przechodzi wszelkie pojęcie!

Roześmiał się.

— Nie słyszałaś o tym? Błękitne paciorki bronią od uroku. Noszą je wszystkie wielbłądy i osły, czemu więc nie miałyby mi służyć za maskotkę w samochodzie? Zdarzają się tu czasem zupełnie przyjemne turkusiki. Ale mniejsza z tym, kupię go sobie przy jakiejś innej okazji. Czy naprawdę chcesz wziąć ten jedwab? Zmiłuj się, przecież możesz dostać w kraju coś równie ładnego i nie będziesz musiała się z tym wozić.

Kupiec, który stał tuż za mną i o którego obecności oboje zupełnie zapomnieliśmy, odezwał się ze zrozumiałą goryczą:

— Wszystko było dobrze, póki pan nie przyszedł. Pani okazywała znakomity gust.

— Jestem tego zupełnie pewny —' odparł mój ku-

li

zyn — ale naprawdę nie mogę na to pozwolić, wyglądałaby potem w takim szlafroku jak skrzynka pocztowa albo jak papuga. Jeśli pan ma coś odpowiedniejszego, proszę nam pokazać.

Na twarzy kupca wykwitł wyraz zrozumienia. Ogarnął wzrokiem niewątpliwie kosztowne ubranie mego kuzyna i w jego oczach zabłysła nadzieja.

— Rozumiem pana i bardzo przepraszam. Pan jest mężem tej pani.

— Jeszcze nie — odparł Karol. — Wejdźmy do sklepu, Christy, kupmy ten jedwab i chodźmy wreszcie gdzieś, gdzie można porozmawiać. Zaparkowałem samochód na placyku, przy końcu tej ulicy. Ale powiedz mi, gdzie jest reszta twojego towarzystwa?

— Nie wiem, zgubiłam się. Zwiedzaliśmy Wielki Meczet, a potem wałęsaliśmy się pojedynczo po bazarze. Przystanęłam, żeby obejrzeć kramy, i reszta wycieczki gdzieś mi się zapodziała.

— I poszli bez ciebie? A może zaczną przeszukiwać bazar z psami gończymi, kiedy zobaczą, że cię nie ma?

— Bardzo możliwe. — Zgarnęłam materiały i obróciłam się w stronę wejścia. — Słuchaj, Karolu, gdyby mieli coś naprawdę pięknego, jakiś gruby perłowy jedwab...

— Mówmy serio. Czy nie powinnaś zatelefonować do hotelu?

Wzruszyłam ramionami.

— Wątpię, czy zorientują się przed obiadem, że mnie nie ma. Przyzwyczaili się już, że nagle się gubię.

— Ciągle ta sama mała, rozkapryszona dama, którą kocham?

— Po prostu nie lubię tłoku. Ale komu to mówić! Tatuś zawsze uważał, że jesteś niemożliwie rozpuszczony, i tak było naprawdę, więc liczę teraz na twoją pomoc.

12

— Ależ oczywiście. Kochany stryjek — powiedział pojednawczo mój kuzyn, wchodząc za mną w głąb ciemnego sklepu.

Kupiłam w końcu piękny, ciężki, perłowy brokat, który Karol wyczarował z jakiejś ciemnej półki i którego mi kupiec wcale przedtem nie pokazał. W dodatku był dużo tańszy od wszystkiego, co dotąd widziałam. Nie zdziwiłam się też zbytnio słysząc, jak mój kuzyn rozmawia z kupcem i jego pomocnikiem dość wolno, ale zupełnie płynnie po arabsku. Mógł sobie być „potwornie rozpuszczony" (moi rodzice często tak przy mnie o nim mówili), ale nikt nigdy nie przeczył, że jest bardzo inteligentny i jeśli chce, potrafi tę inteligencję wykorzystać — co zdarzało mu się (ich zdaniem) przeciętnie raz na miesiąc i tylko wtedy, gdy widział w tym jakąś własną korzyść.

Kiedy, odprowadzeni przez niosącego paczkę chłopca, znaleźliśmy się na placyku, od razu wiedziałam, gdzie stoi samochód Karola. Nie poznałam go po marce ani po kolorze, ale po zbitym tłumie małych chłopców, którzy go otaczali. Przyjrzawszy mu się z bliska, stwierdziłam, że jest to porsche 911 S, a ponieważ bardzo lubiłam swego kuzyna oraz dobrze znałam moją rodzinę, szybko skierowałam rozmowę na właściwe tory.

— Co za cudo! Dobrze ci się nim jeździ?

Opowiedział mi dokładnie. Podniósł maskę i pokazał silnik. Nieomal rozebrał samochód na części, aby mi wszystko zademonstrować. Chłopcy byli uszczęśliwieni. Tłoczyli się teraz wkoło nas, gapiąc się z otwartymi ustami i na pewno dużo więcej ode mnie rozumiejąc z wykładu o systemach zawieszenia, o współczynniku sprężania, drążkach skrętnych i teleskopowych amortyzatorach. Puszczałam tę miłosną tyradę mimo uszu i obserwując  twarz i ręce mego kuzyna,

13

przypominałam sobie dawne czasy... kolejkę elektryczną, jajko pustułki, pierwszy zegarek, rower...

Karol wyprostował się, odsunął kilku chłopców od podniesionej maski, zamknął ją, zapłacił dwóm najstarszym wyrostkom, którzy zapewne pilnowali mu samochodu, po czym wręczył napiwek chłopcu ze sklepu, wywołując tym gwałtowny potok jego wymowy. Odjechaliśmy.

— Co on mówił?

— Tylko „dziękuję panu". Innymi słowy: „Niechaj błogosławieństwo Allacha spłynie na ciebie, na twoje dzieci i na twoje wnuki". — Sprawnie wyprowadził samochód z zatłoczonego placyku i skręcił w wąską, wyboistą uliczkę. Amortyzatory teleskopowe przez cały czas pracowały ciężko. — To w pewnym stopniu dotyczy również ciebie. Mam nadzieję, że nadal jesteśmy zaręczeni?

— Trudna rada, chyba tak. Ale o ile sobie przypominam, sam ze mną zerwałeś, i to w dodatku na piśmie, jak poznałeś tę blondynkę... jakże ona się nazywała... ta modelka? Ta, która wyglądała jak by tylko co wyszła z obozu koncentracyjnego.

— Samanta? Była szalenie elegancka.

— O, na pewno. One wszystkie tak wyglądają, żeby móc prezentować rozmaite zwariowane wdzianka. stojąc po kolana w wodzie, w słomie lub w stercie pustych butelek po coca-coli i tak dalej. Co się stało z Samantą?

— Spotkało ją pewnie zasłużone szczęście, ale nie ze mną.

— Ach, jak to było dawno... zaraz po tym, jak widzieliśmy się ostatni raz. Czy żadna inna mi teraz nie zagraża? Nie będziesz mi chyba wmawiał, że przez te cztery lata wzorowo się prowadziłeś?

— Nie żartuj! — Włączył niższy bieg, skręcił ostro

14

w lewo i znów przyśpieszył pędząc wąską, brudną uliczką, najwyżej półtorametrowej szerokości. — Ale obecnie nic mi nie można zarzucić. Oczywiście pod tym względem, jeśli rozumiesz, o co mi chodzi.

— Rozumiem. Co się stało z Emilią?

— Z jaką znowu Emilią?

— A to nie była Emilia? Ta w zeszłym roku. Jestem pewna, że mama tak o niej mówiła... a może to była Myrtle? Ładne sobie dobierasz imiona.

— Nie wydaje mi się, żeby były dużo gorsze niż Christabel.

— To ci się udało! — Roześmiałam się.

— Jeśli o mnie chodzi — powiedział mój kuzyn — uważam, że jesteśmy nadal zaręczeni, co zresztą było nam przeznaczone od kołyski. Śliczna panienka zostaje w rodzinie i pradziadek Rosenbaum (niech spoczywa w spokoju) przestaje przewracać się w swoim białym grobowcu...

— Uważaj, szczeniak!

— Nie bój się, widziałem go... a w każdym razie zauważył go porsche. Cieszę się, że doszliśmy do porozumienia. Also gut!

— Za wiele sobie wyobrażasz. I to tylko dlatego, że byłam ci wierna przez całą szkołę, nawet kiedy miałeś pryszcze.

— Obawiam się, że nie miałaś wtedy innych możliwości — odparł mój kuzyn. — Byłaś gruba jak mała foka. Ale muszę przyznać, że wyładniałaś. — Spojrzał na mnie spod oka, całkowicie po bratersku, chyba jeszcze bardziej bezpłciowo niż sędzia na pokazie psów. — Ślicznie wyglądasz, kuzyneczko. Bardzo mi się podoba twoja sukienka. Proszę cię, rozwiej moje nadzieje, jeśli to konieczne. Czy jest ktoś inny?

Uśmiechnęłam się.

— Strzeż się, najmilszy, bo gotowa jestem wziąć na

serio twoje słowa i będziesz musiał sprzedać samochód, żeby mi kupić pierścionek z brylantem.

— Z największą przyjemnością — odparł lekko. — Oto jesteśmy na miejscu.

Zwolnił i skręcił pod kątem prostym w małe, niechlujne podwórko, gdzie słońce oślepiającym blaskiem zalewało zwały pyłu i dwa koty spały na stosie pogniecionych baniek po benzynie. W jednym kącie widać było pod murem plamę fioletowego cienia i Karol z wytworną niedbałością wjechał tam, by zaparkować samochód.

— To główne wejście w stylu damasceńskim wygląda jak rudera, prawda? Chodźmy.

W pierwszej chwili wydawało się wręcz nieprawdopodobne, żeby za tym dziedzińcem w ogóle coś było. Otaczały go wysokie, ślepe mury, było duszno, śmierdziało kurami i stęchłą uryną. Ale z jednej strony znajdowała się wysoka, sklepiona brama, zamknięta ciężkimi drzwiami z wypaczonych przez lata belek. Pięknie kute żelazne zawiasy i klamka były jedynymi śladami dawnej świetności. Karol pchnął drzwi, za którymi ukazał się ciemny tunel korytarza, zwieńczony łukiem światła. Przeszliśmy nim do końca.

Światło przedostawało się z drugiego podwórza, które miało kształt prostokąta, a rozmiary przeciętnego kortu tenisowego. Z trzech stron otaczał je krużganek, wsparty na strzelistych mauretańskich kolumnach, a z czwartej strony, za potrójnym łukiem, dostrzegłam podwyższenie czy podium, tworzące rodzaj sceny albo niedużego pokoju. W głębi podium i po obu jego bokach stały szerokie ławy; zorientowałam się, że mam przed sobą divan, czyli miejsce, gdzie wschodnim obyczajem mężczyźni zbierają się na rozmowy. Jeszcze dziś w wielu nowoczesnych domach na Wschodzie salony urządzone są w ten sam tradycyjny sposób

18

z krzesłami i kanapami ustawionymi wzdłuż ścian z trzech stron pokoju. Przed ławami stały niskie stoliki. Pośrodku dziedzińca, wyłożonego białymi i niebieskimi płytkami, tryskała fontanna, a małe kolumienki ozdobione były lśniącą niebiesko-zielono-złotą mozaiką. Gdzieś blisko nowoływała turkawka, tu i ówdzie stały donice z drzewami pomarańczowymi, a w basenie fontanny mignęła mi płetwa złotej rybki. Na dziedzińcu było chłodno i pachniało kwiatem pomarańczy.

— Chodźmy na podium — powiedział Karol. t— Prawda, jak tu pięknie? Budownictwo arabskie wyróżnia się jakąś niezwykłą harmonią... przynajmniej mnie się tak wydaje... tchnie poezją, namiętnością i romantyzmem, a wszystko razem utrzymane jest w doskonałym stylu. Podobnie jak ich literatura, jeśli już o tym mówimy. Ale powinnaś koniecznie obejrzeć meble. Moja sypialnia jest urządzona pozostałościami z komnaty Sinobrodego.

— Wiem, co masz na myśli, widziałam już kilka takich arcydzieł w zaciszu pokoików pałacu Azema... są usiane inkrustacjami z masy perłowej, jak gdyby miały ospę, albo utrzymane w czysto wiktoriańskim stylu i zrobione z artretycznie powyginanych prętów bambusa. Ach, Karolu, co za dywany! Spójrz na te tutaj... i na ten błękitny na sofie... czy naprawdę mogę na nim usiąść?

— Z całą pewnością. Myślę, że Ben niedługo wróci, ale tymczasem cały jego dom należy do mnie, jak mi to stale powtarza. Powiedz, na co masz ochotę. Herbata?

— Wolałabym kawę. Co teraz zrobisz? Klaśniesz w ręce i zawezwiesz eunuchów?

— Coś w tym rodzaju. — Przede mną na bogato inkrustowanym,   obrzydliwym   stoliku   stał   mosiężny

2 — Ogary Gabriela

17

dzwonek. Karol sięgnął po niego i zadzwonił, a potem zbiegł szybko ze schodów i kręcił się niecierpliwie (zawsze był taki niecierpliwy) między stopniami podium a fontanną, czekając na służącego. Usiadłam na wspaniałym, błękitnym dywanie i oparta o poduszki przyglądałam się memu kuzynowi.

Nie, wcale się nie zmienił. W dzieciństwie wszyscy uważali, że jesteśmy do siebie bardzo podobni, a gdy byliśmy bardzo mali, brano nas za bliźnięta. Karola zawsze to strasznie złościło, gdyż był wówczas niezwykle dumny, że jest mężczyzną. Ale mnie bardzo to pochlebiało, bo uwielbiałam mego mądrego kuzyna tak bezkrytycznie, jak to tylko mała dziewczynka potrafi. Kiedy wyrośliśmy, owo podobieństwo oczywiście znacznie zmalało. Ale i teraz jesteśmy do siebie trochę podobni; oboje mamy ciemne włosy, typowo słowiańskie wydatne kości policzkowe, nosy z małym garb-kiem, szare oczy i szczupłą budowę ciała. Karol jest teraz o kilka cali wyższy ode mnie i rozrósł się w ramionach, ale jego chłopięca kanciastość ustąpiła miejsca wyszukanie niedbałej elegancji, która jakoś doskonale do niego pasuje i co dziwniejsze, w niczym nie uchybia jego męskości. Opalił się podczas podróży po Afryce północnej, przez co jego oczy wydają się jaśniejsze od moich, choć wrażenie to może być równie dobrze wynikiem kontrastu z bardzo ciemnymi rzęsami, które (jakże niesprawiedliwa jest natura) są dużo dłuższe i ciemniejsze od moich. Muszę przyznać, że Karol ma naprawdę wyjątkowo piękne, ciemnoszare oczy, ocienione wspaniałymi rzęsami. Wydaje mi się, że nasze podobieństwo w pewnych momentach musi być nadal uderzające — jakiś charakterystyczny obrót głowy, intonacja głosu, coś w ruchach. Ale naszą wspólną cechą jest przede wszystkim owo „zepsucie", które każde z nas tak wyraźnie widzi w drugim. Jesteśmy prze-

18

korni i spostrzegawczy, co łatwo przeradza się w złośliwość, oraz nadmiernie pewni siebie, i to w dodatku nie z powodu jakichś życiowych osiągnięć, lecz po prostu dlatego, że w zbyt młodym wieku mieliśmy zbyt wiele. Z zaciętym uporem broniliśmy się zawsze przed wszelkimi więzami krępującymi naszą indywidualność (nawet w stosunkach rodzinnych) i nazywaliśmy to niezależnością, gdy w gruncie rzeczy był to nieomal chorobliwy lęk, by nie stać się obiektem cudzej zaborczości. Uważamy się za wyjątkowo wrażliwych, ale przypuszczalnie mamy tylko zbyt cienką skórę, aby czuć się z tym wygodnie.

Powinnam chyba od razu wyjaśnić, że łączą nas z Karolem znacznie ściślejsze więzy, niż to zwykle bywa między kuzynami. Nasi ojcowie, Karol i Krzysztof Manselowie, są identycznymi bliźniakami. Do czasu małżeństwa byli niemal nierozłączni i naprawdę trudno ich było rozróżnić. Ożenili się tego samego dnia. Ich żony nie były ze sobą spokrewnione, ale reprezentowały ten sam typ urody, co zresztą jeszcze teraz daje się zauważyć. Na szczęście panie Mansel bardzo się wzajemnie pokochały — powtarzam: na szczęście, gdyż Karol i Krzysztof prowadzili wspólne interesy, a gdy starszy bliźniak, Karol, odziedziczył rezydencję rodzinną w Kent, młodszy, Krzysztof, wybudował sobie zaledwie o milę stamtąd dom. Tak więc syn Karola i córka Krzysztofa wychowywali się razem aż do dnia, gdy cztery lata temu Krzysztof wywiózł swoją rodzinę (to znaczy mamę i mnie) do Los Angeles. Z tego ziemskiego raju uciekaliśmy od czasu do czasu na dłuższy pobyt do Karola, wynajmując komuś nasz dom na okres nieobecności. Ale te moje odwiedziny jakoś nigdy nie zbiegały się z pobytem Karola w domu. W czasie studiów w Oksfordzie spędzał wakacje za granicą, lubił bowiem, jak to nazywał,  „rozejrzeć się po świecie"

19

oraz wypróbować przy tej okazji swoje językowe zdolności, które odziedziczyliśmy w spadku po naszych mieszanej krwi przodkach i które Karol zamierzał wykorzystać po objęciu stanowiska w jednym z naszych rodzinnych banków na terenie Europy. Ja nie osiągnęłam takich szczytów. Z pobytu w Los Angeles nie wyniosłam niczego poza amerykańskim stylem ubierania się, akcentem, który postarałam się zgubić w możliwie najkrótszym czasie, i pewnym doświadczeniem, nabytym w zwariowanym świecie amerykańskiej telewizji handlowej, gdzie odbyłam trzyletnią wolną praktykę jako pomocnica producenta. Pracowałam w niewielkim przedsiębiorstwie o szumnej nazwie Słoneczna Spółka Telewizyjna, obranej prawdopodobnie w błogiej nieświadomości faktu, że zgodnie z ogólnie przyjętymi zwyczajami używa się zwykle samych inicjałów: S.S.T.

Zaledwie znaleźliśmy się z moim kuzynem znowu razem, wróciliśmy do dawnej zażyłości. Nie byliśmy nierozłączni jak nasi ojcowie — to byłoby niemożliwe. Ale choć może się to wydawać paradoksem, właśnie dlatego tak świetnie rozumieliśmy się wzajemnie, że zachowywaliśmy w stosunku do siebie pewien dystans. Oboje rozumieliśmy, że każde z nas ma pełne prawo odmówić czegoś drugiemu, i lojalnie przestrzegaliśmy tej zasady. Pozwalało nam to znosić, a nawet traktować żartobliwie, powtarzane w kółko rodzinne dowcipy na temat naszego narzeczeństwa, czułe gruchanie nad nami oraz życzenia typu: „jakby to było świetnie...", którymi prześladowano nas w dzieciństwie. Trzeba przyznać, że owo zaręczenie nas już w kołysce wcale nie było pomysłem naszych rodziców. Wiele razy słyszałam, jak mój ojciec dowodził, że nasze rodzinne cechy charakteru są wystarczająco negatywne w każdym z nas z osobna i że podniesione do kwadra-

20

tu musiałyby niezawodnie przysporzyć światu kilku zbrodniczych szaleńców, na co ojciec Karola odpowiadał, że byłoby to bardziej niż prawdopodobne w takim nieomal kazirodczym małżeństwie. Ponieważ jednak moja matka jest częściowo Irlandką, a matka Karola pół-Austriaczką i pół-Rosjanką, z dominującą domieszką krwi francuskiej (jak to zwykł określać jej mąż), można by żywić pewne nadzieje, że ta mieszanka ras wytrzyma nawet tak ryzykowną kombinację. Mieliśmy wśród naszych szacownych pradziadków polskiego Żyda, Duńczyka i Niemca, a sami uważamy się za Anglików, do czego właściwie mamy podstawy.

Roztkliwianie się ciotek nad dwójką uroczych dziatek (którymi z pewnością byliśmy) trwało jednak nadal, a my z Karolem słuchaliśmy tego, wściekaliśmy się, nienawidziliśmy się nawzajem, broniliśmy jedno drugiego i trzymaliśmy się razem. Żadnemu z nas nie przychodziło na myśl, że moglibyśmy zainteresować się sobą w sensie seksualnym, co w wieku lat szesnastu lub siedemnastu byłoby rzeczywiście objawem patologicznym. Tak więc, współżyjąc z sobą jak rodzony brat z siostrą, z ironiczną wyrozumiałością obserwowaliśmy wzajemnie swoje sercowe przeżycia.

Były one nieuniknione, lecz krótkotrwałe. Prędzej czy później jakaś dziewczyna zaczynała rościć sobie pretensje do Karola i po pewnym czasie nikła z horyzontu, nie pozostawiając po sobie śladu. Czasem dla odmiany jakiś mój ideał tracił nagle swą aureolę. Karol powiedział o nim nagle coś niewybaczalnego, ja reagowałam na to atakiem złości, lecz po chwili ze śmiechem przyznawałam mu rację i wszystko znowu wracało do normalnego stanu.

Nasi rodzice pobłażliwie i z miłością znosili nasze wybryki, wyrozumiale popuszczali nam wodzów, dawali pieniądze, słuchali tego, co było ważne, i puszczali

21

mimo uszu wszelkie błahe sprawy, zapewne dlatego, że sami równie gorąco jak my pragnęli mieć spokój. W rezultacie wracaliśmy do nich zawsze, niby pszczoły ciągnące do ula i — byliśmy szczęśliwi. Prawdopodobnie jaśniej niż my z Karolem zdawali sobie sprawę, że nasza przyszłość jest oparta na trwałych podstawach, a wieczny niepokój ruchliwego Karola i moje poszukiwanie nowości są tylko próbnym badaniem dna morza, poza obrębem spokojnego portu. Może nawet przewidywali, jak się to wszystko ostatecznie zakończy.

Ale na razie jesteśmy jeszcze na początku opowieści. Młody, biało ubrany Arab wniósł tacę z pięknie cyzelowanym miedzianym dzbankiem i dwiema błękitnymi filiżaneczkami. Postawił ją na stoliku przede mną, powiedział coś do Karola i wyszedł. Mój kuzyn wbiegł szybko po stopniach na podium i usiadł koło mnie.

— Powiedział, że Ben tak prędko nie wróci, będzie dopiero wieczorem. Proszę cię, ty nalewasz.

— Czy jego matka też wyjechała?

— Matka Bena umarła. Domem zarządza siostra jego ojca, ale jak mówią, żyje w odosobnieniu. Niej nie w haremie, nie rób takiej zaciekawionej miny. Odbywa po prostu długą sjestę i pokaże się dopiero przy obiedzie. Zapalisz?

— Nie, dziękuję. Właściwie palę bardzo niewiele, raczej dla efektu, ot tak przez głupotę. Ojej, co to takiego? Czy to haszysz?

— Nie, to zupełnie nieszkodliwe papierosy. Egipskie. Ale wyglądają okropnie. Powiedz mi teraz, co się z tobą działo.

Wziął filiżankę mocnej czarnej kawy, którą mu nalałam, po czym zwinął się na krytej jedwabiem sofie, w pozie pełnej oczekiwania.

Mieliśmy do obgadania nowiny ni mniej ni więcej

22

tylko z czterech lat, gdyż żadne z nas nie lubiło pisać. Upłynęła więc zapewne przeszło godzina i słońce przesunęło się pogrążając połowę dziedzińca w cieniu, zanim mój kuzyn przeciągnął się, zgasił któregoś z rzędu papierosa i powiedział:

— Słuchaj, czy ty naprawdę musisz trzymać się tej swojej grupy? Może byś jednak zmieniła plany i urwała się już teraz? Zostań do niedzieli, to cię obwiozę po okolicy... Dolina Barada jest naprawdę piękna i jedzie się tam zupełnie dobrą drogą.

— Bardzo dziękuję, ale lepiej, żebym została z nimi. Tę część drogi przejedziemy autokarem i mamy przy okazji zwiedzić Baalbek.

— Też cię tam mogę zawieźć.

— Byłoby to na pewno oszołamiające przeżycie, ale wszystko już jest ułożone, a w dodatku jestem spakowana i, jak zapewne wiesz, jest tu mnóstwo zawracania głowy z wizami. Moja wiza wygasa jutro, na domiar złego pozostaje jeszcze sprawa zbiorowego paszportu, a tyle już było szumu w związku z moim planem pozostania tutaj, chociaż reszta wycieczki wraca w sobotę do Londynu, że nie miałabym siły zaczynać tego od nowa. Chyba muszę już iść.

— Wobec tego spotkamy się w Bejrucie. Gdzie się zatrzymasz?

— Przypuszczam, że przeniosę się do „Fenicji", jak tylko zostanę sama.

— Przyjadę tam do ciebie. Zamów mi pokój. Zatelefonuję do ciebie przed wyjazdem z Damaszku. Co masz zamiar robić z resztą pobytu poza... poza tym, że wybierzesz się pewnie do Dar Ibrahim?

— Do Dar Ibrahim? — powtórzyłam bezmyślnie.

— To pałac ciotki Harriet. Chyba wiesz, że się tak nazywa? Leży nad brzegiem Nahr Ibrahim, czyli Ado-nisu.

23

— Musiałam o tym słyszeć... ale zupełnie zapomniałam. O Boże, ciotka HarrietL. Nigdy mi na myśl nie przyszło... Więc to jest niedaleko Bejrutu?

— Około trzydziestu mil. Jedzie się brzegiem morza do Byblos, a potem w głąb lądu, w góry, aż do źródeł Adonisu. Droga biegnie pod górę północną stroną doliny i gdzieś między Tourzaya i Qartaba dochodzi do Nahr-el-Sal'q, dopływu Adonisu. Dar Ibrahim leży w samym środku doliny, gdzie spotykają się obie rzeki.

— Czy byłeś już tam kiedyś?

— Nie, ale mam zamiar się tam wybrać. Czy naprawdę nie miałaś tego w planie?

— Nawet mi to do głowy nie przyszło. Wybierałam się oczywiście w dolinę Adonisu, żeby zobaczyć źródło koło wodospadu i świątynię kogoś tam oraz miejsce, gdzie Wenus spotkała się z Adonisem... myślałam nawet, żeby wynająć na tę wycieczkę jakiś samochód i pojechać tam w niedzielę, po wyjeździe mojej grupy... Ale muszę się szczerze przyznać, że zupełnie zapomniałam o ciotce H. Właściwie prawie jej nie pamiętam. Kiedy ostatni raz odwiedziła kraj, byliśmy w Los Angeles, a przedtem... wierzyć się nie chce, ale to musiało być jakieś piętnaście lat temu! Mama nigdy mi nic nie mówiła o tej rezydencji... Dar Ibrahim... tak? Ale to pewnie dlatego, że mama jest równie słaba w geografii jak ja i prawdopodobnie nie zdawała sobie sprawy, że to tak blisko Bejrutu. — Odstawiłam filiżankę na stolik. — Więc to jest w dolinie Adonisu? Chętnie wybiorę się tam z tobą, choćby tylko po to, żeby zobaczyć tę rezydencję i opowiedzieć ojcu, jak wygląda. Może uzna, że jeszcze nie jest ze mną tak źle, jak mu powiem, że specjalnie tam pojechałam, żeby położyć kwiatki na grobie kochanej staruszki.

— Pewnie by cię przegnała, gdybyś spróbowała to

24

zrobić — powiedział Karol. — Jest bardzo energiczna. Trochę się pogubiłaś w tych rodzinnych sprawach... Spojrzałam na niego zdumiona.

— Żyje? Ciotka H.? Ciekawa jestem, kto tu się pogubił! Umarła zaraz po Nowym Roku.

Karol roześmiał się.

— Nic podobnego! Jeśli myślisz o jej testamencie, to się grubo mylisz. W ciągu ostatnich kilku lat rozsyłała go wszystkim dookoła co najmniej raz na pół roku. Czy nie pamiętasz, jak twój ojciec dostał ów słynny list, w którym wyrzekała się brytyjskiego obywatelstwa i wydziedziczała całą rodzinę? Z wyjątkiem mnie jednego! — Uśmiechnął się wesoło. — Miałem odziedziczyć ogary Gabriela i Koran ciotki, gdyż w niewielkim stopniu zdradzałem „rozsądne zainteresowanie dla prawdziwych kultur tego świata". A to dlatego, że uczyłem się arabskiego. Swoją drogą —¦ filozoficznie dodał mój kuzyn — ciotka musi być okropnie naiwna, jeśli wierzy, że członek rodu Manselów byłby zdolny zainteresować się czymkolwiek, nie mając na widoku nader przyziemnych korzyści.

— Proszę cię, daj spokój. Kpisz sobie ze mnie.

— Myślisz o testamencie i o tym wszystkim? Zapewniam cię, że nie kpię. Wyparła się nas w pięknych, wczesnowiktoriańskich, okrągłych zdaniach... jej listy były prawdziwymi arcydziełami tego stylu... Wiesz, rodzina, Wielka Brytania, Bóg — wszystko razem. Może tylko Bóg w trochę innym pojęciu, bo miała zamiar przejść na mahometanizm. Prosiła też o przysłanie jakiegoś solidnego angielskiego kamieniarza, żeby jej zbudował prywatny cmentarzyk, gdzie będzie mogła spocząć na wieki w Allachu wśród swoich ukochanych psów. Mieliśmy także zawiadomić wydawcę „Timesa", że zagraniczna edycja drukowana jest na zbyt cienkim papierze, co utrudnia ciotce porządne wpisywanie słów

25

w krzyżówkach, prosi więc, aby to zostało zmienione.

— Nie mówisz tego poważnie.

— Z całą powagą — zapewnił mnie mój kuzyn. — Ręczę za każde słowo.

— A co to są, na miłość boską, te ogary Gabriela?

— Nie wiesz? Tak, rzeczywiście możesz tego nie pamiętać.

— Pamiętam tylko samą nazwę, nic poza ty...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin