Smith_Guy_N._-_Mania.docx

(208 KB) Pobierz

GUY N. SMITH

MANIA

Przełożyła Edyta Żurawska

PHANTOM PRESS INTERNATIONAL GDAŃSK 1991


Przed wami wędrówka w najciemniejsze zakamarki ludzkiego umysłu, odkrywanie nieznanego. Wasz spokój będzie zagrożony, dlatego podróż tę podejmujecie na własne ryzyko. Dla niektórych z was może już nie być powrotu.


Tytuł oryginału Mania

Redaktor Piotr Borys

Projekt okładki Radosław Dylis

Copyright © 1988 by Guy N. Smith © Copyright for the Polish edition by PHANTOM PRESS INTERNATIONAL 1991

Skład i łamanie

fotoskład PRINT, Warszawa, ul. Kinowa 25 m 251

Wydanie I

ISBN 83-85276-56-4

Zakłady Graficzne Spółka z o.o. 64-920 Piła, ul. Okrzei 5 Zam. 458/91


Dla Mikea i Di Wathena


PROLOG

Od dwudziestu czterech godzin Walter

 

leżał w mokrej pościeli. W ponurej, brudnej i zaciemnionej zasłonami norze, nic nie odmierzało czasu. Światło dnia było szare i nieprzeniknione, niczym jesienna mgła za oknami. Świat cienia skrywał obolałe i wychudłe ciało,  spoczywające pod brudnym prześcierad­łem, a unoszącą się, mroczną ciszę mącił jedynie odgłos chrapliwego kaszlu.

Poruszył się z wysiłkiem, uniósł głowę z popla­mionej poduszki i rozejrzał się. Chwilami nie bardzo rozumiał gdzie się znajduje. Wiedział .tylko, że był więźniem tego miejsca.

Usiłował oderwać piżamę, przyległą do kościstych pośladków. Zapocony materiał wydzielał ostrą, przy­prawiającą o mdłości woń. Znów zaczął kaszleć. Leżał w brei, być może nawet krwawił, ale nikt nie zwracał na to uwagi.

Zabrano mu ręczny dzwonek ze stolika przy łóż­ku, więc nie mógł ich już wzywać. Nie miał również naczynia na wodę - strącił je na podłogę, gdy próbo­wał sięgnąć po nie drżącą ręką. Spieczonymi ustami wycharczał przekleństwo, opadł z powrotem na łóżko i zamknął oczy. Nie było mowy o śnie, mało ostatnio sypiał. Było to raczej czuwanie, nadsłuchiwał kroków za drzwiami, chciał aby weszli, lecz równocześnie bał się ich obecności. „Na miłość boską, dlaczego wresz­cie z tym nie skończycie i nie zabijecie mnie? Przecież tego chcecie" - myślał.

Za każdym razem, kiedy otwierały się drzwi, drżał ze strachu. Najgorzej było, gdy przychodziła sama pani Clements - stara wiedźma i sadystka. George, jej mąż mający jeszcze na nią wpływ, starał się powstrzymywać jej sadystyczne praktyki.

~ Wystarczy! - krzyczał George, chwytając ją za dłoń, w której trzymała strzykawkę.

Kiedyś przez niego złamała igłę i musiał potem trzymać Waltera, podczas gdy pani Clements wyłus­kiwała odłamek pincetą, grzebiąc w pośladku. Pac­jentowi serwowała przy tym mocne razy, jakby to on zawinił.

Codziennie pastwili się nad Gullem, znajdując w tym szczególnie perwersyjną przyjemność. Brenda podawała mu odurzające leki i pozostawiała na długie godziny w chłodzie, przy otwartym oknie.

Kiedy zbliżała się wizyta lekarza, Waltera myto i przebierano. Doktor Gidman był wprawdzie gru- biański, jednak podczas badania nigdy nie zadawał

pacjentowi bólu, w każdym razie nie umyślnie.

-      Jak się pan dzisiaj czuje, panie Gull? - Powita­nie było zawsze takie same. Gęste włosy doktora przydawały żołnierskich cech jego twarzy. Zachowy­wał się zresztą jak lekarz wojskowy, który ma do czynienia jedynie z oszustami symulującymi chorobę.

-     Dzisiaj nie wygląda pan najgorzej.

Postaci Clementsów majaczyły w tle niczym upiorne stwory, czuwając nad tym, aby pacjent przy­padkiem nie powiedział prawdy.

-      Halucynacje chorego stają się coraz częstsze, doktorze. Czasami bywa gwałtowny. Wczoraj musieliśmy go uspokajać aż dwa razy.

niemożliwe było ustalenie czy doktor Gidman wierzył im, czy nie, nigdy się z tym nie zdradzał. Sprawdzał puls, wkładał choremu termometr pod pachę. Bez komentarza zaznaczał coś w notesie, po czym wkładał go z powrotem do kieszeni.

-      Chcą mnie zabić! - próbował wykrzyczeć Wal­ter Gull. Wydał jednak tylko z siebie piskliwy wrzask obłąkanego starca. Brenda Clements, zbliżyła się do niego i pchnęła z powrotem na poduszkę.

-     Widzi pan, doktorze Gidman?

-     Hm.

Twarz doktora nawet nie drgnęła.

-      Wypiszę receptę na lek nieco mocniejszy, bar­dziej odprężający. Nagryzmolił coś, wyrwał kartkę z bloczka i wziął ją w dwa palce.

-     Weźcie to, no już! - Kobieta chwyciła receptę.

-     Dziękuję, doktorze. George kupi ten lek dziś po

południu. Musimy o niego dbać. Ostatnio był bardzo męczący.

- Za to wam płacą! - odparł ostro Gidman.

Porwał zamaszyście torbę i odwrócił się do drzwi, jakby pragnął uciec stamtąd jak najszybciej.

Drzwi zamknęły się. Wsłuchiwał się w milknące kroki, po czym znów poddał się koszmarnemu dzia­łaniu leków. Przestał nawet zważać na piekący ból odleżyn i ropiejących ran, powstałych w wyniku tortur.

Mijały godziny, zmierzch zlewał się z szarością dnia i powoli zapadała ciemność. Walter snuł ode­rwane myśli, jak przez mgłę, łatwiej przywołując zdarzenia sprzed dziesięciu lat niż te z ostatnich miesięcy. Nieustannie czekał na moment, w którym wreszcie krew dotrze do mózgu i przywróci mu jasność umysłu.

Chwilami odzyskiwał przytomność, wyzwalającą nagromadzony w nim gniew. Dawało mu to tyle siły, że siadał prosto i wpatrywał się w zamknięte drzwi lub okratowane okno za zasłoną. Trzeba było jednak zachować ostrożność, gdyż wzmożone działanie ad- renaliny znów mogło zaćmić umysł, każąc mu na powrót błądzić w niepewności.

Świadomość wracała nagłym przypływem, z siłą uderzenia lodowatej fali i wtedy nie miał wątpliwości, że własnej córce zawdzięczał to, iż znalazł się w klini­ce w Donnington. Prawdopodobnie jego zięć, Ro­nald, uknuł ten plan. Wiedział, że Walter jest nie­sprawny umysłowo, że nie będzie mógł zmienić

testamentu i wkrótce umrze. Clementsowie mieli do­pilnować wszystkiego.

Nieźle opłacani za „opiekę" nad obłąkanym, umie­rającym starcem realizowali perfidny plan powolnego wyniszczenia jego organizmu. Prawdziwą przyczyną choroby były prochy, na których trzymali Waltera, wszystkie odurzające środki, które w niego wypompowywali. Miał być chory, lecz żywy tak długo, jak to możliwe. Najważniejsze było przeciągnięcie sprawy.

Był to istny dom wariatów. Walter wydął bezzęb­ne usta w przypływie wściekłości. Wszyscy byli tu obłąkani, może i bez stosownych orzeczeń, ale w sto­sownym miejscu. Niewykluczone, że połowa pacjen­tów spisała testamenty na korzyść Clementsów, któż mógł to wiedzieć? Walter miał szanse cholernie na mieszać, spowodować by Margaret i Ron nie dostali ani pensa. Mógłby ...

Nie było to łatwe, gdyż wszystko sprzysięgło się przeciw niemu. Lecz zanim mgła ponownie spowije mu myśli, zanim ugrzęźnie na dobre w świecie po­kłutych pośladków i brudów pod sobą, chciał się stąd wydostać, chciał uciekać, właśnie teraz.

Był silniejszy niż przypuszczał lub raczej nie aż tak słaby jak sobie wyobrażał. Usiadł, odrzucił cuch­nące prześcieradło. Poczuł lekki zawrót głowy, który zaraz minął. Spuścił nogi na podłogę, przytrzymał się stołu i wstał. Chwiejąc się Walter zaczął iść krok po kroku. Skierował się ku drzwiom. Towarzyszył mu ciągły strach, że umęczony, starzejący się mózg od­mówi posłuszeństwa.

Dotarł do drzwi. Były otwarte. Nie zamknięto ich, gdyż nikt w klinice nie przewidywał takiego obrotu zdarzeń.

Wydostał się na korytarz. Stojąc w mroku spró­bował zorientować się w sytuacji. Mógł pójść w pra­wo lub w lewo. Po obu stronach miał ciągnący się bez końca korytarz, lecz wszędzie panowała cisza. Skie­rował się w lewo, przytrzymując się ściany. Wyszedł na klatkę schodową.

Zejście ze schodów stanowiło przerażającą per­spektywę, przyprawiło go o zawrót głowy. Chwycił się kurczowo poręczy. Powstrzymywał się od myśli

-     o              szaleńczym skoku w dół. Walter kucnął i zaczął przemieszczać swoje ciało po stopniach schodów, zapominając o bólu okaleczonych pośladków.

Zza zamkniętych drzwi jadalni dochodziły od­głosy nic nie znaczącej rozmowy. Trafił na czas posiłku tych pacjentów, którzy nie byli przykuci do łóżek. Nie wiedział czy była to pora śniadania, lun­chu, czy kolacji, ostatnio czas przestał dla niego istnieć. W samotności odmierzał go szarością dnia

-   i              ciemnością nocy. Żył osadzony samotnie w celi, zmuszony leżeć we własnych nieczystościach.

Spieszył się. Gdy brakowało mu zaledwie kilku kroków do osiągnięcia celu ześlizgnął się jak kłoda. Podniósł się ostatkiem sił.

W jadalni ktoś wybuchnął niekontrolowanym śmiechem, któremu towarzyszył brzęk sztućców. By­wało, że pacjentami zawładnął szał lub niezwykłe podniecenie, a wówczas George Clements wpadał

wściekły i uspokajał ich. Kiedyś nawet uderzył stare­go Freda Anislowa tak mocno, że rozciął mu wargę.

Waltera ogarnął strach, że zaraz z prywatnego mieszkania wyłoni się właściciel kliniki i odkryje jego próbę ucieczki. Na samą myśl o tym wzdrygał się. Wiedział, że nie mają prawa traktować ich w ten sposób i że trzeba o tym donieść. Zastanawiał się kogo powiadomić, czy doktora Gidmana, a może wielebnego pastora Hurrella, który odwiedzał cho- rych w klinice „dla dobra ich dusz", jak zwykł usprawiedliwiać swoją wyniosłą obecność w takim miejscu. Mógłby w ten sposób pomóc wszystkim, lecz i tak Clementsowie mieli na wszystko gotową od­powiedź. A poza tym, nikt nie uwierzyłby słowom zbiega z tego domu.

Radość w jadalni osiągnęła szczyt, wszyscy walili w stół widelcami (noży im nie podawano). Praw­dopodobnie to Vera Brown wywołała cały ten ru­mor. Prosta, młoda dziewczyna nie mogła sobie odmówić tego, czego żądało od niej ciało, nie bacząc na współmieszkańców. Zdawała się wcale nie zauważać ich obecności w chwili, kiedy wpadała w jeden ze swych dziwacznych nastrojów.

Walter tymczasem dowlókł się do drzwi i po  sprawdzeniu, że są otwarte, odetchnął z ulgą. „Żeg­naj Donnington, mam nadzieję nie ujrzeć cię więcej" - pomyślał w duchu.

Na zewnątrz silna mżawka spotęgowała posępny nastrój jesiennego popołudnia. Słychać było szmer samochodów, jadących po oddzielonej polami, od-

dalonej stąd około ćwierć mili szosie. Żywopłot i pozbawione liści drzewa wyglądały przygnębiająco. Zieleń pozostała jedynie na laurowych krzewach, skąpo porastających ożwirowaną drogę dojazdową, która w oddali w szerokim zakręcie znikała z pola widzenia Waltera. Był to szlak jego ucieczki, droga do wolności.

Szedł przed siebie kołysząc się, nogi odmawiały mu posłuszeństwa. Zachwiał się i omal nie upadł. W przemoczonej i przyklejonej do chudych nóg piża­mie wyglądał upiornie. Zrobiło mu się zimno, koszu­la w paski trzepotała na wietrze ciągle rozpinając się.

Starał się obmyślić jakiś plan. Zdawał sobie spra­wę z tego, że zaczną go szukać natychmiast gdy odkryją jego zniknięcie. George Clements zdolny był zemścić się na zbiegu. Walter już widział jak otyły, ciężko dyszący, z wypiekami na twarzy Clements siarczyście przeklina, a swoje wzniesione do bicia wielkie pięści zaciska z tak wielką siłą, że aż bieleją na nich kostki. Jak dotąd jednak niespodziewana ucieczka Waltera pozostała chyba niezauważona.

Idąc drogą, raz jeszcze spojrzał na ponury dom z czerwonej cegły, który naraz jakby ożył, groźnie spoglądając na niego.

W zasadzie nawet Ron i Margaret, jego córka, działali wobec niego bezprawnie. Nie miał lekars­kiego orzeczenia. W klinice umieścili go w nadziei, że wkrótce umrze, aby potem bez przeszkód położyć rękę na upragnionej schedzie. Chciał koniecznie zo­baczyć się z adwokatem i zmienić testament tak, aby

nie dostał się im ani jeden pens. Postanowił przekazać wszystkie pieniądze na opiekę nad zwierzętami. Szedł teraz wąską, wiejską drogą, o poboczach z rozmokłej trawy i wysokich żywopłotach po obu stronach, wystarczająco szerokiej, by zmieściły się dwa wozy. Samochody prawdopodobnie spotkać mógł dopiero na głównej drodze. Musiał więc iść albo dać się złapać.

Dojście do szosy było jedynym wyjściem z opresji. Zatrzymał się, przymknął oczy, chwiejąc się lekko.

Mgła znowu spowiła mu pamięć. Bezskutecznie walczył o sprawność umysłu. Wiedział jedynie to, że jakoś porzucił tamto straszne miejsce, gdzie trzymano go w zamknięciu i torturowano, wbijając mu igły w pośladki. Stojąc na opuszczonej drodze poczuł przejmującą niemoc i strach przed tym, co się z nim stanie, jeśli go złapią? Zaczął szlochać.

Z oddali wciąż dochodził go uliczny szum - wie­dział, że tylko stamtąd mogła nadejść pomoc. Cały drżał, kaszląc wypluwał ślinę i ciężko chwytał powiet­rze. Ogarnęło go wielkie pragnienie, aby poddać się, lecz gdzieś w odrzuconym umyśle tliła się wątła iskierka, która dodawała mu sił. „Nie pozwól im znaleźć mnie, nie pozwól im zabrać mnie stąd. Chcę już umrzeć, w jakikolwiek sposób" - myślał w pani­cznym strachu.

Zapadł zmierzch; z pobliskiej drogi dochodził szum samochodów, migały światła.

Walter Gull próbował zatrzymać jakikolwiek z pędzących pojazdów.

-     Weźcie mnie, proszę, dokądkolwiek, tylko weź­cie mnie z miejsca mojej niewoli i męczarni - krzyczał histerycznie.

Nikt jednak nie zwracał na niego uwagi. Być może jadący nie dostrzegali wychylonej nieśmiało z pobocza sylwetki człowieka, który próbował coś wykrzyczeć chrapliwym i niezrozumiałym głosem.

Twarz wykrzywiona cierpieniem przybrała błagal­ny wyraz. Wołanie i gesty rozpływały się na wietrze, który zdzierał resztki koszuli pozostałej na jego wy­chudłym ciele. Jeżeli widzieli Waltera, to pozostawiali go samemu sobie. Uważali za zbyt niebezpieczne zatrzymanie wozu w dżdżystą noc, groziło to wypad­kiem, a życie jednego starca nie było tego warte.

Waltera oszołomił nieustający potok pojazdów, z których żaden nie zamierzał przystanąć. Instynk­townie, jak ktoś nieświadomy zagrożenia na drodze, wystąpił naprzód, potknął się na wygładzonym asfal­cie i podniósł ręce.

-     Stop, rozkazuję! - krzyknął.

Duża ciężarówka zahamowała gwałtownie, lecz było już za późno.

Kierowca silnie odbił w prawo, aż poczuł wstrząs uderzenia. Przez chwilę nie był pewien, co się stało. Choć miał przed oczami obraz upiornej postaci czy widma, które rzuciło się pod koła jego wozu.

Kierowca zawył z przerażenia błagając niebiosa, żeby było to tylko złudzenie, a nie rzeczywistość. Usłyszał jedynie stukot pod dnem wozu, jakby kru­cha gałąź, wciągnięta została pod koła.

Przyhamował powtórnie. Spoglądając w boczne lusterko dostrzegł szczątki zmasakrowanego ciała, zdał sobie wreszcie sprawę, że to wszystko zdarzyło się naprawdę, zginął człowiek.


Rozdział pierwszy

-     Nie mogę! - Suzannah Mitchell z wściekłością wymachiwała skrawkiem papieru.

-     Rose, po prostu nie mogę tego zrobić. To nie fair prosić mnie o to.

-     Ależ musisz, mamo. ~ Na ładnej twarzy czter­nastoletniej dziewczyny malował się ból i rozpacz. Jej ciemne oczy napełniły się łzami, zacisnęła pięści i tup­nęła nogą.

-     Pani Blower zabije mnie, jeśli nie będę na wszystkich próbach!

-     Gwiżdżę na panią Blower. - Suzannah spróbo­wała zażartować z instruktorki kółka teatralnego, mimo iż wiedziała, że w przypadku Rose na nic to się nie zda. Jej córka brała życie nadzwyczaj serio. Miała talent i drugie miejsce jej nie satysfakcjonowało, dawała z siebie wszystko.

-     Spójrz, Rose - Suzannah zniżyła głos, starając się podać racjonalne argumenty.

- Dziś mamy dwudziestego czwartego listopada. Miesiąc temu pani Blower podała daty wszystkich prób, a ja wychodziłam z siebie, żebyś na nich była. A teraz wpadła w panikę, ponieważ nie radzi sobie ze... zwykłą pantomimą, w związku z czym chce się ratować i urządza trzy następne próby. To nie ma sensu. Dwadzieścia mil jazdy w każdą stronę, co razem ze wszystkim już daje sto dwadzieścia mil, nie licząc samych kosztów benzyny, zużycia samocho­du,,. i moich nerwów. I wszystko dla pani Blower. Gdyby tylko tu był twój ojciec...

Boże, znowu wdepnęłam, przecież Charles od­szedł z inną kobietą. No cóż, już wyczerpałam wszys­tkie argumenty.

-      Tatuś zawiózłby mnie - odrzekła nadąsana Rose, nie dając za wygraną. Widać było, że powstrzymuje łzy. - Wiem, że zawiózłby. Jeżeli nie będę na próbach, stracę rolę. Czy nie rozumiesz tego, mamo?

-     Owszem, rozumiem. ~ Suzannah usiadła na krześle przy kuche...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin