Spindler Erica - W milczeniu.rtf

(685 KB) Pobierz

Erica Spindler

 

W milczeniu

(In Silence)

 

Tłumaczyła Klaryssa Słowiczanka


PROLOG

 

Chcesz odwdzięczyć się za książkę? Zarejestruj się.

http://pl.20dollars2surf.com/?ref=407888

Ja dostanę punkty, a może i Tobie spodoba się zarabianie w sieci. J

 

Cypress Springs, Luizjana

Czwartek 17 października 2002

3.30

 

Młot na Czarownice, tak go nazywano, zdrobniale Młotek, czekał cierpliwie. Kobieta niedługo powinna się pojawić. Był pewien, że się pojawi. Obserwował ją. Dobrze poznał jej rozkład dnia, jej zwyczaje. Poznał też zwyczaje sąsiadów.

Wiedział wszystko.

Wiedział, że jest zła, zepsuta do szpiku kości.

Dzisiaj zapłaci za swoje zepsucie.

Omiótł szybkim spojrzeniem tonącą w mroku sypialnię. Ubrania rozrzucone na pokrytej wytartą wykładziną podłodze. Na komodzie buteleczki, flakoniki, słoiczki z rozmaitymi kosmetykami, puszki po coli light i fancie, papierki po gumie do żucia, po cukierkach, pełna petów popielniczka.

Dziwka, w dodatku fleja.

Ogarnęła go rezygnacja, coś na kształt zniechęcenia, niesmak.

Czego innego mógł się spodziewać po takiej jak ona? Nocny ptak, co noc inny facet.

Nie, nie był święty, nie był też świętoszkiem, nic z tych rzeczy. I nie był naiwny. Znał świat.

Takie czasy. Dzisiaj ludzie nie czekają do ślubu, żeby pójść ze sobą do łóżka. Był to w stanie zrozumieć. Nie pochwalał, ale rozumiał.

Ona jednak nie znała umiaru, a Cypress Springs nie zamierzało tolerować jej rozwiązłości. Siedmiu jednogłośnie wyraziło swoją opinię, zaś on był ich przywódcą i on uświadomi jawnogrzesznicy, jak bardzo pobłądziła. To jego obowiązek.

Młotek spojrzał na budzik stojący koło łóżka. Czekał już prawie godzinę. Wkrótce powinna nadejść. Poszła dzisiaj do CJ, baru w zachodniej części miasta, gdzie spotykali się tacy, co lubią ostrą zabawę. Poszła tam z facetem, który nazywał się, nawet to Młotek wiedział, DuBroc. Potem wylądowała u niego, zawsze tak robiła.

A DuBroc? Cóż, dopuścił się występku. Młotek będzie musiał przyjrzeć się uważniej temu człowiekowi. Jeśli zajdzie konieczność, pan DuBroc zostanie ostrzeżony.

W nocnej ciszy rozległ się zgrzyt klucza w zamku. Drzwi się otworzyły, zamknęły. Młotka przeszedł dreszcz. Dreszcz obrzydzenia do tego, co nieuniknione. Nie był żądnym krwi drapieżnikiem, choć ktoś mógłby tak o nim powiedzieć. Drapieżnik poluje na stworzenia od siebie słabsze, mniejsze. Zabija, by żyć, albo z czystej potrzeby zabijania.

On nie jest ani potworem, ani sadystą.

On jest człowiekiem honoru. Człowiekiem z gruntu prawym, żyjącym w bojaźni bożej. Patriotą.

Nie z własnej woli sięgał po środki ostateczne, nie dla przyjemności to robił. Tak zdecydowało Siedmiu. Jednomyślnie uznali, że nie ma innego wyjścia: Młotek musi bronić drogich sobie, drogich całej społeczności wartości.

Kobiety takie jak ona siały zgorszenie, przez nie szerzyło się zepsucie, upadała moralność.

Nie one jedne, ma się rozumieć. Opoje, oszuści, złodzieje i kłamcy, oni wszyscy wykraczali przeciwko prawom ludzkim, a co gorsza i boskim.

Celem Siedmiu była walka ze złymi obyczajami. Młotek i jego sześciu generałów postawili sobie szczytny cel: karać grzeszników, zachęcać do godziwego życia, do życia w czystości, w zgodzie z boskimi przykazaniami. Takiego życia, jakie poczciwi mieszkańcy Cypress Springs wiedli przez minionych sto lat z okładem. Mogli nocą bezpiecznie chodzić po ulicach, nie obawiając się napaści. Tu każdy spieszył z pomocą w potrzebie bliźniemu swemu, tu wartości rodzinne nie były tylko czczym hasłem wyborczym nadużywanym przez sprytnych polityków, tu naprawdę je wyznawano i respektowano.

Uczciwość. Siła charakteru. Obyczajność. Pomiarkowanie we wszystkim. Oto zasady drogie każdemu dobremu obywatelowi i dobrej obywatelce Cypress Springs. Siedmiu niezłomnie stało na ich straży.

Dla Młotka rozwiązłość była niczym bakteria atakująca zdrowy organizm. Porównanie samo się nasuwało, zważywszy, ile uwagi media poświęcały higienie oraz zdrowemu życiu. Taka złośliwa bakteria, raz przeniknąwszy do ciała, niszczy je niczym trąd, zamienia człowieka w nieszczęsną karykaturę samego siebie, wreszcie sprowadza nań śmierć. Podobnie zaraźliwa i niszcząca jest rozwiązłość: zagraża zdrowiu całej, żyjącej po bożemu społeczności. Młotek poprzysiągł sobie i Siedmiu tępić wszelkie zło, wypalać je niczym zarazę.

Nadstawił uszu.

Niczego nieświadoma kobieta, nucąc coś pod nosem, szła do sypialni, gdzie czekał. Dobrze ją słyszał. Aż za dobrze.

To pełne zadowolenia, radosne podśpiewywanie... Wstrętne, po prostu wstrętne.

Podniósł się, podszedł do drzwi. Kobieta przekroczyła próg. Chwycił ją od tyłu, przyciągnął do siebie, by zaś nie krzyczała, zasłonił jej usta dłonią w rękawiczce.

Czuł bijący od grzesznicy zapach papierosów, alkoholu, tanich perfum i seksu.

– Elaine St. Claire – zaczął cichym głosem, tłumionym dodatkowo przez maseczkę narciarską, którą miał na twarzy – zostałaś osądzona i uznana winną szerzenia nieobyczajności. Nie przestrzegasz zasad, które wyznaje nasza społeczność. Musisz zapłacić za swoje grzechy.

Pociągnął ją w stronę łóżka. Próbowała się opierać, walczyć, ale żałosne to były próby, jakby mysz stawała przeciw lwu.

Myślała na pewno, że on chce ją zgwałcić. Pierwej sam by się wytrzebił, niżby miał się sparzyć z taką jak ona. Poza wszystkim, cóż by to była za kara? Co za ostrzeżenie?

Nie, on zamyślił dla niej coś zgoła innego, inną nauczkę jej zgotuje.

Zatrzymał się tuż koło łóżka i odwrócił jej głowę tak, by spojrzała w dół, na materac. Żeby zobaczyła prezent, który na nią czekał.

Narzędzie uczynione z kija baseballowego, jednego z tych miniaturowych kijów, które kibice kupują w otaczających stadion sklepikach z pamiątkami. Bardzo przemyślne to było narzędzie: owinięte metalową folią z puszek po coli light, ulubionym napoju Elaine St. Claire. Poodginał folię tak, że tworzyły się ostre blaszane języki. W zaokrąglony czubek kija wprawił podwójne ostrze noża. Tak, Młotek napracował się, a do tego włożył w swoje dzieło wiele inwencji.

Poczuł, jak grzesznica, już przecież ogarnięta strachem, sztywnieje z przerażenia wobec tego, co niepojęte, niewyobrażalne. Dotąd, jak Młotek mógł się domyślać, lękała się czegoś, co choć straszne, to jednak wyobrażalne.

– To dla ciebie, Elaine – złowieszczym głosem szepnął jej do ucha. – Lubisz się pieprzyć i będziesz miała to, co lubisz.

Szarpnęła się, wywołując pobłażliwy uśmiech na twarzy Młotka.

Nic jej nie wybawi. Nic jej nie pomoże. Sama zgotowała sobie ten los.

Niemal jej współczuł. Tylko niemal. Tak, sama zgotowała sobie ten los, powtórzył w myślach. Sama jest sobie winna.

– Rozpruję cię od dołu do góry – poinformował spokojnym, cichym głosem. – Od krocza do gardła. Od wewnątrz – dodał z naciskiem. – Bolesna, bardzo bolesna, powolna śmierć. Porozrywam ci wnętrzności. Nastąpi krwotok, potem przyjdzie szok, tracenie przytomności. Wreszcie agonia. I śmierć. Resztkami świadomości będziesz się modliłaby przyszła jak najszybciej.

Wydała z siebie ni to krzyk, ni pisk, niczym śmiertelnie wystraszone, pochwycone w pułapkę zwierzę.

– Myślisz, że można zajebać się na śmierć, Elaine? – zapytał obcesowo, rzucając słowo, które nigdy chyba, w żadnych innych okolicznościach, nie przeszłoby mu przez gardło.

Szarpnęła się ponownie, daremnie próbując się uwolnić z morderczego chwytu. Dysproporcja sił była porażająca.

– Wyobraź sobie – szeptał – co poczujesz, kiedy wepchnę ci ten przedmiot. Tam. Kiedy blacha zacznie ci rozrywać wnętrzności. Wyobraź sobie swój ból, swoją bezradność. Będziesz wiedziała, że za chwilę umrzesz, i będziesz błagała, żeby stało się to już, natychmiast. Będziesz pragnęła tylko jednego: wyzwolić się od cierpienia, od bólu. – Jeszcze bardziej ściszył głos. – Nie tak szybko. O nie. Może będziesz miała szczęście i stracisz świadomość. A może nie, tego nie potrafisz przewidzieć. Wiem, co zrobić, żebyś była jak najdłużej przytomna, znam sposoby. Będziesz skamlała o litość, ale cud się nie zdarzy. Nie pojawi się wybawiciel, nie licz na to. Nie, nikt cię nie uratuje. Nikt nie usłyszy twoich krzyków.

– Był pewien, że mimo przerażenia rozumiała każde jego słowo. Drżała tak gwałtownie, że musiał ją mocno trzymać, by nie osunęła się na podłogę. Łzy spływały jej po policzkach niepowstrzymanym strumieniem. – To pierwsze i ostatnie ostrzeżenie. Masz natychmiast wyjechać z Cypress Springs. Wynieś się po cichu, nikomu nie mówiąc słowa: znajomym, szefowi w pracy, właścicielowi mieszkania. Nikomu, rozumiesz? Jak puścisz parę z ust, to jakbyś popełniła samobójstwo. Policja ci nie pomoże, nie masz po co się do nich zgłaszać. Jeśli to zrobisz, będzie to twój koniec. Straszny koniec, wierz mi. Nie chcesz chyba umierać w męczarniach? – Kiedy wreszcie ją puścił, osunęła się bezwładnie na ziemię. Spojrzał z pogardą na to trzęsące się „coś”, co leżało u jego stóp. – Jest nas wielu. Wszystko wiemy, wszystko widzimy. Przed nami nie uciekniesz. Rozumiesz, Elaine St. Claire? – Gdy nie odpowiedziała, nachylił się i szarpnął ją za włosy.

– Rozumiesz?

– Tak – szepnęła. – Zro... zrobię... wszystko. Uśmiechnął się nieznacznie. Jego generałowie będą zadowoleni.

– Mądra dziewczyna z ciebie, Elaine. Zapamiętaj sobie, co ci powiedziałem. To było ostrzeżenie. Pierwsze i ostatnie ostrzeżenie. Reszta zależy od ciebie. Masz do wyboru: życie z dala od naszego miasta albo śmierć w męczarniach.

Młotek wziął narzędzie, które tak pieczołowicie przygotowywał przez wiele wieczorów, i wyszedł cicho z mieszkania, odprowadzany kobiecym łkaniem.


Rozdział 1

 

Cypress Springs, Luizjana

Środa 5 marca 2003 roku

14.30

 

Avery Chauvin znalazła wolne miejsce do parkowania, wysiadła z samochodu i ruszyła ku wejściu do sklepu Raucha, rozglądając się po ulicy.

Nic się nie zmieniło. Sklep starego Raucha na rogu Pierwszej i Głównej w tym samym miejscu co przed laty. Ta sama odrapana fasada kawiarni Azalia. Bank Parafialny też się ostał, nie wchłonął go żaden wielki konglomerat finansowy, co nie byłoby niczym dziwnym. Nawet skwer przy Głównej, samo serce miasteczka, nie zmienił się ani na jotę, jak zawsze uroczy, wabiący cieniem i soczystą zielenią, pośród której, jak dawniej, bieliła się niewielka muszla koncertowa.

Tak, Cypress Springs nie zmieniło się nic a nic w czasie jej nieobecności. Czy to w ogóle możliwe? Jakby tych dwanaście lat, dzielących dzień jej wyjazdu na uniwersytet stanowy w Baton Rouge od dnia powrotu, było mgnieniem tylko, jedną chwilką, snem jeno. W jej życiu przez ten czas tak wiele się wydarzyło: skończyła studia, zamieszkała w Waszyngtonie, tymczasem jej rodzinne miasteczko pozostało takie jak zawsze.

Nie, nie takie jak zawsze. Nie miała już domu, tego domu, jakim go zostawiła, wyjeżdżając w ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin