Roger Zelazny Kraina Przemian ROZDZIA� I Siedmiu m�czyzn pobrz�kiwa�o kajdankami, do kt�rych przymocowano �a�cuchy. Ka�dy �a�cuch przytwierdzony by� do osobnego ko�ka wystaj�cego z wilgotnej �ciany kamiennej komnaty. W male�kiej niszy, na prawo od wej�cia p�on�a s�abo lampka oliwna. Tu i �wdzie z wysokich �cian zwisa�y puste �a�cuchy i kajdany. Pod�og� pokrywa�a brudna s�oma, zewsz�d dolatywa� silny od�r. Wszyscy m�czy�ni nosili d�ugie brody, ubrania ich by�y w strz�pach. Blade twarze ��obi�y g��bokie bruzdy. Oczy utkwili w drzwiach. Przed nimi ta�czy�y lub migota�y w powietrzu jaskrawe kszta�ty, przenika�y przez pot�ne mury i pojawia�y si� w przer�nych miejscach. Niekt�re z nich by�y czyst� abstrakcj�, inne przypomina�y przedmioty naturalne - kwiaty, w�e, ptaki, li�cie - staj�c si� w zasadzie ich niedoskona�� kopi�. Z ko�ca lewego rogu uni�s� si� i odpad� bladozielony wir strz�saj�c na pod�og� tabuny karaluch�w. W chwil� potem rozleg�o si� w s�omie chrobotanie i mysia gromada przyst�pi�a p�dem do uczty. Gdzie� zza drzwi dolecia� niski �miech, kto� zbli�a� si� do nich nieregularnym krokiem. M�ody m�czyzna o imieniu Hodgson, kt�ry - gdyby nie brud i wychudzenie by�by nawet przystojny, strz�sn�� z oczu d�ugie, kasztanowe w�osy, obliza� wargi i wbi� wzrok w b��kitnookiego m�czyzn� po prawej stronie. - Tak szybko? - mrukn�� chraphwie. - Trwa�o to d�u�ej ni� ci si� zdaje - odpar� ciemnow�osy m�czyzna. - Obawiam si�, �e nadszed� czas na jednego z nas. Jasnow�osy m�odzieniec zaszlocha� cicho. Dwaj pozostali rozmawiali szeptem. W drzwiach pojawi�a si� wielka, purpurowo-szara, szponiasta d�o�. Kroki umilk�y, rozleg� si� ci�ki oddech przerywany g�o�nym chichotem. Oty�y, �ysy m�czyzna stoj�cy po lewej stronie Hodgsona wyda� z siebie przera�liwy wrzask. Ogromna, niewyra�na posta� w�lizn�a si� przez drzwi, jej oczy - lewe w kolorze ��tym, prawe w kolorze czerwieni - ch�on�y �wiat�o migocz�cej lampy. Ch�odne powietrze komnaty ozi�bi�o si� jeszcze bardziej, gdy stw�r pochyli� si�, uderzaj�c kopytem wykr�conej do ty�u lewej nogi w przykryt� s�om� kamienn� posadzk�, podczas gdy szeroka, p�etwowata stopa ci�kiej, pokrytej �uskami nogi prawej przekroczy�a pr�g. Wyci�gni�te do przodu d�ugie, silnie umi�nione ramiona dotkn�y pod�ogi, szpony przesun�y si� po posadzce. Monstrum spojrza�o na skaza�c�w, a otw�r w prawie tr�jk�tnym pysku przybra� kszta�t u�miechu, ods�aniaj�c szereg ��tawych z�b�w. Stw�r przeszed� na �rodek komnaty i zatrzyma� si�. Spad� na niego deszcz kwiat�w, a on udaj�c irytacj� odsun�� je na bok. By� ca�kowicie pozbawiony ow�osienia, mia� twarde jak sk�ra cia�o pokryte �uskami w najbardziej nieoczekiwanych miejscach. Nie spos�b by�o okre�li� jego p�ci. Jego j�zyk wysuni�ty do przodu mia� ciemnoczerwon� barw� i rozwidlone ko�ce. Zakuci w kajdany m�czy�ni zamilkli i zamarli w nienaturalnym bezruchu, kiedy zacz�� b��dzi� po nich swymi dziwacznymi oczami - raz, i drugi... Nagie poruszy� si� z niezwyk�� szybko�ci�. Skoczy� do przodu, a jego prawa �apa wysun�a si� gwa�townie, chwytaj�c grubasa, kt�ry wrzasn�� przed chwil�. Paszcza potwora zacisn�a si� na jego szyi, krzyk umilk�. M�czyzna pr�bowa� walczy� przez chwil�, ale straci� si�y i zgin�� w u�cisku. Podnosz�c g�ow� potw�r zarechota� i obliza� wargi. Jego wzrok spocz�� na miejscu, z kt�rego pochwyci� sw� ofiar�. Wolnym ruchem przeni�s� sw�j ci�ar na lew� stron�, a praw� �ap� si�gn�� po r�k�, kt�ra wci�� wisia�a w kajdanach przy �cianie. Na le��ce na pod�odze szcz�tki nie zwr�ci� najmniejszej uwagi. Odwr�ci� si� i powl�k� si� w kierunku wyj�cia pogryzaj�c po drodze ko��. Zdawa� si� nie zauwa�a� b�yszcz�cej ryby, kt�ra p�yn�a w powietrzu, ani te� innych obraz�w pojawiaj�cych si�, to zn�w znikaj�cych nad nim, pod nim, obok niego �cian ognia, smuk�ych jak ig�a drzew, potok�w b�otnistej wody, po�aci topniej�cego �niegu... Pozostali wi�niowie przys�uchiwali si� g�uchym, miarowym odg�osom jego krok�w. W ko�cu Hodgson odchrz�kn��. - Oto m�j plan... - zacz��. * * * Semirama przykucn�a na kamiennej kraw�dzi lochu i opieraj�c si� na jej brzegu pochyli�a si� do przodu. D�ugie, czarne w�osy mia�a starannie upi�te, a dziesi�tki z�otych bransoletek b�yszcza�o na jej bladych r�kach w nik�ym �wietle. Mia�a na sobie ��ty, sk�py str�j. Pomieszczenie wype�nione by�o ciep�em i wilgoci�. Z wyd�tych ust wydoby�a si� seria szczebiot�w. W r�nych miejscach lochu niewolnicy wsparli si� na swych �opatach i wstrzymali oddech. Kilka krok�w za ni�, po prawej stronie sta� Baran o Trzech D�oniach - wysoki, p�katy m�czyzna; kciuki wsun�� za wysadzany �wiekami pas, a obro�ni�t� g�ow� pochyli� na bok, jakby nie zrozumia� znaczenia wydanego d�wi�ku. Utkwi� wzrok w jej na wp� obna�onych po�ladkach, tam te� koncentrowa�y si� jego my�li. Jaka szkoda, �e jest ona tak niezb�dna przy tej operacji i ani troch� nie zwraca na mnie uwagi pomy�la�. - Szkoda, �e musz� traktowa� j� z szacunkiem i uprzejmo�ci�, zamiast, powiedzmy, zuchwale i z przemoc�. Praca z ni� by�aby o wiele �atwiejsza, gdyby by�a brzydka. Tak czy inaczej, przyjemnie na ni� popatrze�, a by� mo�e pewnego dnia... Zako�ysa�a si� na pi�tach i przerwa�a szczebiot, kt�ry wype�ni� cuchn�c� komnat�. Baran zmarszczy� nos, gdy wraz z ci�giem powietrza dotar� do niego nieprzyjemny zapach. Wszyscy trwali w oczekiwaniu. Loch wype�ni�y g��bokie odg�osy pluskania, a g�uchy �omot wstrz�sn�� pod�og�. Niewolnicy cofn�li si� pod �cian�. Spod sklepienia zacz�y opada� ogniste p�atki. Otrzepuj�c sw�j str�j, Semirama zanuci�a wysokim g�osem. Ognisty deszcz usta� natychmiast i co� w g��bi lochu za�wierka�o w odpowiedzi. Komnata ozi�bi�a si� wyra�nie. Baran westchn��. - Nareszcie... - wymamrota�. Przez d�ugi czas d�wi�ki dochodz�ce z lochu nie ustawa�y. Semirama nat�y�a si�, by odpowiedzie� lub je przerwa�. Jednak starania jej okaza�y si� daremne, gdy� obce d�wi�ki unosi�y si� nadal, zag�uszaj�c odg�osy, kt�re wydawa�a. W ci�gu kilku chwil przysz�o kolejne uderzenie, nad lochem uni�s� si� j�zor ognia, zamigota� i zgas�. W z�ocistej po�wiacie pojawi�a si� na moment twarz - d�uga, skr�cona, przepe�niona b�lem. Semirama wycofa�a si� z lochu. Komnat� wype�ni� d�wi�k przypominaj�cy uderzenie wielkiego dzwonu. Nagle spad�y na nich setki �ywych ropuch, skacz�c wpycha�y si� do lochu i wdrapywa�y si� na wysokie kopce ekskrement�w, w kt�rych pracowali niewolnicy, a nast�pnie umyka�y odleg�ym wyj�ciem. Tu� obok spad�a na ziemi� bry�a lodu wielko�ci dw�ch m�czyzn. Semirama unios�a si� powoli, zrobi�a krok w ty� i odwr�ci�a si� w stron� niewolnik�w. - Nie przerywajcie pracy - nakaza�a. M�czy�ni zawahali si�. Baran rzuci� si� do przodu i chwyci� za najbli�sze rami� i udo. Uni�s� jednego z �udzi do g�ry i pchn�� go z ca�ej si�y przed siebie, w g��b lochu. Krzyk, kt�ry nast�pi�, nie trwa� d�ugo. - Zakopcie to �cierwo! - rykn�� Baran. Pozostali w po�piechu wracali do roboty, kopi�c gwa�townie w cuchn�cych ha�dach i wyrzucaj�c odchody na brzeg mrocznego otworu. Baran odwr�ci� si� nag�e, gdy poczu� na ramieniu d�o� Semiramy. - W przysz�o�ci panuj nad sob�! - napomnia�a go. - Si�a robocza jest kosztowna. Otworzy� usta, zamkn�� je i skin�� g�ow�. Kiedy m�wi�a, zanika�y ci�kie pluski, milk�y trele. - Z drugiej strony, on prawdopodobnie z zadowoleniem przyj�� t� zmian�. - Na jej pe�nych ustach pojawi� si� u�miech. Poprawi�a str�j. - Co tym razem mia� do powiedzenia? - Chod� - nakaza�a. Okr��yli loch, min�li stert� topniej�cego lodu i sklepionym przej�ciem dostali si� do niskiej galerii. Dziewczyna podesz�a do szerokiego okna i zatrzyma�a si�, podziwiaj�c b�yszcz�cy we mg�� poranek. Pod��y� za ni�, stan�� obok splataj�c na plecach d�onie. - I co? - spyta� w ko�cu. - Co Tualua mia� do powiedzenia? Ale ona nada� przypatrywa�a si� migoc�cym kolorom i zmieniaj�cym si� w serpentynach mg�y ska�om. - On jest ca�kowicie irracjonalny - odezwa�a si�. - A nie w�ciek�y? - Od czasu do czasu. To przychodzi i odchodzi. Ale nie w tym rzecz. To cecha jego natury. Ten gatunek zawsze mia� �y�k� do szale�stwa. - Przez wszystkie te miesi�ce tak naprawd� nie pr�bowa� nas ukara�? U�miechn�a si�. - Nie bardziej ni� zwyk�e - powiedzia�a. - Ale jego podopieczni zawsze dbali o jego zwyczajow� niech�� do gatunku ludzkiego. - Jak mu si� uda�o ich z�ama�? - Szale�stwo wyzwa�a jak�� si�� i zmienia pogl�d na spraw�. Baran postuka� nog�. - Jeste� ekspertem, je�li chodzi o Starszych Bog�w i ich krewnych - stwierdzi�. - Jak d�ugo to mo�e potrwa�? Potrz�sn�a g�ow�. - Trudno powiedzie�. To mo�e trwa� bez ko�ca. Mo�e sko�czy� si� w tej chwili albo za jaki� czas. - A my nic nie jeste�my w stanie zrobi�, by... przy�pieszy� jego regeneracj�? - Mo�e u�wiadomi sobie sw�j w�asny stan i zaproponuje jakie� lekarstwo. To si� czasami zdarza. - W dawnych czasach miewa�a� z nimi podobne problemy? - Tak, i spos�b post�powania by� taki sam. Musz� regularnie z nim rozmawia�, pr�buj�c dotrze� do jego drugiego ja. - A tymczasem - odezwa� si� Baran - on mo�e nas wszystkich zabi� sam� sw� magiczn� w�ciek�o�ci�. - Niewykluczone. Musimy mie� si� na baczno�ci. Baran prychn��. - Na baczno�ci? Je�li obr�ci si� przeciwko nam, nie b�dziemy w stanie niczego zrobi�, nawet st�d czmychn��. - Tu wykona� posuwisty gest w kierunku okna. - Co mog�oby przedosta� si� przez tak opustosza�� krain�? - Wi�niowie. - To by�o kiedy�, gdy dzia�anie nie by�o tak silne. Czy chcia�aby� si� tam dosta�? - Gdyby nie by�o innego wyj�cia - odpar�a. - A lustro - podobnie jak pozosta�a magia - nie dzia�a w�a�ciwie - ci�gn��. - Nawet Jelerak nie mo�e nas dosi�gn��. - Mo�e ma w tej chwili inne zmartwienia. Kt� to wie? Baran wzruszy� ramionami. - Tak czy inaczej - powiedzia� - skutek jest taki sam. Nic si� st�d nie wydostanie, nic tu nie dotrze. - Ale za�o�� si�, �...
apolloorfeusz