przed switem.doc

(2351 KB) Pobierz
Kilka słów od autora ebooka

1. Zareczona

Nikt się na ciebie nie gapi, powtarzałam sobie . Nikt się na ciebie nie gapi. Nikt się na ciebie nie

gapi. Ale ponieważ nie potrafiłam kłamać przekonująco nawet samej sobie, musiałam się przekonać.

Gdy tak czekałam na zmianę świateł, zerknęłam w prawo – pani Weber w swoim minivanie całą sylwetką

zwróciła się w moją stronę, świdrując mnie oczyma. Wzdrygnęłam się, zastanawiając, dlaczego nie

spuściła wzroku lub nie wyglądała na zawstydzoną. Gapienie się na innych ludzi wciąż uważano za

niegrzeczne, prawda? Czy ta zasada już się mnie nie tyczyła?

Wtedy przypomniałam sobie o przyciemnianych szybach. Dzięki nim prawdopodobnie nie miała w ogóle

pojęcia, iż to ja siedziałam w środku, nie mówiąc już o tym, że odwzajemniałam jej spojrzenie.

Spróbowałam się choć trochę pocieszyć faktem, iż nie gapiła się na mnie, tylko na samochód.

Mój samochód. Westchnęłam.

Spojrzałam w lewo i jęknęłam. Dwóch przechodniów zamarło na chodniku, tracąc okazję, by przejść

przez ulicę, zagapiwszy się na mój samochód. Za nimi pan Marshall wyglądał przez okno wystawowe

swojego niewielkiego sklepu z pamiątkami. Przynajmniej nie przyciskał nosa do szyby. Jeszcze.

Światło zmieniło się na zielone. Chcąc jak najszybciej stamtąd uciec, nacisnęłam pedał gazu bez

zastanowienia – z taką samą siłą, z jaką uczyniłabym to w mojej starej furgonetce, by zmusić ją do

ruszenia z miejsca.

Silnik zawarczał jak polująca pantera, a samochód wystartował do przodu tak szybko, że moim ciałem

zarzuciło o oparcie siedzenia obitego czarną skórą, a żołądek podszedł mi do gardła.

- Arg! – wydyszałam, szukając stopą hamulca. Patrząc przed siebie, ledwo go dotknęłam, a mimo to

samochód natychmiast się zatrzymał.

Nie miałam odwagi rozejrzeć się dookoła, by sprawdzić, jaką reakcję wywołałam. Jeśli wcześniej

ktokolwiek miał jakiekolwiek wątpliwości co do tego, kto prowadzi ten samochód, teraz już się ich

pozbył. Czubkiem buta delikatnie przycisnęłam pedał gazu o pół milimetra. Samochód znów ruszył do

przodu.

Zdołałam dotrzeć do celu – stacji benzynowej. Gdyby nie brakowało mi paliwa, w ogóle nie

przyjechałabym do miasta. Ostatnimi czasy radziłam sobie bez wielu rzeczy jak Pop-Tarts'y** i

sznurowadła, by uniknąć przebywania w miejscach publicznych.

Poruszając się, jakbym uczestniczyła w jakimś wyścigu, otworzyłam klapkę wlewu paliwa, odkręciłam

*Pop-Tarts – rodzaj ciastek popularnych w USA. (przyp. tłum.)

korek, włożyłam kartę do czytnika i wsunęłam pistolet dystrybucyjny do baku w ciągu paru sekund.

Oczywiście nic nie mogłam poradzić na to, by cyfry na wyświetlaczu przyspieszyły. Przesuwały się

leniwie, jakby robiły mi to specjalnie na złość.

Na dworze nie było jasno – typowy, dżdżysty dzień w Forks, w stanie Waszyngton – ale ja mimo to wciąż

czułam się jak w świetle reflektorów, które skupiało uwagę na delikatnym pierścionku na mojej lewej

dłoni. W takich chwilach, gdy wyczuwałam czyjeś spojrzenie na swoich plecach, wydawało mi się, że

pierścionek pulsuje jak neonowy znak: Spójrz na mnie, spójrz na mnie.

Takie zażenowanie było naprawdę głupie. Wiedziałam o tym. Poza opinią taty i mamy, czy to, co ludzie

mówili o moich zaręczynach, rzeczywiście miało znaczenie? Albo o moim nowym samochodzie? Lub o

tajemniczym przyjęciu mnie do college’u należącego do Ivy League? Czy też o błyszczącej czarnej

karcie kredytowej, która zdawała się parzyć moją tylną kieszeń?

- No właśnie, kogo obchodzi, co sobie myślą – wymamrotałam pod nosem.

- Hm, proszę pani? – zawołał mnie jakiś męski głos.

Odwróciłam się i natychmiast tego pożałowałam.

Dwóch mężczyzn stało obok luksusowej terenówki z przypiętymi na dachu nowiutkimi kajakami. Nie

patrzyli na mnie, obaj gapili się na mój samochód.

Osobiście nie rozumiałam tego. Byłam dumna, że rozróżniałam symbole Toyoty, Forda i Chevroleta. To

auto było czarne, lśniące i ładne, ale dla mnie to wciąż było tylko auto.

- Przepraszam, że przeszkadzam, ale możesz mi powiedzieć, jakim samochodem jeździsz? – spytał

wyższy.

- Eee, Mercedesem, prawda?

- Tak – odpowiedział uprzejmie, podczas gdy jego niższy towarzysz wywrócił oczyma, słysząc moją

odpowiedź. – Wiem. Ale zastanawiałem się, czy to... jeździsz Mercedesem Guardianem? – mężczyzna

wymówił tę nazwę z szacunkiem. Miałam wrażenie, że doskonale dogadałby się z Edwardem, moim... moim

narzeczonym (naprawdę nie byłam w stanie przyzwyczaić się do myśli, że do ślubu pozostało kilka dni). –

One jeszcze nie powinny być dostępne w Europie – kontynuował. – I przy tym pozostańmy.

Jego wzrok śledził kontury mojego samochodu, które dla mnie nie różniło się niczym od każdego innego

mercedesa. Ale co ja tam wiedziałam? Ja tymczasem szybko rozważyłam moje problemy ze słowami

takimi jak narzeczony, ślub, mąż itd.

Po prostu nie potrafiłam tego ułożyć sobie w głowie.

Z jednej strony byłam wychowywana, by wzdrygać się na samą myśl o zwiewnych białych sukniach i

bukietach kwiatów. Co więcej, nie potrafiłam pogodzić koncepcji statecznego, szanowanego, nudnego

męża z moją koncepcją Edwarda. To tak, jakby obsadzić archanioła w roli księgowego. Nie umiałam

wyobrazić sobie go w żadnej zwyczajnej roli.

Jak zwykle, gdy tylko zaczynałam myśleć o Edwardzie, zatraciłam się w powodujących zawroty głowy

marzeniach. Nieznajomy musiał chrząknąć, żeby przyciągnąć ponownie moją uwagę. Ciągle czekał na

odpowiedź dotyczącą modelu samochodu.

- Nie wiem – przyznałam szczerze.

- Nie masz nic przeciwko, żebym zrobił sobie z nim zdjęcie?

Chwilę zajęło mi przetrawienie tej informacji.

- Serio? Chce pan zrobić sobie zdjęcie z samochodem?

- Jasne, nikt mi nie uwierzy, jeśli nie będę miał dowodu.

- Eee. Dobrze. Niech będzie.

Wyjęłam pistolet dystrybucyjny i odłożyłam go na miejsce, potem wślizgnęłam się na przednie siedzenie,

by się skryć. Tymczasem zapaleniec wygrzebał olbrzymi, wyglądający na profesjonalny, aparat

fotograficzny z plecaka. On i jego przyjaciel po kolei pozowali przed maską, a potem poszli zrobić

zdjęcie z tyłu samochodu.

- Tęsknię za moją furgonetką – zaskamlałam do siebie.

Bardzo w porę – może nawet za bardzo – moja furgonetka wydała ostatnie tchnienie akurat kilka

tygodni po tym, jak ja i Edward zawarliśmy nierówny kompromis. Jednym z ustaleń było to, że będzie

mógł mi sprawić nowe auto, jeśli moje stare się zepsuje. Edward zaklinał się, że można się było tego

spodziewać, gdyż moja furgonetka miała długie, wyczerpujące życie, a potem umarła śmiercią naturalną.

Według niego. A ja oczywiście nie miałam możliwości, by zweryfikować tę historię lub spróbować

przywrócić auto do życia na własną rękę. Mój ulubiony mechanik... Powstrzymałam tę myśl, nie chcąc jej

kończyć. Zamiast tego zaczęłam przysłuchiwać się przytłumionym głosom mężczyzn na zewnątrz.

- ...zionął w niego miotaczem ognia na filmiku w Internecie. Nawet nie naruszył lakieru.

- Oczywiście, że nie. Mógłbyś przejechać czołgiem przez to cudeńko. Nie jest raczej przeznaczone na

nasz rynek. Zaprojektowano go głównie dla dyplomatów na Środkowym Wschodzie, handlarzy bronią i

baronów narkotykowych.

- Myślisz, że ona...? – spytał niższy ciszej. Pochyliłam głowę.

- Hm – powiedział wyższy. – Być może. Nie potrafię sobie wyobrazić, po co komuś tutaj szyby

rakietoodporne i dwutonowe opancerzone nadwozie. Pewnie zmierza w stronę jakiegoś bardziej

niebezpiecznego miejsca.

Opancerzone nadwozie. Dwutonowe opancerzone nadwozie. Rakietoodporne szyby? Świetnie. Co się

stało ze starymi, dobrymi szybami kuloodpornymi?

Cóż, przynajmniej teraz to miało jakiś sens – dla kogoś o wypaczonym poczuciu humoru.

To nie tak, że nie oczekiwałam, iż Edward wykorzysta naszą umowę, by móc dać dużo więcej niż miałby

otrzymać. Zgodziłam się, by mógł wymienić moją furgonetkę, jeśli będzie trzeba, ale nie spodziewałam

się, że ten moment nadejdzie tak szybko. Kiedy zostałam zmuszona przyznać, że moja furgonetka stała

się niczym więcej jak nieruchomym hołdem dla klasycznych Chevroletów na moim podjeździe, zdawałam

sobie sprawę, że ten pomysł z wymianą samochodu zapewne wprowadzi mnie w zakłopotanie. Skupi na

mnie natrętne spojrzenia i szepty. Miałam rację co do tej części. Ale nawet w moich najczarniejszych

wyobrażeniach nie przewidziałam, że kupi mi dwa samochody.

To był ten samochód „przed”. Powiedział, że jest wypożyczony i że zwróci go po ślubie. To wszystko nie

miało dla mnie żadnego sensu.

Aż do teraz.

Ha, ha. Ponieważ byłam tak kruchym człowiekiem, ściągającym na siebie wszelkie wypadki, ofiarą

swojego własnego niebezpiecznego pecha, że najwyraźniej potrzebowałam samochodu odpornego na

czołgi, by mnie ochronić. Komiczne. Byłam przekonana, że on i jego bracia świetnie się bawili za moimi

plecami.

Lub może, ale tylko może, cichy szept odezwał się w mojej głowie, to nie jest żart, głupia. Może on

naprawdę tak się o ciebie martwi. To nie byłby pierwszy raz, kiedy posunął się odrobinę za daleko, by

mnie chronić.

Westchnęłam.

Jeszcze nie widziałam samochodu „po”. Był ukryty pod płótnem w najgłębszym zakamarku garażu

Cullenów. Wiedziałam, że większość ludzi do tej pory zdążyłaby już podejrzeć, ale ja naprawdę nie

chciałam wiedzieć.

To auto prawdopodobnie nie było opancerzone, ponieważ po miesiącu miodowym nie będę tego

potrzebować. Niezniszczalność była tylko jednym z wielu przywilejów, których nie mogłam się doczekać.

Najlepszym elementem bycia jednym z Cullenów nie były wcale drogie samochody czy imponujące karty

kredytowe.

- Hej! – zawołał wysoki mężczyzna, kładąc ręce na szybie i próbując zajrzeć do środka. – Skończyliśmy.

Wielkie dzięki!

- Nie ma za co – odpowiedziałam, a potem spięta odpaliłam silnik i nacisnęłam pedał bardzo delikatnie...

Nie ważne, ile już razy wracałam do domu znajomą trasą, wciąż nie potrafiłam zignorować odpornych na

deszcz plakatów. Każdy z nich, czy to przyklejony do słupa telefonicznego, czy do znaku drogowego, był

świeżym policzkiem wymierzonym we mnie. Bardzo zasłużonym.

Mój umysł powrócił do tamtej myśli. Wcześniej potrafiłam ją zagłuszyć. Ale na tej drodze nie mogłam

jej uniknąć. Nie ze zdjęciami mojego ulubionego mechanika migającymi obok mnie w regularnych

odstępach.

Mój najlepszy przyjaciel. Mój Jacob.

Plakaty – „Czy widziałeś tego chłopca?” – nie były pomysłem ojca Jacoba. To mój ojciec, Charlie,

wydrukował je i porozwieszał w mieście. Nie tylko w Forks, ale także w Port Angeles, Sequim, Hoquiam,

Aberdeen i w każdym innym mieście na półwyspie Olympic. Poza tym upewnił się, że wiszą one również

we wszystkich komisariatach policji w stanie Waszyngton. Jego własny komisariat miał nawet całą

korkową tablicę poświęconą poszukiwaniom Jacoba. Korkową tablicę, która była prawie pusta ku jego

rozczarowaniu i frustracji.

Rozczarowany był nie tylko brakiem jakichkolwiek informacji. Najbardziej zawiedziony był postawą

Billy’ego, ojca Jacoba oraz jego najlepszego przyjaciela.

Zawiedziony, bo Billy nie chciał bardziej zaangażować się w poszukiwania swojego szesnastoletniego

zbiega, bo Billy odmówił rozwieszania plakatów w La Push – rezerwacie na wybrzeżu, który był domem

Jacoba, bo Billy wydawał się pogodzony ze zniknięciem Jacoba, jak gdyby nic już nie mógł zrobić. Wedle

jego słów – „Jacob jest już dorosły. Wróci do domu, jeśli będzie chciał”.

Charlie był także zawiedziony mną, gdyż stanęłam po stronie Billy’ego.

Również nie rozwieszałam plakatów. Ponieważ zarówno ja, jak i Billy, wiedzieliśmy, gdzie był Jacob -

ogólnie rzecz biorąc – i wiedzieliśmy też, że nikt nie widział tego chłopca.

Przez te plakaty w moim gardle uformowała się gula, a oczy zapiekły mnie od łez. Byłam wdzięczna, że w

tę sobotę Edward był na polowaniu. Gdyby zobaczył moją reakcję, także poczułby się fatalnie.

Oczywiście fakt, że była sobota, miał też swoje ujemne strony. Gdy powoli i ostrożnie skręciłam na

swoją ulicę, dostrzegłam radiowóz ojca na podjeździe przez domem. Znów urwał się z wędkowania.

Wciąż dąsał się z powodu ślubu.

Więc nie będę mogła skorzystać z telefonu w domu. Ale musiałam zadzwonić...

Zaparkowałam przy krawężniku obok Chevroleta i wyciągnęła ze schowka komórkę, którą Edward dał mi

w razie nagłych wypadków. Zadzwoniłam, trzymając palec na przycisku kończącym rozmowę. Na wszelki

wypadek.

- Słucham? – odezwał się Seth Clearwater. Westchnęłam z ulgą. Byłam zbyt tchórzliwa, żeby rozmawiać

z jego siostrą Leah. Wyrażenie „urwać komuś głowę” w przypadku Leah nie sprowadzało się jedynie do

metafory.

- Hej, Seth. Tu Bella.

- Och, cześć, Bella! Jak się czujesz?

Niezdolna do wyduszenia z siebie czegokolwiek. Rozpaczliwie poszukująca pociechy.

- Świetnie.

- Pragniesz poznać najnowsze informacje?

- Jesteś jasnowidzem.

- Raczej nie. Nie jestem Alice – ty jesteś po prostu przewidywalna – zażartował. Seth jako jedyny z

paczki z La Push nie czuł się niezręcznie, nazywając Cullenów po imieniu, nie mówiąc już o żartowaniu

sobie z takich rzeczy jak na przykład moja prawie wszystkowiedząca przyszła szwagierka.

- Wiem o tym. – Zawahałam się przez chwilę. – Co z nim?

Westchnął.

- To samo co zawsze. Nie rozmawia, mimo że wiemy, iż nas słyszy. Wiesz, stara się nie myśleć jak

człowiek. Żyje w zgodzie ze swoimi instynktami.

- Wiesz, gdzie teraz jest?

- Gdzieś w północnej Kanadzie. Nie wiem, w której prowincji. Niezbyt zwraca uwagę na granice stanów.

- Żadnej wskazówki, że mógłby...

- Nie wraca do domu, Bello. Przykro mi.

Przełknęłam ślinę.

- To nic, Seth. Wiedziałam, zanim jeszcze zapytałam. Po prostu nie przestaję mieć nadziei.

- No, my też.

- Dzięki za informacje, Seth. Wiem, że reszta pewnie ci się naprzykrza z tego powodu.

- Nie, są twoimi największymi fanami – zgodził się radośnie. – To trochę bezsensowne. Jacob dokonał

swoich wyborów, ty swoich. Jake’owi nie podoba się ich podejście. Bo on sam nie jest jakoś specjalnie

podekscytowany tym, że sprawdzasz, co się z nim dzieje.

- Myślałam, że nie rozmawiał z tobą – wydyszałam.

- Nie może wszystkiego przed nami ukryć, mimo że się stara.

Więc Jacob wiedział, że martwiłam się o niego. Nie byłam pewna, jak się z tym czułam. Cóż,

przynajmniej wiedział, że nie uciekłam w nieznane i nie zapomniałam o nim kompletnie. Mógł sobie

wyobrażać, że jestem do tego zdolna.

- Chyba zobaczymy się na... ślubie – powiedziałam, wymawiając ostatnie słowo przez zaciśnięte zęby.

- Tak, ja i mama będziemy tam. Fajnie, że nas zaprosiłaś.

Uśmiechnęłam się, słysząc entuzjazm w jego głosie. Chociaż zaproszenie Clearwaterów było pomysłem

Edwarda, cieszyłam się, że o tym pomyślał. Miło będzie mieć tam Setha – takie połączenie, choć wątłe, z

moim zaginionym najlepszym przyjacielem. – To nie byłoby to samo bez ciebie.

- Pozdrów Edwarda ode mnie, dobrze?

- Jasne.

Potrząsnęłam głową. Przyjaźń, która zrodziła się między Edwardem i Sethem, wciąż nie mieściła mi się w

głowie. Jednak stanowiła dowód na to, że wszystko nie musiało wyglądać w ten sposób. Że wilkołaki i

wampiry mogły ze sobą współżyć, jeśli tylko chciały.

Nie każdemu podobał się ten pomysł.

- Ach – odezwał się Seth, jego głos podniósł się o oktawę. – Leah wróciła do domu.

- Och! Pa!

Rozłączył się. Zostawiłam telefon na siedzeniu i przygotowałam się psychicznie przed wejściem do domu,

gdzie czekał Charlie.

Mój biedny tata miał obecnie tyle na głowie.

Ucieczka Jacoba była tylko jednym z ciężarów, które musiał dźwigać na swoich barkach. Równie mocno

martwił się o mnie – o swoją ledwie pełnoletnią córkę, która miała wyjść za mąż. I to w ciągu

najbliższych dni.

Szłam powoli przez lekki deszcz, wspominając wieczór, w którym mu powiedzieliśmy...

Na dźwięk radiowozu Charliego zwiastującego jego powrót, pierścionek nagle zaciążył mi na palcu.

Chciałam schować lewą rękę do kieszeni albo usiąść na niej, ale chłodny, mocny uścisk Edwarda nie

pozwolił mi na to.

- Przestań się wiercić, Bello. Proszę, spróbuj zapamiętać, że nie przyznajesz się do popełnienia

morderstwa.

- Łatwo ci mówić!

Przysłuchiwałam się złowieszczemu odgłosowi butów mojego ojca stąpających po chodniku. Klucz

zabrzęczał w już otwartych drzwiach. Ten dźwięk przypomniał mi filmy, w których ofiara uświadamia

sobie, że zapomniała zaryglować drzwi...

- Uspokój się, Bello – wyszeptał Edward, słysząc przyspieszone bicie mojego serca. Drzwi uderzyły o

ścianę, wzdrygnęłam się, jakby mnie potraktowano paralizatorem.

- Witaj, Charlie – zawołał Edward całkowicie rozluźniony.

- Nie! – syknęłam.

- Co? – wyszeptał pytająco.

- Poczekaj, aż odłoży broń!

Edward zachichotał i wolną ręką przeczesał zmierzwione brązowe włosy.

Charlie wyłonił się zza rogu, wciąż w mundurze i uzbrojony. Starał się nie skrzywić, gdy dostrzegł nas

razem na kanapie. Ostatnio bardzo starał się polubić bardziej Edwarda. Oczywiście, ta nowina z

pewnością sprawi, że natychmiast zaprzestanie tych wysiłków.

- Cześć, dzieciaki. Co słychać?

- Chcielibyśmy z tobą porozmawiać – odparł Edward. – Mamy dobre wiadomości.

Wyraz twarzy Charliego w ciągu sekundy zmienił się z wymuszonej życzliwości w podejrzliwość.

- Dobre wiadomości? – warknął, patrząc wprost na mnie.

- Usiądź, tato.

Uniósł brew, gapiąc się na mnie przez pięć sekund, a potem podszedł do rozkładanego fotela, usiadł na

jego skraju, wyprostowany, jakby połknął kij.

- Nie denerwuj się, tato – przerwałam po chwili napiętą atmosferę. – Wszystko jest w porządku.

Edward skrzywił się, wiedziałam, że to z powodu użycia zwrotu „w porządku”. On prawdopodobnie użyłby

czegoś w rodzaju „wspaniale”, „doskonale” lub „cudownie”.

- Jasne, Bello, jasne. Jeśli wszystko jest świetnie, to czemu pocisz się jak mysz?

- Nie pocę się – skłamałam.

Odsunęłam się, widząc jego wściekłą minę, i wtuliłam się w Edwarda, instynktownie wycierając

wierzchem prawej dłoni czoło, by ukryć dowód.

- Jesteś w ciąży! – wybuchnął Charlie. – Jesteś w ciąży, prawda?

Choć pytanie było skierowane do mnie, rzucał wściekłe spojrzenie Edwardowi. Mogłabym przysiąc, że

widziałam, jak jego ręka drgnęła w kierunku broni.

- Nie! Oczywiście, że nie! – Chciałam szturchnąć Edwarda w żebra, ale zdawałam sobie sprawę, że

nabiłabym sobie tylko siniaka. Mówiłam mu, że ludzie od razu dojdą do takiego samego wniosku! Jaki inny

sensowny powód mogliby mieć normalnie ludzie, by pobierać się w wieku osiemnastu lat? (Jego

odpowiedź sprawiła, że wywróciłam oczyma – miłość. Jasne.) Charlie nie patrzył już tak ostro. Zwykle

łatwo było wyczytać z mojej twarzy, czy kłamałam, dlatego uwierzył mi teraz.

- Och. Przepraszam.

- Przeprosiny przyjęte.

Nastąpiło długie milczenie. Po chwili uświadomiłam sobie, że wszyscy czekali, aż coś powiem. Spojrzałam

spanikowanym wzrokiem na Edwarda. Nie było szans, że wydobędę teraz z siebie cokolwiek. Uśmiechnął

się do mnie, a potem wyciągnął ramiona i odwrócił się do mojego ojca.

- Charlie, zdaję sobie sprawę, że nie zrobiłem wszystkiego po kolei, jak należy. Wedle tradycji

powinienem zapytać cię pierwszego. Nie chciałem okazać ci braku szacunku, ale skoro Bella powiedziała

już „tak”, a ja nie chcę pomniejszać wagi jej wyboru, więc zamiast prosić cię o jej rękę, proszę cię o

twoje błogosławieństwo. Pobieramy się, Charlie. Kocham ją bardziej niż cokolwiek innego na tym świecie,

bardziej niż własne życie, a ona – jakimś cudem – odwzajemnia to uczucie. Dasz nam swoje

błogosławieństwo?

Brzmiał tak pewnie, tak spokojnie. Przez ułamek sekundy, przysłuchując się absolutnej pewności w jego

głosie, doświadczyłam tego rzadkiego momentu, w którym miałam wgląd do jego świadomości. Przelotnie

zobaczyłam, jak świat wyglądał w jego oczach. Przez długość jednego uderzenia serca, wszystko to

miało sens.

I wtedy dostrzegłam wyraz twarzy Charliego, jego oczy utkwione były teraz w pierścionku.

Wstrzymałam oddech, podczas gdy jego skóra zmieniała odcienie – od jasnego do czerwonego, od

czerwonego do purpurowego, od purpurowego do niebieskiego. Zaczęłam się podnosić – nie jestem

pewna, co planowałam uczynić, może zastosować manewr Heimlicha,* by upewnić się, że się nie dusi – ale

Edward ścisnął moją dłoń i wymamrotał „daj mu minutę” tak cicho, że tylko ja to mogłam usłyszeć.

Milczenie tym razem trwało dużo dłużej. A potem, stopniowo, na twarz Charliego powróciły normalne

kolory. Usta miał ściągnięte, brwi zmarszczone – rozpoznałam ten wyraz twarzy – był pogrążony w

myślach. Przypatrywał się nam przez długą chwilę. Poczułam, jak Edward rozluźnił się u mego boku.

- Chyba nie jestem taki zaskoczony – mruknął. – Wiedziałem, że będę musiał zmierzyć się z czymś takim

już wkrótce.

Odetchnęłam.

- Jesteś tego pewna? – spytał, rzucając mi groźne spojrzenie.

- Jestem w stu procentach pewna Edwarda – powiedziałam, nie dając się zbić z tropu.

- Ale ślub? Po co ten pośpiech? – Znów przyjrzał mi się podejrzliwie.

Pośpiech był spowodowany tym, iż każdego parszywego dnia zbliżałam się do dziewiętnastu lat, podczas

gdy Edward zatrzymał się na swoich siedemnastu latach perfekcji. Nie żeby w moim słowniku

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin