Thompson Vicki Lewis - Co dwie mamuśki to nie jedna.doc

(584 KB) Pobierz
VICKI LEWIS THOMPSON

VICKI LEWIS THOMPSON

Co dwie mamuśki to nie jedna


ROZDZIAŁ PIERWSZY

- Wyobraź sobie po prostu, że twoje nasienie pewnego dnia utraciło żywotność! - Maureen O’Malley za­wołała do syna z kuchni, gdzie przygotowywała właśnie gar­nek irlandzkiego stew.

- Co takiego? - Daniel omal nie wypuścił z rąk ramki z fotografią, którą zdjął przed chwilą z półki nad kominkiem, by uważnie się jej przyjrzeć. No tak, pomyślał, ten cholerny hałas za oknem. Na Brooklynie zawsze tak jest i pewnie dla­tego nie zrozumiał matki. Bo przecież nie mogła powiedzieć nic na temat jego nasienia!

- Żywotność! Utraciło żywotność, rozumiesz? - powtó­rzyła pani O’Malley. - Chodzi o to, jak szybko te smyki po­trafią w nim pływać - wyjaśniła i po chwili pojawiła się w drzwiach kuchni. Przy kości, rumiana, ubrana w kwiecisty fartuszek i z chochlą w dłoni, mogłaby grywać dobrą mamuś­kę z reklam margaryny albo pączków. - Wiesz, że pewnego dnia może się to przytrafić, prawda, Daniel? - nie ustępowała.

- Posłuchaj, mamo, nie sądzę...

- Ależ to się przytrafia, z wiekiem coraz częściej. - Wy­celowała w niego warząchwią. - Czytałam o tym w „Prevention", więc jeśli nie będziesz się pilnował i ciebie może to spotkać, mój ty stary kawalerze.

Daniel zacisnął zęby. Od śmierci ojca matka miała fioła na punkcie jego ożenku i - w perspektywie - wnuków. Czasem, gdy był w lepszym nastroju, rozumiał tę jej tęsknotę za tym, aby rodzina, która nagle stała się tak nieliczna, zrobiła się większa. Ślubował sobie cierpliwie znosić jej nalegania, ale też nie zamierzał wcale stosować się do terminarza, który chciała mu wyznaczyć. Ostatnio jednak spokój przychodził mu z coraz większym trudem.

Dyskutowanie o jakości nasienia było, jak widać, nową taktyką. Postanowił odwrócić uwagę matki pierwszym przed­miotem, który miał pod ręką. Uniósł ramkę.

- Co to jest?

- Zmieniasz temat.

- Bo należy go zmienić. Czemu trzymasz na kominku ten obrazek?

Matka poczuła się zakłopotana.

- Po prostu przypomina mi Bridget Hogan. Dlatego go kupiłam.

- Bridget? Czy ona nie była twoim najbardziej zaciekłym wrogiem?

- Owszem, była. Ale wcześniej największą przyjaciółką. Nigdy już później takiej nie miałam. A ten portrecik to jakby ona sprzed trzydziestu łat.

- Naprawdę? - Daniel uniósł fotografię i przyjrzał się uwiecznionej postaci. Miękkie kasztanowe loki opadały na szczupłe ramiona. Czerwone, zmysłowe wargi odsłaniały biel zębów, iskierka w zielonych oczach przywodziła na myśl sło­wa starej piosenki „Kiedy śmieją się irlandzkie oczy".

Daniel był poruszony. Matka pod wpływem chwili kupiła ten obrazek tylko dla pewnego podobieństwa do dawnej zna­jomej. Oto jeszcze jeden przykład na to, jak bardzo była samotna w swoim wdowieństwie.

Cofnął się i odstawił fotografię na miejsce. Obok stało jedno z jego zdjęć - zrobione, gdy ukończył Nowojorską Akademię Policyjną.

- Wiesz, że nieźle wyglądasz w jej towarzystwie? - Mat­ka zbliżyła się do kominka.

- Pewnie. Przecież to urodzona piękność. Przy takiej każ­dy facet wydaje się przystojny.

- Nie o to mi chodziło. Miałam na myśli to, że bylibyście ładną parą.

- Mamo, czy moglibyśmy nie wracać już dziś do tego tema­tu? - prychnął rozdrażniony. - Właśnie, Bogu dzięki, skończy­łem trzydzieści dwa lata. Pamiętaj, że tata ożenił się z tobą, mając trzydzieści pięć.

- I sam widzisz, do czego to doprowadziło. Bóg obdarzył nas tylko jednym potomkiem.

Daniel objął matkę, usiłując obrócić w żart jej smutek.

- Co w tym złego, nie jesteś zadowolona ze swego jedynaka?

- Jestem, wiesz o tym doskonale, ale ja marzyłam o ca­łym żłobku! Ech, nasienie twojego świętej pamięci ojca mu­siało być chyba niezbyt żywotne...

Daniel skrzywił się z niezadowoleniem. Najwyraźniej żywot­ność nasienia i szybkość poruszania się w nim plemników była dla Maureen O’Malley aktualnie najciekawszym zagadnieniem. To minie, pocieszał się, W zeszłym tygodniu zajmowała się rakotwórczymi właściwościami aluminiowych garnków.

- Śmiej się, śmiej. A to jest stwierdzony fakt. Pamiętaj tylko, że marnujesz czas.. I że bezdzietny kawaler jest jak but bez sznurowadeł.

- Właśnie. Łatwo go zgubić i nie uciska za bardzo.

Matka odsunęła się i spojrzała groźnie na syna.

- Danielu Patricku O’Malley! Wychowałam cię nie po to, żebyś zabawiał się uczuciami niewinnych dziewcząt. Czas już, żebyś znalazł sobie jakąś urodziwą pannę, i zaprowadził ją do ołtarza. Zresztą na pewno już ktoś wpadł ci w oko, prawda?

Daniel coraz bardziej nabierał szacunku dla cierpliwości ojca, który przeżył z matką wszystkie te lata.

- No cóż, mamo, prawdę powiedziawszy, jest ktoś taki - przyznał potulnie i podążył za Maureen do kuchni.

- Wiedziałam, że to przede mną ukrywasz! Kim ona jest? Poznałeś ją na balu policjantów? Nie, poczekaj... Założę się, że to było na sylwestra!

- Pudło! - Daniel uśmiechnął się pobłażliwie. - Chodzi o tę dziewczynę z fotografii. Szukam właśnie takiej jak ona.

 

- I co o tym sądzisz, St. Paddy? Powinnam zadzwo­nić do Maureen O’Malley czy nie?

Rose Kingsford podniosła pysk pluszowego pieska i zaj­rzała mu w oczy. St. Paddy był przedstawicielem szlachetnej rasy wilczarzy irlandzkich - psem, którego (oczywiście ży­wego) miała nadzieję kiedyś mieć na własność. St. Paddy, maskotka nieco mniejsza od oryginału, spoglądał na nią teraz pełnymi wyrazu brązowymi oczami.

- Nie można przecież być takim nieufnym i nieużytym, prawda, piesku? Okay, zadzwonię do niej. Myślę, że nic złego się nie stanie.

Z psiakiem pod pachą ruszyła na poszukiwanie słuchawki bezprzewodowego telefonu. Tęskniła za prawdziwym psem, ale zdawała sobie sprawę, że trzymanie zwierzęcia tej wiel­kości, co wilczarz na którymś tam piętrze nowojorskiego mie­szkania byłoby zbrodniczym egoizmem.

Rose nie zamierzała jednak spędzić tu całego życia. Mie­szkanie w bloku to nie miejsce ani dla wielkiego psa, ani dla dorastającego dziecka. Ona zaś pragnęła mieć i jedno, i dru­gie. No, czasem marzyła jeszcze o mężu, lecz w końcu porzu­ciła tę myśl. Większość mężczyzn zwracała uwagę wyłącznie na jej wygląd. Jak się zatem zachowają, kiedy pojawi się pierwszy siwy włos i zmarszczki?

Poza tym coraz częściej zdarzało się jej wątpić, że znajdzie kogoś, kto sprosta jej, wcale przecież niewysokim, wymaga­niom. Jak do tej pory na swoich randkach spotykała albo cudownych facetów, którzy przy bliższym poznaniu okazywali się niedojrzali, albo z poważnymi typami kompletnie pozbawionymi poczucia humoru i odpowiedzialnymi aż do bólu zębów. Kombinacja dojrzałości i radości życia zdawała się nieosiągalnym ideałem.

A zatem po rozpadzie małżeństwa rodziców (co było do­datkowym argumentem przeciw szukaniu partnera na całe życie) Rose postanowiła, że zadowoli się wyłącznie dziec­kiem. Tęskniła zawsze za rolą matki, pragnęła syna lub córki i trochę martwiło ją, że sprawa się tak odwleka.

Jeśli okazałoby się to konieczne, była nawet gotowa na sztuczne zapłodnienie, choć w takim wypadku wolałaby znać wcześniej dawcę nasienia, obejrzeć go na własne oczy, może nawet poznać. Powinien to być bowiem, myślała, ktoś nie­przypadkowy. Inteligentny, w miarę przystojny, nie obarczo­ny wadami genetycznymi...

Na razie taki kandydat nie pojawił się na horyzoncie, lecz Rose nie traciła nadziei. W swoim czasie rozpozna właściwe­go mężczyznę. Ma w końcu na razie tylko trzydzieści lat. Jeszcze nie jest za późno, choć bezpieczniej by się czuła, mając te trzy, cztery lata mniej.

Znalazła słuchawkę na desce kreślarskiej pod stosem wy­cinków z niedzielnymi komiksami pochodzącymi z rozmai­tych gazet na terenie całego kraju.

- Pilnuj mojego dobytku - pouczyła pupilka, umieściła go na taborecie, po czym wróciła z telefonem do salonu.

Zmierzchało, więc zapaliła światło, wysunęła antenkę i wybrała numer. Wyciągnęła się na sofie, długie nogi wsparła o poduszki. Przytrzymując słuchawkę między barkiem a po­liczkiem, zebrała długie rude włosy w koński ogon, zatrzas­nęła spinkę.

- Halo? - odezwał się po chwili melodyjny kobiecy głos, Rose wyprostowała się. Nie ma automatycznej sekretarki?

Rzecz niespotykana w dzisiejszych czasach. A co ciekawsze, głos Maureen O'Malley (jeśli to ona odebrała) przypominał głos matki Rose. Ten sam charakterystyczny zaśpiew... Może i ona urodziła się w Irlandii?

- Czy mogłabym rozmawiać z panią Maureen O’Malley?

- Jestem przy telefonie.

Rose rozpromieniła się, słysząc wyraźny irlandzki akcent. Jeszcze bardziej irlandzki niż mowa jej matki. Ojciec, Anglik, całe życie walczył z tymi językowymi naleciałościami.

- Tu Rose Kingsford. - Przycisnęła słuchawkę do ucha. - Czy to pani poszukiwała mnie przez agencję modelek?

- Ach, tak, oczywiście! To ty, Rose? Co za cudowne imię! Irlandzkie, bez wątpienia. Masz może jakichś przodków na Zielonej Wyspie? Na pewno masz, skarbie.

- Tylko ze strony matki. - Rose rozluźniła się, słysząc ten poufały ton. - Ojciec był Anglikiem. - A matka mówi o nim „ten cholerny angol, którego poślubiłam", dodała w myślach.

- Wiedziałam, że musisz być Irlandką! Zobaczyłam twarz i od razu wiedziałam, że ta ślicznotka to jedna z naszych! I widzisz? Miałam rację.

Rose sięgnęła po długopis i kartkę, leżące zawsze pod ręką na stoliku do kawy. Rozmowa mogła ją zainspirować do narysowania jakiejś karykatury, a przecież o rysowaniu kary­katur i prowadzeniu kącika satyrycznego w jakiejś gazecie marzyła, odkąd znudziło jej się bycie modelką.

- Czy mogę w czymś pani pomóc, pani O’Malley?

- Ach, Rose! Właśnie o to mi chodzi. Sprawiłabyś mi wielką przyjemność, gdybym mogła ci się po prostu lepiej przyjrzeć. Może wpadniesz do mnie na herbatę? Wiem, że jesteś bardzo zajęta, ale to nie zabierze wiele czasu.

Rose przestała gryzmolić, odłożyła długopis, w jej głowie rozdzwoniły się alarmowe dzwonki. Chroniła swoją prywat­ność, wiedząc, że jako modelka narażona jest na rozliczne niebezpieczeństwa. Szaleńców w końcu nie brakowało i niejedna z jej koleżanek po fachu miała wątpliwą przyjemność być przez nich napastowana. Odchrząknęła nerwowo.

- Jestem bardzo zajęta, pani O’Malley, żałuję, ale nie mogę..,

- Ale widzisz, dziecino, jesteś łudząco podobna do mojej drogiej przyjaciółki. Bridget rzuciła się z Klifów Moher i uto­nęła, a ja tak bardzo za nią tęsknię. Tego lata upłynie trzydzie­ści siedem lat od tamtej chwili...

Rose przeszedł po plecach dreszcz grozy. Jej własna matka miała na imię właśnie Bridget. Do tego opowiadała kiedyś o dawno utraconej przyjaciółce, która rzuciła się pod pociąg. Też jakieś trzydzieści siedem lat temu. Owa przyjaciółka miała na imię... Maureen. To nie może być zwykły zbieg okoliczności.

- Dobrze, pani O’Malley, muszę najpierw sprawdzić mój plan zajęć. Mogłabym oddzwonić do pani, najpóźniej do jutra.

- Och, świetnie, Rose. Będę czekała na telefon.

- Wobec tego do usłyszenia.

Rose rozłączyła się i szybko wystukała numer do matki. Tra­fiła oczywiście na automatyczną sekretarkę. A głos Bridget Kingsford był tak bardzo podobny do głosu Maureen O’Malley!

- To ja - rzuciła w słuchawkę, gdy aparat po drugiej stronie zaczął nagrywać - Nastaw czajnik, mamuś. Jadę do ciebie.

Bridget Hogan Kingsford zajmowała mieszkanie na trzecim piętrze, z widokiem na Central Park. Słony mie­sięczny czynsz pokrywała z alimentów wypłacanych jej przez niejakiego Cecila Kingsforda, który po dwudziestu pięciu la­tach małżeństwa porzucił ją dla młodszej, lepiej wykształco­nej i niemającej zmarszczek. Ich rozwód był dla Rose boles­nym przeżyciem. Zrozumiała wtedy, jak kończą się związki, w których mężczyzna jest zainteresowany głównie urodą swej partnerki.

Mieszkanie otworzyła własnym kluczem, po czym stanęła w progu i wykrzyknęła słowa powitania. Stłumiona, niewy­raźna odpowiedź wskazywała, że matki należy szukać w sy­pialni. Rzeczywiście, ubrana w jasnoniebieski strój do joggin­gu, Bridget leżała tam na podłodze z nogami opartymi piono­wo o różową ścianę. Na twarzy miała ściągającą maseczkę z zielonych limonek.

- Niech mnie drzwi ścisną, jeśli to nie dla Freddy'ego Kruegera tak się męczysz! - Rose klapnęła obok matki na podłodze.

- Nie rozśmieszaj mnie. - Bridget ledwie otwierała usta, żeby nie zniszczyć pieczołowicie ułożonej odżywczej warstwy.

- Mam takie nowiny, że ta skorupa i tak popęka ci na twarzy. Ile jeszcze musisz to trzymać?

Bridget spojrzała na leżący obok minutnik.

- Osiem minut.

- Jadłaś coś?

- Nic.

- Ja też nie. - Rose podniosła się. - Podgrzeję coś w mi­krofalówce i nastawię herbatę.

Dziesięć minut później Bridget dostojnie wkroczyła do kuchni. Zmyła z twarzy maseczkę, rozczesała kasztanowe włosy. Miała pięćdziesiąt sześć lat, lecz wyglądała na znacz­nie mniej. Cecil Kingsford musiał być idiotą, że ją rzucił.

- Co to za wieści? - spytała.

Rose rozstawiła zastawę do herbaty, wyłożyła jakiś diete­tyczny smakołyk na talerz, po czym przeniosła wszystko na przykryty lnianym obrusem stolik.

- Lepiej najpierw usiądź - poradziła. Bridget z impetem odstawiła filiżankę na blat.

- Dobry Boże, dziewczyno, jesteś w ciąży!

- Nie, nie, chodzi o coś zupełnie innego.

Matka podparła się pod boki, nie wiadomo - szczęśliwa czy rozczarowana tą odpowiedzią.

- Więc pewnie znalazłaś kandydata do realizacji tych swo­ich niecnych planów - westchnęła. - Posłuchaj, Rose, musia­łam chyba ciężko zgrzeszyć, skoro w ogóle postało ci w gło­wie urodzić dziecko, nie wychodząc za mąż. Twoja babka Hogan przewróciłaby się w grobie.

- ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin