Clancy Thomas Leo (Tom) - 1 - Jack Ryan - 08 - Dług Honorowy - Tom 1.doc

(2272 KB) Pobierz

 

Tom Clancy

Dług honorowy

Tom pierwszy

 

                                                            Charakter wyznacza los człowieka

Heraklit

 

 

Prolog. Zachód słońca, wschód słońca

Z perspektywy czasu, taki a nie inny początek wojny mógł wydać się co najmniej dziwny. Tylko jeden spośród wszystkich jej uczestników zdawał sobie sprawę, co się dzieje, a i to było sprawą przypadku. Finałową rozprawę w kwestii spornego obszaru przeniesiono na wcześniejszą datę, dlatego mianowicie, że umarł ktoś z rodziny adwokata. Za dwie godziny, o świcie, tenże adwokat, już wbity w żałobny garnitur, miał odlecieć na Hawaje.

Dla pana Yamaty była to pierwsza transakcja, w której osobiście uczestniczył, dzięki niej stawał się właścicielem skrawka terytorium Ameryki. Owszem, posiadał już całe mnóstwo nieruchomości, nie tylko na wyspach Pacyfiku, ale i na terenie kontynentalnej części Stanów Zjednoczonych, lecz dotychczas wszystkie te transakcje pozostawiał w rękach podstawionych przez siebie prawników, nieodmiennie Amerykanów, którzy robili dokładnie to, za co im Yamata płacił, na wszelki wypadek zwykle pod nadzorem któregoś z japońskich podwładnych Yamaty. Tym razem rzecz wyglądała inaczej. Powodów znalazłoby się aż kilka. Po pierwsze, nieruchomość nabywała osoba prywatna, a nie firma. Po drugie, Saipan leżał o dwa kroki od domu, a dokładniej, dwie godziny lotu prywatnym odrzutowcem od Japonii. Adwokatowi prowadzącemu sprawę Yamata wyjaśnił, że chce nabyć tę posiadłość w celach wypoczynkowych, na sobotnio-niedzielne wypady. Biorąc pod uwagę astronomiczne ceny nieruchomości w Tokio, za cenę niedużego luksusowego apartamentu na najwyższym piętrze tokijskiego wieżowca można było na Saipanie nabyć kilkaset hektarów terenu. A widok z okien domu, jaki Yamata zamierzał wybudować nad urwiskami, zapierał dech w piersiach: z wyniosłości widać było ogromne połacie Oceanu Spokojnego, a w oddali inne wyspy archipelagu Marianów. Powietrze musiało tu być najczystsze na całej kuli ziemskiej. Nic dziwnego, że pan Yamata zaproponował prawnikowi iście królewskie honorarium, i to nie krzywiąc się wcale, przeciwnie — z czarującym uśmiechem.

Istniał jeszcze jeden powód takiej decyzji.

Wokół okrągłego stołu przesuwano kolejne dokumenty, od fotela do fotela, tak aby każda ze stron uczestniczących w transakcji mogła złożyć podpis na odnośnych dokumentach, w miejscach zaznaczonych w tym celu żółtymi samoprzylepnymi karteczkami Post-It. Gdy się tak stało, pan Yamata sięgnął do wewnętrznej kieszeni marynarki i wydobył z niej kopertę. Wyjęty z niej czek podał następnie prawnikowi, który podziękował uniżonym głosem. Jakże typowym dla Amerykanów, którzy widzą przed sobą pieniądze. Zadziwiające, na jakie ustępstwa skłonni byli iść na widok gotówki! Trzy lata wcześniej żaden japoński obywatel nie mógłby legalnie wejść w posiadanie terenów na tych wyspach, ale od czego są dobrzy prawnicy, dobre argumenty i odpowiednia gotówka?

— Jeszcze dziś po południu dokonamy wpisu do ksiąg wieczystych.

Yamata obdarzył sprzedającego teren uprzejmym uśmiechem i skinieniem głowy, wstał z fotela i wyszedł z budynku, gdzie czekał już samochód. Yamata usiadł z przodu, obok kierowcy i skinieniem podbródka nakazał mu aby ruszył. Skoro dobito targu, nie trzeba się już było bawić w dobre maniery.

Jak większość wysp na Pacyfiku, Saipan jest pochodzenia wulkanicznego. Na wschód od wyspy opada ku głębinom słynny Rów Mariański, dziesięciokilometrowa otchłań powstała w miejscu, gdzie jedna fałda tektoniczna zanurza się pod drugą, młodszą. Wynikiem działalności tej formacji geologicznej jest między innymi sznur stożków wulkanicznych, których wierzchołki to właśnie wyspy archipelagu Marianów.

Terenowa Toyota Land Cruiser ruszyła niezbyt gładką szosą na północ, biorąc kolejne zakręty trasy wcinające się w zbocza góry Achugao, w kierunku wydzielonych terenów „Mariana Country Club” i Przylądka Marpi. Niedaleko przylądka Yamata kazał kierowcy zatrzymać samochód. Wysiadł i przelotnym spojrzeniem obrzucił resztki wiejskich zabudowań, którymi już wkrótce miała się zająć brygada rozbiórkowa. Zamiast jednak obejść teren, na którym stanie jego nowa posiadłość, Yamata ruszył prosto ku krawędzi skalnego urwiska. Jak na sześćdziesięciolatka, poruszał się sprawnie i energicznie, mimo że w marszu przyszło mu skakać z kamienia na kamień. Jeżeli dawniej stało tu gospodarstwo rolne, to chyba nie za bogate. Jakże wyżyć na takiej ziemi? Yamata pokręcił głową. Znał przecież przeszłość tego miejsca i wiedział, kto tu mieszkał dawniej. Mieszkał, ale do czasu.

Ze znieruchomiałą twarzą stanął na samej krawędzi obrywu, przez miejscowych zwanego Urwiskiem Banzai. Od oceanu wiał porywisty wiatr. Z wysokości urwiska Yamata widział niezliczone rzędy fal, słyszał huk przyboju na skałach u podnóża — a były to te same skały, na których roztrzaskały się ciała jego rodziców i rodzeństwa, uciekających przed pościgiem amerykańskiej Piechoty Morskiej. Widok zbiorowego samobójstwa zmroził Amerykanom krew w żyłach, o czym jednak nie mógł wiedzieć pan Yamata. A zresztą, nawet gdyby wiedział, co to zmieniało?

Japończyk złożył dłonie i skłonił się głęboko, po to, by przywołać duchy przodków i dlatego, że chciał im okazać należną cześć, uznać ich władzę nad jego własnym losem. Przyszło mu do głowy, że dzisiejsza transakcja była aktem sprawiedliwości. Wraz z nią w japońskich rękach znalazło się 50,016 procenta terytorium Saipanu. Od chwili, kiedy rodzina Yamaty zginęła z rąk Amerykanów, minęło już ponad pół wieku.

Yamata wzdrygnął się. Przypisał ten dreszcz emocjom, jakie czuł w tej chwili, a może także bliskości duchów jego przodków. Choć pływy i prądy morza uniosły ze sobą ciała całej rodziny, ich duchy, ich kami, z całą pewnością trwały tutaj, czekając aż Yamata powróci. Japończyk znowu się wzdrygnął i zapiął marynarkę. Rzeczywiście chciał w tym miejscu zbudować dom. Najpierw jednak czekało go inne zadanie.

Aby coś zbudować, trzeba najpierw coś zniszczyć.

* * *

Na przeciwnym krańcu kuli ziemskiej świat osiągnął w tejże samej chwili pełną doskonałość. Kij golfowy płynnym ruchem odsunął się od piłeczki i doskonałym łukiem uniósł w górę, na mgnienie zamarł w miejscu, a potem takim samym łukiem ruszył w dół, z każdym kolejnym centymetrem trajektorii przyśpieszając biegu. Człowiek, w którego rękach znajdował się kij, przeniósł ciężar ciała z jednej stopy na drugą i wyczekawszy na właściwą chwilę, odwrócił dłonie. Posłuszna temu ruchowi głowica kija obróciła się wokół osi w taki sposób, że uderzyła w piłkę dokładnie pod kątem prostym względem zamierzonego toru lotu. Że sztuka się udała, zaświadczał dźwięk uderzonej piłki — doskonałe brzdęk (głowica kija była wykonana z metalu). Oprócz dźwięku, o sukcesie świadczyło też drgnienie, jakie przebiegło wzdłuż grafitowego kija. Gracz nie musiał nawet patrzeć w ślad za piłką. Nadal idący tym samym łukiem kij podjechał do góry i zatrzymał się, zanim jeszcze trzymający go mężczyzna sprawdził, co dzieje się z piłką.

Niestety, to nie Jack Ryan był owym graczem.

Ryan mógł tylko z zazdrością pokręcić głową, uśmiechnąć się blado i ustawić własną piłkę do uderzenia.

— Dobrze ją palnąłeś, Robby.

Kontradmirał Robert Jefferson Jackson z Marynarki USA trwał bez ruchu, okiem lotnika śledząc lot spadającej piłki. Biały punkcik podskoczył na wystrzyżonej trawie ponad dwieście metrów od miejsca, w którym stali gracze. Impet potoczył piłkę następne dwadzieścia metrów do przodu. Dopiero kiedy piłeczka zatrzymała się niemal pośrodku pola, Jackson zauważył:

— Szkoda, bo chciałem ją trochę podciąć.

— Nie pieści nas to życie, co, Robby? — zapytał sarkastycznie Ryan, skupiony na rytuale przygotowań. Ugiąć kolana, wyprostować plecy, schylić głowę, ale nie za bardzo, o, tak Kij, trzeba go trochę lepiej złapać, teraz dobrze Ryan zrobił wszystko to, co przez ostatni tydzień wbijał mu do głowy klubowy instruktor. Przez ostatni tydzień, miesiąc, dwa miesiące Wziąć zamach I bęc!

Poszło nawet nieźle. Na oko sto siedemdziesiąt metrów, trochę na prawo od toru, pierwszy udany strzał od dawna Nieprawda. Pierwszy udany strzał w życiu. Ale żeby posłać piłeczkę na taką odległość, Robby’emu wystarczał sztywny metalowy kijaszek numer siedem. Ryana pocieszał fakt, że była dopiero za kwadrans ósma, a wczesna pora sprawiała, że oprócz Robby’ego nikt nie musiał oglądać jego wątpliwych popisów.

— Dobrze chociaż, że mi nie wpadła do wody.

Ryan nie wypowiedział tej myśli na głos.

— Od dawna grasz w golfa, Jack?

— Pewnie. Gram już całe dwa miesiące.

Jackson uśmiechnął się lekko i idąc ku miejscu, gdzie czekał na nich wózek, zauważył:

— Bo ja zacząłem na drugim roku Akademii w Annapolis. Mam nad tobą parę lat przewagi, więc nic się nie przejmujmy, tylko grajmy.

Słuszna uwaga. Grało się miło, tym bardziej, że Greenbrier leży wśród zielonych wzgórz Zachodniej Wirginii. Pierwsze pensjonaty wzniesiono tu pod koniec osiemnastego stulecia. W październikowy poranek biały masyw głównego hotelu wyrastał spośród żółtych i szkarłatnych liści. Drzewa zrzucały szaty w oczekiwaniu zimy.

— Nie myśl sobie, że chciałem ci dołożyć — zaznaczył Ryan, sadowiąc się na wózku.

Jego partner odwrócił się z dziwnym uśmiechem.

— Możesz nawet nie próbować. I dziękuj Bogu, Jack, że nie musisz zaraz gnać do pracy. Bo ja akurat muszę.

Obaj od dawna zapomnieli, czym są wakacje, chociaż dłuższy wypoczynek niewątpliwie dobrze by im zrobił. Obaj marnie się też czuli w obecnych rolach i po cichu marzyli o czymś więcej. Dla Jacksona owym „czymś więcej” był stopień admirała i odpowiedni do tego etat w Pentagonie. Ryan z kolei sam się nie mógł nadziwić, że tak go ciągnie do świata interesów, i że tak mało pociąga go praca na uczelni, coś o czym marzył — czy przynajmniej wyobrażał sobie, że marzy — dwa i pół roku wcześniej w Arabii Saudyjskiej. Domyślał się, że brak mu aktywności, zmian. Czyżby aktywność zaczęła działać na niego jak narkotyk? Zastanawiając się nad tym, Jack wydobył z worka lżejszy kij, trójkę. Uderzając nim, nie miał szans posłać piłki aż do samej chorągiewki, ale tak było bezpieczniej. Nie nauczył się jeszcze nawigować piłeczką wokół drzew na tym odcinku pola. Owszem, wakacje dobra rzecz, ale jeszcze lepiej, kiedy się coś zaczyna wreszcie dziać

— Nie śpiesz się i nie wal, jakbyś chciał tę piłkę zamordować. Ona już nie żyje, zgoda?

— Tak jest, rozkaz, panie admirale! — odburknął Jack.

— I nie podnoś od razu głowy. Sam ci powiem, dokąd poleciała.

— Nic mi nie mów, Robbie. Sam wiem.

Świadomość, że Robbie nie będzie się z niego śmiał, choćby stał się świadkiem najdzikszych popisów, była jeszcze gorsza niż obawa przed drwiną. W ostatniej chwili Ryan przypomniał sobie, żeby wyprostować plecy. Wynagrodził go upragniony dźwięk.

Pac. Nim podniósł głowę, piłka była już o trzydzieści metrów od niego i nadal leciała w lewo Ale nie. Niestety. Już teraz widać było, że znowu niesie ją w prawo.

— Jack?

— No, co? — odezwał się Ryan nie patrząc na partnera.

— Ta twoja trójka. — Jackson parsknął śmiechem i mierząc wzrokiem lot piłeczki dodał: — Nic nie musisz zmieniać. Za każdym razem masz zrobić tak samo.

Ryan z trudem powstrzymał się, żeby nie wygiąć kija numer trzy na czaszce partnera. Kiedy wózek ruszył, roześmiał się jednak mimo wszystko. Podjechali do wyższej trawy po prawej stronie dołka, tam, gdzie na zielonym kobiercu majaczyła pojedyncza biała plamka: piłka Robby’ego.

— Nie tęsknisz za lataniem? — zapytał z cicha. Robby posłał mu nieprzyjazne spojrzenie i zauważył:

— Ciebie też nie trzeba uczyć ciosów poniżej pasa.

Ha, trudno, ale tak się właśnie miały sprawy: Jackson rozstał się z karierą pilota, przeszedł przez sito selekcji do kadry admiralskiej i natychmiast zaczął się starać o stanowisko komendanta Centrum Badawczego Marynarki w bazie lotnictwa morskiego w Patuxent River w stanie Maryland. Gdyby mu się to udało, nosiłby tytuł Głównego Pilota-Oblatywacza Marynarki USA. Ale nic z tego: Jackson otrzymał przydział do J-3, czyli wydziału operacyjnego Kolegium Szefów Sztabów. Sekcja Planowania to dziwny przydział dla żołnierza, zwłaszcza w epoce, w której samo zjawisko wojny zaczynało się stawać zamierzchłą przeszłością. W sztabie łatwiej było o dalszy awans, lecz Jacksonowi najbardziej zależało na lataniu. Usiłował się nie przejmować takim obrotem spraw i powtarzał sobie, że nalatał się już w życiu dosyć. Zaczynał karierę na Phantomach, by z czasem przesiąść się na Tomcaty, otrzymać dowództwo dywizjonu, a potem całej grupy powietrznej na lotniskowcu. Kandydatem na admirała również został wcześnie, w czym zresztą nie było nic dziwnego, bo miał za sobą długi ciąg sukcesów i nigdy nie zdarzyło mu się strzelić głupstwa. Wiedział, że po kolejnym awansie — jeśli do takiego dojdzie — zostanie dowódcą lotniskowcowej grupy uderzeniowej, o czym dawniej, za młodu, nie śmiał nawet marzyć. A tu, proszę, lata minęły jak z bicza strzelił, a dawne marzenia stały się rzeczywistością.

— Ciekawe, co nam przyjdzie robić na starość?

— Są tacy, Rób, którzy biorą się za grę w golfa.

— Albo znów zaczynają kręcić akcjami i obligacjami — odparował Jackson, w myślach dobierając tymczasem odpowiedni kij. Najlepsza będzie ósemka, nie za sztywna. Ryan ruszył za Jacksonem ku piłce.

— Bank inwestycyjny to nie kręcenie — zaprotestował Jack. — Nie narzekaj, nie skrzywdziłem cię chyba?

Słysząc to, pilot — nieważne, że emerytowany, bo w oczach przyjaciół Robby miał na zawsze pozostać pilotem — podniósł wzrok i uśmiechnął się radośnie.

— Nie narzekam. Dałem ci głupie sto tysięcy, sir John, a tyś potrafił je rozmnożyć, że proszę.

Po tych słowach złożył się do kolejnej piłki. Ot, żeby wyrównać rachunki. Piłeczka upadła po długim locie na murawę, podskoczyła i zastygła niecałe siedem metrów od chorągiewki.

— To mówisz, że zarobiłeś dosyć, żeby mi zafundować lekcje golfa?

— Przydałyby ci się, przydały — przytaknął Robby i pozwolił sobie wreszcie na zmianę wyrazu twarzy. — Pomyśl, Jack, taki kawał czasu. Udało się nam zmienić świat.

— No, mniej więcej — zgodził się Jack z wymuszonym uśmiechem. Wiedział, że są tacy, którzy nazywali obecną dobę „końcem historii”, lecz sam, jako posiadacz doktoratu w tejże dziedzinie, pozwalał sobie na inne zdanie.

— Powiedz, podoba ci się to, jak teraz żyjesz?

— Czemu nie? Codziennie jestem w domu, zwykle jeszcze przed szóstą. Chodzę na wszystkie mecze moich dzieciaków, latem na baseball, jesienią na piłkę nożną, tę europejską. Sally lada chwila zacznie się umawiać na randki, więc wolę czuwać w pobliżu, a nie tłuc się zakichanym VC-20B na posiedzenie, które wszyscy uczestnicy i tak mają głęboko w nosie.

Jack tak się rozbawił własną wizją, że dodał:

— Czego mi więcej trzeba? No, najwyżej żebym się trochę podciągnął w grze w golfa.

— Nie wiem, czy tylko „trochę”, Jack. Tego twojego zamachu nie wyprostuje nawet sam Arnold Palmer. Palmer nie, ale ja spróbuję, nic się nie bój — dodał Robby. — Nie mnie dziękuj, tylko Cathy. Specjalnie mnie o to prosiła.

Tym razem Jack uderzył za mocno i musiał nieźle się napracować, zanim udało mu się podprowadzić ją wreszcie do dołka, jeszcze trzy uderzenia, i gotowe. W sumie siedem. Robby uderzył wszystkiego cztery razy.

— Taki gracz jak ty powinien się nauczyć kląć — odezwał się Robby, kiedy szli do początku kolejnego odcinka. Ryan nie zdążył mu nawet odpowiedzieć. Przy pasku miał oczywiście przytroczony przywoływacz satelitarny, jeden z tych, za pomocą których można przesłać wiadomość w dowolne miejsce. Jedynie głębokie sztolnie i głębiny oceaniczne dawały ochronę przed sygnałem, a i to niewielką. Jack sięgnął po brzęczące pudełko u pasa, przekonany że wiadomość będzie dotyczyć transakcji z Silicon Alchemy. Po co był im nagle potrzebny? Przed odjazdem zostawił przecież szczegółowe wskazówki. Może komuś w biurze skończyły się spinacze, i woła ratunku?

Numer na ciekłokrystalicznym ekraniku powiedział mu wszystko.

— Myślałem, że masz biuro w Nowym Jorku — zdziwił się Robby. Pierwsze trzy cyfry na ekraniku wskazywały jednak numer kierunkowy 202, a nie 212, jak się tego spodziewał Jack. Waszyngton, nie Manhattan.

— Bo mam. Najczęściej nawet tam nie pokazuję nosa, załatwiam wszystko przez telefon z Baltimore. To znaczy, owszem, raz na tydzień wskakuję w ekspres i jadę tam — Jack zmarszczył czoło. Numer 757-5000 należał do centrali łączności w Białym Domu. Zaraz, która to godzina? Za pięć ósma rano? Widocznie to coś naprawdę poważnego. Fakt, że sygnał nie stanowił niespodzianki. A może? Jack zastanawiał się nad własną reakcją. Ostatecznie czytał gazety, wiedział więc, że coś wisi w powietrzu. Zaskoczył go co najwyżej fakt, że tak długo zwlekano. Spodziewał się czegoś takiego od paru tygodni.

Podszedł do wózka golfowego i z worka na kije wysupłał telefon komórkowy. Jedyny element sprzętu, co do którego miał absolutną pewność, jak się nim posługiwać.

Rozmowa potrwała trzy minuty. Ubawiony tym wszystkim Robby cierpliwie czekał na siedzeniu wózka. Owszem, Ryan przebywa w Greenbrier. Tak, wie, że w pobliżu znajduje się lotnisko. Czy znajdzie wolne cztery godziny? Mniej niż godzina tam i z powrotem, godzinka na miejscu. Na obiad będzie z powrotem, a teraz, jeśli mu na tym zależy, może nawet dokończyć partię golfa, wziąć prysznic i przebrać się przed podróżą. Składając telefon i chowając go do bocznej kieszeni worka Jack powtarzał sobie, że nie musi się śpieszyć. Ten, kto do niego dzwonił, dysponował najlepszymi taksówkami na świecie. Jedyny kłopot, że kiedy ów ktoś raz kogoś polubił, nie wypuszczał go z rąk do końca życia. Pracowało się dla tego kogoś wygodnie, lecz wygody jedynie maskowały stan faktyczny, czyli zwykłe niewolnictwo. Jack pokręcił głową i ustawił się nad piłką. Chwilowa przerwa w grze musiała mu dobrze zrobić, bo piłeczka wylądowała w najkrócej przystrzyżonej trawie, około dwustu metrów dalej. Ryan bez słowa ruszył w stronę wózka, zastanawiając się w duchu, jak się wytłumaczy przed Cathy.

* * *

Hala produkcyjna lśniła sterylnością i nowością, lecz inżynier nie mógł się oprzeć wrażeniu, że coś jest z całym przedsięwzięciem nie tak. Jego rodacy tradycyjnie najbardziej ze wszystkiego wystrzegali się ognia, a do urządzeń, które miano tu wyrabiać, żywili po prostu wstręt. Inżynier czuł się więc trochę nieswojo, jak gdyby w ciszy pomieszczenia dobiegało go co i rusz bzyczenie muchy — rzecz niemożliwa, jako że każda cząsteczka powietrza w sterylnym wnętrzu przeszła przez najlepszy system filtrów, jaki udało się zaprojektować w tym kraju. Sukcesy kolegów napawały pracownika słuszną dumą, tym bardziej, że sam zaliczał się do grona najzdolniejszych inżynierów. Duma z kolei pomagała wywiązać się z zadania i pozwalała zapomnieć o bzyczeniu i innych majakach. Inżynier skrupulatnie sprawdzał poszczególne części linii produkcyjnej. Skąd te skrupuły? Jeśli to samo wolno było zrobić Amerykanom, Rosjanom, Anglikom, Francuzom, Chińczykom, a po nich nawet Hindusom i Pakistańczykom, cóż stało na przeszkodzie jego krajowi? Kwestia symetrii, i tyle.

W innej części tego samego budynku trwała już wstępna obróbka specjalnego surowca. Zaopatrzeniowcy natrudzili się solidnie, żeby na czas ściągnąć wszystkie specjalne elementy, bo tych ostatnich zaczynało brakować na rynku. Większość produkowano za granicą, ale część wytwarzano także w kraju, na potrzeby eksportowe. Wynaleziono te elementy z myślą o jednym, konkretnym zastosowaniu, lecz z czasem znaleziono jeszcze inne. Cały czas jednak istniała możliwość — odległa, lecz przecież realna — że powróci się do zastosowania pierwotnego. Pracownicy wielkich firm wytwarzających te części lubili sobie żartować na ten temat. Dotąd kończyło się na żartach.

Koniec z żartami. Inżynier uświadomił to sobie ostatecznie, kiedy gasząc światło dokładnie zasunął za sobą drzwi hali. Harmonogram był napięty i dlatego prace musiał zacząć jeszcze tego samego dnia, o świcie. Trzeba się będzie zadowolić paroma godzinami snu.

* * *

Mimo że Ryan zaglądał tu dość często, budynek nieodmiennie przejmował go dziwną czcią. Tym bardziej dotyczyło to dzisiejszej wizyty, tak zaplanowanej, że trudno ją było uznać za rutynową. Najpierw dyskretny telefon do hotelu, żeby zamówić samochód na lotnisko. Samolot oczywiście już czekał: dwusilnikowy, dziesięciomiejscowy turbośmigłowiec. Maszyna stała daleko od budynków lotniska, a od zwykłych cywilnych samolotów odróżniały ją tylko insygnia Sił Powietrznych USA i fakt, że załoga miała na sobie kombinezony z zielonkawego nomeksu. Uśmiech, ukłon, moje uszanowanie. Pani sierżant upewniła się, że Ryan wie, co się robi z pasem bezpieczeństwa i raz -dwa omówiła na użytek pasażera sposoby ewakuacji z samolotu. Pilot obejrzał się na nich niecierpliwie, jako że czas gonił. Ruszyli natychmiast. Ryan dziwił się trochę, że nie dostał do ręki papierów, które by go wtajemniczyły w nową sprawę. Na razie popijał lotniczą Coca-colę i żałował, że nie przebrał się w drugi, mniej wymięty garnitur. Inna sprawa, że sam postanowił się nie przebierać. Głupie skrupuły. Lot trwał czterdzieści siedem minut, do lądowania w bazie Andrews podchodzili bez kolejki. Wypadałoby właściwie polecieć śmigłowcem z Andrews do Białego Domu, lecz zrezygnowano z tego punktu programu, by nie zwracać uwagi. Major Lotnictwa, znów cały w ukłonach, podprowadził Ryana do tandetnej służbowej limuzyny z milkliwym kierowcą. Ryan rozsiadł się z tyłu i zamknął oczy. Major usadowił się z przodu. Próba drzemki nie powiodła się, choć Ryan znał już do znudzenia widoki wzdłuż drogi szybkiego ruchu Suitland, a drogę mógłby recytować z pamięci. Ze Suitland zjechali na obwodnicę I-295, a z niej prawie natychmiast na dolotową I-395, kierując się ku zjazdowi na Maine Avenue. Ponieważ było wczesne popołudnie, pokonali trasę dosyć szybko. Niedługo potem samochód zatrzymał się przy wartowni u zachodniego wjazdu do Białego Domu. Rzecz niesłychana, strażnik machnął tylko ręką, nakazując im, aby jechali dalej. Z przodu majaczył już ocieniony markizą zjazd do podziemnego garażu. Pod markizą uśmiechała się znajoma twarz.

— Cześć, Arnie — Ryan podał prawicę szefowi personelu Białego Domu. Arnold Van Damm był zbyt dobrym fachowcem, żeby rezygnować z jego usług przy zmianie rządzącej ekipy, a poza tym prezydent Robert Durling potrzebował kogoś tak ustawionego jak Arnie. Na początku myślał oczywiście o tym, by go zastąpić którymś z własnych ludzi, lecz van Damm bił ich wszystkich na głowę. Ryan stwierdził w duchu, że Arnie prawie się nie zmienił: te same sportowe koszule firmy L. L. Bean, ta sama szczerość na obliczu. Nowe były tylko zmarszczki i wyraz wielkiego zmęczenia. Ba, to samo dałoby się powiedzieć nie tylko o nim.

— Przy ostatnim spotkaniu kazałeś mi się stąd zabierać — zaczął konwersacyjnie Jack, próbując się zorientować, o co chodzi.

— Każdemu wolno strzelić byka, Jack.

Oho. Ryan w mgnieniu oka zdwoił czujność, lecz wiedziony mocnym uściskiem dłoni, prędko znalazł się w środku. Agenci Tajnej Służby, którzy strzegli wejścia, bez ceregieli wręczyli mu przepustkę i przepuścili przez bramkę z wykrywaczem metali. Za pierwszym razem wykrywacz zabrzęczał, więc Ryan odłożył na tackę klucz do hotelowego pokoju i już spokojnie spróbował znowu. Kolejny brzęczyk. Okazało się, że zapomniał o jeszcze jednym metalowym przedmiocie: miniaturowej łopatce do zaklepywania szram wydartych w darni pola golfowego.

— Kiedyś ty zdążył zabrać się za golfa? — zapytał van Damm z rechotem, który harmonizował z wyrazem twarzy najbliższego tajniaka.

— Miło słyszeć, że się za mną nie włóczycie, skoro nie wiesz. Gram od dwóch miesięcy. Jeszcze trochę i przechodzę na zawodowstwo.

Szef personelu wskazał Ryanowi ukryte schody po lewej.

— A wiesz, dlaczego na tę grę mówi się „golf”?

— Wiem, słyszałem. Dlatego, że słowo „chujoza” było już zajęte. — Ryan zatrzymał się na półpiętrze i walnął wprost: — A co tu jest grane, Arnie?

— Nie udawaj, że nie wiesz — usłyszał tylko.

— Dzień dobry, doktorze Ryan! — przywitała go starsza agentka Helen D’Agustino, jak zawsze piękna, jak zawsze w osobistej ochronie prezydenta USA. — Poproszę za mną.

Prezydentura to zajęcie, które bynajmniej nie odmładza. Roger Durling był może niegdyś spadochroniarzem, wspinającym się w Wietnamie na wzgórza Centralnego Płaskowyżu, i nawet teraz lubił biegać dla zdrowia czy grać w squasha, lecz tego popołudnia wyglądał jak cień człowieka. Jack uświadomił sobie prędko coś jeszcze: przed prezydenckim obliczem znalazł się natychmiast, bez postoju w jednej z licznych poczekalni, a uśmiechy na twarzach prezydenckiej świty były aż nadto wymowne. Durling poderwał się zza biurka nader żywo, jak gdyby chciał okazać, jak bardzo się cieszy na widok gościa.

— Co tam słychać w papierach wartościowych, Jack?

Uścisk dłoni towarzyszący tym słowom był mocny i pewny. A także niecierpliwy.

— Dużo słychać. Mam masę roboty, panie prezydencie.

— Bez żartów. A partyjki golfa w Zachodniej Wirginii? — zapytał Durling, wskazując Ryanowi fotel przy kominku, a pod adresem pary agentów, która przyprowadziła Ryana, dodał: — To byłoby wszystko. Państwu już dziękuję.

— Najgorszy z moich obecnych nałogów — przytaknął Ryan, słysząc jak za jego plecami zamykają się drzwi. Nie pamiętał okazji, przy której znajdowałby się tak blisko najważniejszej osoby w państwie bez opieki agentów Tajnej Służby. A jeśli zważyć, od jak dawna był osobą najzupełniej prywatną

Durling także zasiadł w fotelu i oparł się wygodnie. Emanowała z niego energia, choć raczej ta umysłowa, nie cielesna. Widać było, że rozmowa za chwilę stanie się ciekawa.

— Powinienem właściwie przeprosić za zakłócenie wakacji, lecz nic z tego — usłyszał Ryan od prezydenta Stanów Zjednoczonych. — Doktorze Ryan, te wakacje trwają już dwa lata. Ale od dziś koniec.

Dwa lata. Przez pierwsze dwa miesiące tego okresu Jack leżał bykiem i w zaciszu gabinetu zastanawiał się, czy nie zacząć szukać posady wykładowcy. Każdego ranka obserwował, jak Cathy wybiega z domu, by zdążyć na czas do kliniki uniwersytetu Johna Hopkinsa, przygotowywał dla malców drugie śniadanie i powtarzał sobie, jakie to cudowne, móc nareszcie odpocząć. Kiedy zaś upłynęły owe dwa miesiące, Jack musiał przyznać w duchu, że nigdy jeszcze tak się w życiu nie namęczył, jak właśnie podczas ostatnich tygodni bezczynności. Wystarczyły trzy rozmowy kwalifikacyjne, by znalazło się dla niego zajęcie w firmie inwestycyjnej, dzięki czemu znów mógł każdego ranka ścigać się z żoną o to, które z nich pierwsze wyjdzie z domu, i oczywiście marudzić, że na nic nie ma teraz czasu. Korzyść miał natomiast Jack taką, że nie zwidywał mu się już kaftan bezpieczeństwa. Co z tego, że przez ostatnie lata uskładał trochę pieniędzy? Siedzenie na oszczędnościach wcale mu się nie uśmiechało. Poza tym pieniądze interesowały go coraz mniej. Rzecz polegała na tym, że nie zdołał dotąd znaleźć dla siebie miejsca w życiu. Zaczynał się już martwić, czy w ogóle kiedykolwiek to nastąpi.

— Panie prezydencie, pobór do wojska skończył się parędziesiąt lat temu — odparł teraz od niechcenia. Żart był jednak nie na miejscu i Jack pożałował swoich słów już w chwili, gdy je wypowiadał.

— Raz już powiedział pan ojczyźnie „nie, dziękuję” — usłyszał. Cięta odpowiedź położyła kres uśmiechom. Czyżby Durling znajdował się aż pod taką presją? Fakt, że na brak kłopotów prezydent nie mógł ostatnio narzekać, a nadmiar stresu przyprawiał go o wieczne zniecierpliwienie, dość nieoczekiwane u osoby, której głównym zadaniem było chwalenie i uspokajanie szerokich rzesz. Z tym oczywiście, że prezydent zwracał się w tej chwili nie do szerokich rzesz, a do jednej osoby: do Jacka Ryana.

— Odmówiłem wtedy, panie prezydencie, bo miałem naprawdę dosyć. Nie wiem, czy w tamtym stanie w ogóle bym się

— Pana sprawa. Czytałem pańskie akta. W całości — dodał Durling. — Wiem nawet, że gdyby nie ta pańska akcja w Kolumbii przed paroma laty, mnie też mogłoby nie być w tym gabinecie. Miał pan okazję przysłużyć się krajowi, a potem miał pan sposobność, żeby sobie odpocząć, wrócił pan do świata finansów Podobno nawet z niezłym skutkiem. No, ale teraz pora wracać między nas.

— W jakim charakterze? — zapytał Jack.

— W charakterze lokatora gabinetu za rogiem, po drugiej strome korytarza Tamtejsi pańscy poprzednicy niezbyt się popisali — dodał Durling, bo w samej rzeczy, Cutter i Elliot nie sprawdzili się ani trochę, a nowy, osobiście wybrany przez Durlinga doradca do spraw bezpieczeństwa narodowego, Tom Loch, nie radził sobie zupełnie Z porannej prasy Ryan dowiedział się, że Loch lada dzień rozstanie się z fotelem Wyglądało na to, że przynajmniej tym razem gazety nie kłamią.

— Co tu dużo mówić, doktorze Ryan, jest nam pan potrzebny Nam i mnie osobiście.

— Bardzo mi to miło słyszeć, panie prezydencie, ale tak w gruncie rzeczy..

— W gruncie rzeczy, Ryan, mam na głowie koszmarny kociokwik w sprawach wewnętrznych, doba ma tylko dwadzieścia cztery godziny, a moi współpracownicy prześcigają się w tym, co by tu jeszcze sknocić Cierpi na tym cały kraj, choć wcale nie musi. Nie opowiadam takich rzeczy na zewnątrz, poza obrębem tego gabinetu, ale tu, we własnym gronie, chcę je opowiadać i muszę. W Departamencie Stanu mamy burdel. W Obronie jeszcze większy.

— Za to w Departamencie Skarbu Fiedler radzi sobie doskonale — zaoponował Jack, — A jeśli zależy panu, żeby coś zrobić z Departamentem Stanu, mech pan da awans Scottowi Adlerowi Fakt, że młody, ale doskonale zna się na robocie, a do tego ma wyobraźnię polityczną.

— Żeby go przepchnąć, musiałbym się bawić w ręczne sterowanie zza tego biurka, a na to nie mam czasu Buzzowi Fiedlerowi przekażę pańskie komplementy — dodał Durling półżartem.

— Fiedler to geniusz, jeśli chodzi o taką dłubaninę, jak po drugiej stronie ulicy. Facet jest dokładnie jak trzeba. Z tym, że jeśli chce pan w ogolę zdusić inflację, trzeba się za to zabrać teraz, zaraz.

— Obsmarują go za to z prawa i z lewa — przerwał Durling. — Nie szkodzi, dokładnie tak mu kazałem Ma bronić dolara przed spadkiem, a inflację zdusić do zera. Moim zdaniem powinno mu się udać Przynajmniej na razie na to się zanosi.

— Ja te tak myślę.

Ryan skinął głową na znak, że się zgadza, w myślach błagając rozmówcę, by ten przesz...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin