Nahai Gina - Księżyc i anioł.doc

(1550 KB) Pobierz

 

Gina B. Nahai

Księżyc i anioł

Przełożyła z angielskiego Maria Grabska-Ryńska

Wydawnictwo „Książnica” Katowice 2002

 

 

 

dla

Alexandra Shahina Nahai

Asley Leili Nahai

Kevina Cyrusa Nahai

którzy wierzą w czary

 

Rodzina.jpg

Lili

Patrzę na nią. Waży trzysta dziewięćdziesiąt trzy funty i codziennie przybiera na wadze. Jej ciało napuchło do takich rozmiarów, że od dwóch miesięcy nie zdołała się podnieść. Nie mieści się w drzwiach, trzeba je wyjmować z zawiasów. Jej ciężki oddech brzmi jak wichura; gdy wypuszcza powietrze, wzdłuż całej ulicy szczekają psy, a pianino sąsiadów wydaje dysharmoniczne jęki o różnych porach dnia i nocy. Nikt w tej okolicy - i ja również - nie może uwierzyć, że moja matka, Roksana Anielica, była kiedyś dziewczyną o oczach przejrzystych jak akwarela i jasnej delikatnej skórze; że cały świat przystawał, by słuchać jej śmiechu, a mężczyźni - wśród nich i mój ojciec - włóczyli się za nią po mieście, nie wiedząc ani dlaczego ją śledzą, ani co zrobią, jeśli kiedykolwiek się zatrzyma i odpowie na ich zaczepki. Była taka lekka, niepodległa prawom ciążenia i mozolnej ludzkiej egzystencji, że pewnej nocy, gdy ciemne niebo przybrało barwę jej snów, Roksanie wyrosły skrzydła. Wzleciała w wysadzane gwiazdami niebo Iranu, które owej nocy upomniało się o nią.

Cały Teheran zatrząsł się ze zdumienia. Mój ojciec, który świata poza nią nie widział, już do końca życia pogrążył się w smutku. Ja, która pozostałam na ziemi patrząc, jak moja matka ulatuje w niebiosa, przez resztę dzieciństwa czekałam na jej powrót. Krążyły legendy o tym, gdzie jest i co się z nią stało. Wielu, sądząc, że jej martwe ciało pogrzebano w ogrodzie przy alei Wiary, oskarżało mego ojca i dziadków zbrodnię. Najstarsza siostra Roksany, Księżycowa Miriam, która chowała ją od maleńkości, postawiła sobie za cel życia odnalezienie mojej matki, choćby wbrew jej woli.

A Roksana Anielica wciąż leciała, niebaczna na przyciąganie ziemskie i wołania tych, którzy ją kochali; nie przystanęła nawet po to, by zobaczyć spustoszenie spowodowane swoim zniknięciem. Frunęła od miasta do miasta przez Iran, a potem całą Turcję; żyła w ruderach na bezimiennych uliczkach, gdzie nie była niczym więcej jak nędzarką o przykuwających uwagę oczach i spokojnej, powoli blaknącej urodzie. Nie zatrzymałaby się i nikt by jej nie odnalazł, gdyby nie ów dziwny płyn, który zaczął przenikać jej ciało jak trucizna, sączył się z kącików oczu, wypełniał opuchlizną jej ramiona i nogi, aż nie była już w stanie nimi władać, i zamienił czarowny ongiś głos w rzężący szept. I w końcu przykuł ją do ziemi.

Miałam pięć lat, kiedy matka mnie porzuciła, osiemnaście - gdy wróciła. Moja ciotka, Księżycowa Miriam, każe mi w tym widzieć spełnione przeznaczenie, nad którym Roksana nie miała żadnej władzy. Opuściła mnie nie dla kaprysu, lecz wskutek działania sił, które wprawiono w ruch setki lat przed moim urodzeniem. Roksana była już uciekinierką, nim została żoną i matką; ba, nim przyszła na świat, a nawet zanim została poczęta. Bo tak właśnie działa ten świat, powiada Miriam - zarówno na Wschodzie, jak i na Zachodzie: istoty ludzkie są tylko narzędziami bezlitosnego Losu. Wolna wola i świadome decyzje to złudzenie umysłów zbyt wątłych, by pojąć realia naszej absurdalnej egzystencji. Tak więc, mówi ciotka, muszę wybaczyć Roksanie, że opuściła mnie bez słowa wyjaśnienia; że - choć słyszała, jak za nią wołam - nawet się nie obejrzała. Muszę jej wybaczyć, bo porzuciwszy nas cierpiała bardziej niż my.

I wszystko to, tak twierdzi Miriam, muszę przyjąć na wiarę. Bo choć Roksana wróciła - leży w gościnnej sypialni Miriam przy Veteran Avenue w zachodnim Los Angeles i patrzy na mnie pełnymi łez oczyma, w których ciemnieje świadomość nieuchronnej śmierci - to nadal odmawia mi wyjaśnień.

Księżycowa Miriam opowiada mi więc dzieje mojej matki.


Dzielnica żydowska
1938

Roksana Anielica przyszła na świat w roku 1938 jako córka Szuszy Urodziwej i jej męża, krawca Rahmana zwanego Władcą. Rodzina gnieździła się w dwóch izdebkach wynajętych od matki Szuszy - siejącej postrach Bibi. Bibi była właścicielką trzech domów w żydowskiej dzielnicy pod Teheranem i wynajmowała pokoje nieszczęśnikom zmuszonym godzić się z jej przesadnymi wymaganiami i drakońskimi rządami. Nie zrobiła wyjątku nawet dla własnej córki; wielu Żydów szeptało, że ściąga z niej czynsz punktualnie jak w zegarku.

Izby nie miały podłóg ani okien; z podwórzem łączyły je wąskie, skrzypiące, zbite z luźnych desek drzwi. W jednej Rahman pracował w ciągu dnia, a w nocy sypiał z Szuszą. Druga służyła jako kuchnia, jadalnia i pokój dziecięcy.

Dzieci spały rzędem na polepie - pięć małych ciałek kuliło się razem pod wspólną kołdrą. Przed robactwem chronił je tylko rozpostarty na ziemi cienki płócienny chodnik. Ręce i nogi rodzeństwa splatały się we śnie; każde przywykło do ciepła pozostałych i samo nie zdołałoby zasnąć.

Pewnej nocy Roksanę, która miała wówczas trzy lata, obudził dziwny zapach. Usiadła na posłaniu. Była drobnym dzieckiem, tak chudym i lekkim, że jej ruchy nigdy nie przeszkadzały innym. Wyciągnęła rękę i obudziła Miriam.

- Śniło mi się, że jestem ptakiem - powiedziała.

Miriam westchnęła, obracając się do niej. Miała dziewięć lat i odkąd pamiętała, niańczyła młodsze rodzeństwo.

- Coś cię boli? - spytała, nie otwierając oczu.

- Nie. Ale nie czuję nóg.

Miriam przyłożyła dłoń do czoła Roksany.

- Nie masz gorączki - stwierdziła. - Spij.

Godzinę później Miriam obudziła się ze strachem. Roksana leżała na swoim miejscu. Inne dzieci też spały. Ale izbę wypełniała dziwna woń: zamiast zwykłego odoru ciał i włosów, odpadków jedzenia, starych ubrań i suchej ubitej ziemi, Księżycowa Miriam poczuła zapach morza.

Zapaliła świecę i rozejrzała się wokół. Na pozór wszystko było w zupełnym porządku. Wtedy zobaczyła Roksanę: dziewczynka miała zupełnie mokre włosy, ręce wyciągnięte wzdłuż ciała, a wokół niej poniewierało się mnóstwo białych piór.

Roksana promieniała spokojem, zanurzona we śnie o dalekich górach i szmaragdowych morzach.

Miriam przeraziła się, że siostra umrze, jeśli ją obudzi. Położyła się obok, na posłaniu z piór tak białych, że w świetle księżyca zdawały się niebieskie, marząc, by uchylić choć rąbka tamtych snów.

Później Miriam wiele razy znajdowała pióra i często czuła zapach Morza Kaspijskiego w mieście oddalonym setki kilometrów od wybrzeża. Czasem się bała, że Roksana utonie. Pióra chowała w kołdrze, żeby nikt ich nie znalazł. Rozpruła palcami szew i wpychała je na wierzch wacianej wyściółki, wytartej i zżółkłej ze starości. Po jakimś czasie jednak brzemię sekretu Roksany stało się dla niej zbyt ciężkie, by mogła je dźwigać samotnie. Pewnej nocy, gdy w izbie było tak parno, że wilgoć zaczęła się skraplać na suficie i kapać na twarze i włosy śpiących dzieci, Miriam wstała i poszła po matkę.

Szusza weszła do pokoju bosa, rozespana, w luźno narzuconym czadorze i przez chwilę stała nad Roksaną niczego nie dostrzegając.

- Patrz! - Miriam złapała garść pierza i podetknęła matce pod nos. - Często nocą znajduję je na posłaniu.

Szusza wydała stłumiony okrzyk, zbladła śmiertelnie i zadrżała - krótko, ale tak mocno, że Miriam zerknęła na nią z niepokojem.

- Kto jeszcze o tym wie? - spytała.

- Nikt. - Miriam zaczęła żałować, że ją wołała. - Chowałam je. Nikt nawet się nie domyśla.

W tejże chwili Tala'at, druga z rzędu córka Szuszy, poruszyła się przez sen. Otarła dłonią pot z szyi i piersi, szepcząc coś ochryple do wyśnionego kochanka. Tala'at miała dopiero osiem lat i nigdy jeszcze nie zetknęła się z obcym mężczyzną. Lecz choć była tak młoda, targały nią żądze - ślepa na wszystko namiętność, która w przyszłości miała zawładnąć także jej dorosłym życiem.

Szusza odwróciła wzrok od Tala'at i wyszła z izby. Przycupnęła na schodkach wiodących wprost na podwórko i skinęła na Miriam, by usiadła obok niej. Szusza była uderzająco piękna. Miała ciemną skórę i czarne oczy, a rysy tak wdzięczne, że każdy, kto widział ją bez czadoru, czuł zmieszanie i dziwny smutek. Szusza jednak zdawała się o tym nie wiedzieć, a może wstydziła się własnej urody.

- Rozumiesz, że nie wolno ci nikomu o tym mówić? - odezwała się do córki.

Miriam skinęła głową.

- Czy wiesz, skąd są te pióra? - zapytała Szusza.

Miriam otworzyła usta, żeby odpowiedzieć, lecz ugryzła się w język. Ludzie żyli wówczas za zasłoną milczenia, w pajęczynie tajemnic sięgających tysiąca lat wstecz, przepojeni czcią dla mocy wypowiedzianego słowa i obawą przed jego konsekwencjami. Toteż Miriam milczała, a i Szusza nie mówiła, że pióra na posłaniu Roksany wzięły się z jej snów. Wyzwolona z ciasnych murów żydowskiej dzielnicy Roksana wzlatywała we śnie nad olbrzymim, bezkresnym oceanem - jak ptak lub anioł - i czasem nagarniała skrzydłami morską bryzę poza krawędź nocy, przekraczając granicę między pragnieniem a rzeczywistością. Białe pióra sypały się na posłanie Roksany mówiąc o jej tęsknotach.

*

Zaczęło się to tak, jak zwykle zaczynają się tragedie - od kobiety. Pochodziła z Rosji i była żoną lubawickiego rabina, który przybył do Teheranu pod koniec osiemnastego wieku głosząc, iż nauczy Żydów, jak żyć w prawdzie i cnocie. W tym celu prócz żony i czterech córek rabin przyprowadził ze sobą muła objuczonego księgami i zwojami, z których wyjątki - jak zapowiedział - dowiodą prawdy jego słów. Założył świątynię i jął gorliwie wypełniać swoją misję. Wkrótce udało mu się przekonać wiernych, iż jest największym światowym znawcą natury Zła i sposobów walki z nim. Ponieważ zaś źródłem wszelkiego zła i zasadniczą przyczyną tego, co rabin nazywał "brzydotą moralną", jest płeć niewieścia, zacny duszpasterz spisał własną Biblię, w której zawarł wytyczne dla przyzwoitych kobiet. Zakazał im na przykład takich luksusów jak śmiech, czyniący je płochymi; mówiąc, miały osłaniać twarz dłonią, by nie kusić mężczyzn różowym, wilgotnym wnętrzem ust.

Chcąc świecić przykładem, rabin pilnie strzegł własnej żony i córek. Kazał im dusić się w grubych czarnych welonach i nie pozwalał odzywać nawet do innych kobiet. Nigdy też nie zdradził nikomu ich imion. Co dwa tygodnie polecał otwierać dla nich łaźnię o dwie godziny wcześniej, tak by nikt nie widział jego kobiet bez zasłon. Resztę czasu spędzały w czterech ścianach domu - milczące, wyniosłe, zgoła nierzeczywiste w swym odosobnieniu. Porozumiewały się gestami z obawy, że ktoś obcy mógłby usłyszeć ich głosy. Ludziom, którzy przychodzili do rabina albo obserwowali je z dachów swoich domów, zdawało się, że należą do obcej rasy - plemienia głuchoniemych poruszających się sennie w gęstej mgle. Snuto najdziksze domysły co do ich atrybutów fizycznych, które rabin tak skrzętnie ukrywał. Żona musi być szpetna, spekulowali Żydzi, ma zajęczą wargę i dzioby po ospie, a pewnie jest też bezzębna. Jeśli zaś córki są do niej podobne, nie dziwota, że rabin nie nadał im imion; brzydka kobieta nigdy nie znajdzie męża, przeto nie ma powodu żyć. Za plecami rabina mówiono o nich: "Wrona i jej córki".

I tak Wrona przeżyła wiele lat, tak też pewnie jej historia dobiegłaby końca, gdyby nie to, że w roku 1800 nagle oszalała. W samo święto Jom Kipur. Jak zawsze tego dnia Pan zesłał na ziemię palący skwar, żeby jeszcze bardziej uprzykrzyć życie biednym Żydom, którzy przez prawie trzydzieści godzin nie mogli wziąć do ust nawet wody. Legiony szczurów i skorpionów zamieszkujących ziemię skryły się głęboko w jej rozpadlinach szukając chłodu. Było prawie południe i w bóżnicy lubawiczan tłoczyli się wierni, żałując swych grzechów. Modlitewniki topiły się mężczyznom w dłoniach. Kobiety stały na dziedzińcu pocąc się pod welonami i rozprawiały szeptem o najświeższych skandalach. Nagle przez szmer modlitw i plotek przedarł się zupełnie nowy, obcy dźwięk.

Ktoś śpiewał. Głos był kobiecy, miękki i płynny. Taki głos sączy się z ust, pozostawiając na wargach chłodny ślad; przenika ciało mężczyzny i sprawia, że lędźwie mu gorzeją. Był to swobodny i bezwstydny głos nierządnicy. Nucił starą miłosną piosenkę, którą wolno było śpiewać wyłącznie mężczyznom z najniższej, służebnej kasty. Najpierw usłyszały ją kobiety na dziedzińcu, potem mężczyźni, a na końcu rabin. Wszyscy podnieśli wzrok i wśród fal żółtego upału unoszących się z jałowej ziemi ujrzeli Wronę - nagą, jak ją Pan Bóg stworzył.

Ciało miała smukłe i giętkie, białe jak pieniste wody rzeki, a włosy na głowie i łonie - złote. Rozkosznie zaokrąglone piersi i biodra pachniały młodzieńczym snem o kobiecie. Weszła do świątyni z zamkniętymi oczyma i dłońmi złożonymi wokół ust, by jej śpiew niósł się jak najdalej. Za nią jak urzeczone sunęły rzędem cztery osłonięte welonami córki.

Na ten widok twarz rabina pociemniała z wściekłości. Chciał zakrzyknąć: "Powstrzymajcie grzesznicę!", lecz głos uwiązł mu w gardle. Bezradny patrzył, jak jego żona kroczy przez bożnicę, okrąża pulpit i wychodzi. Kobiety pieniły się z zawiści, mężczyźni usiłowali wyryć w pamięci jej obraz, by później opowiadać o tym wnukom. Nic dziwnego, że gdy Wrona wyszła na ulicę, wszyscy hurmem wylegli ze świątyni.

Ruszyła przez główny plac, który aż do tej chwili był pusty, jeśli nie liczyć paru płowych bezpańskich psów. Za nią podążały córki, a za nimi wierni. Szła przez ciche zaułki i ciemne, głuche sienie nędznych sklepików i smutnych domów, w których nie wolno się było śmiać, aż w końcu dotarła do bramy w murze odgradzającym dzielnicę żydowską od miasta. Wtedy nareszcie przestała śpiewać i odwróciła się do córek. Oczy miała puste jak ktoś, komu Bóg odebrał zmysły. Kiedy się uśmiechnęła, jej oddech pachniał wodą.

Potem zniknęła w bezlitosnym słonecznym żarze Dnia Sądu.

Gdyby nawet ów skandaliczny wypadek był odosobniony, stanowiłby i tak miażdżący cios dla rodziny. Niestety, miał on jeszcze bardziej szkodliwe skutki, pociągnął bowiem za sobą ciąg ucieczek wśród potomkiń rabina w każdym kolejnym pokoleniu. Najmłodsza córka Wrony w wieku czternastu lat opuściła dom i słuch po niej zaginął. Wnuczka mając lat dziewięć przyłączyła się do bandy tureckich Cyganów, którzy obozowali w górach nieopodal Teheranu. Dziewczęta uciekały z rozbójnikami, były porywane przez nomadów, sprzedawały się handlarzom nierządnic. Babka Szuszy rzuciła się do rzeki Karadż w nadziei, że nurt zaniesie ją do morza. Sine, obrzmiałe zwłoki znaleziono gnijące na południowym brzegu. Ciotkę Szuszy złapano; ojciec sprowadził ją do domu i przywiązał za nogi do ceglanego słupa, gdzie pozostała przez resztę życia.

Szusza Urodziwa nasłuchała się opowieści o swych zbiegłych przodkiniach - jak to nago i boso przemierzały pustynie środkowego Iranu, gdzie nawet skorpiony umierają z gorąca. Skruszone, pragnęły wrócić i błagać o przebaczenie, lecz nie dano im tej szansy. Jako dziecko wytykana palcami i pogardzana Szusza żyła w ciągłym strachu. Bała się, że zostanie starą panną, a jeszcze bardziej tego, że pewnego dnia również ucieknie, bo "ma to we krwi". Jej ojciec zmarł, kiedy miała dwa lata. Matka, Bibi, chowała ją na zapleczu rodzinnego sklepiku, wśród gnijących owoców i zwiędłych warzyw, których by nie tknął żaden muzułmanin (prawo wzbraniało Żydom dostępu do świeżych produktów). Cierpka dla klientów i okrutna dla Szuszy, Bibi nigdy nikomu nie dała nic za darmo. Potrafiła odmówić robaczywego jabłka żebraczce z kalekim dzieckiem przy piersi. Uczyła Szuszę posłuszeństwa bijąc ją gałęzią granatu aż do krwi. Aby zapobiec spełnieniu się klątwy i ewentualnej ucieczce dziewczyny, Bibi brała przykład z ojca i na noc wiązała jej nogi.

Szusza rosła cicha i smutna, tak zastraszona, że jedzenie, którym karmiła ją matka, nie chciało jej przejść przez gardło. Pewna, iż umrze w staropanieństwie, gromadziła kawałki tkanin na całun. Fakt, nie miała wielu zalotników - jej imię skalane było przecież dziedzictwem Wrony - ale matka i tak ogłosiła zawczasu, że nie dopuści, by Szusza wyszła za mąż.

- Zamierzam położyć kres hańbie - powiedziała kiedyś. - Jeśli wyjdziesz za mąż, urodzisz córkę, jak ja. Ucieknie z domu, a jeśli nawet nie, zrobi to jej córka. Nie pozwolę ci mieć dzieci i w ten sposób odwrócę zły los.

W wieku czternastu lat Szusza była taka śliczna, że Bibi zabroniła jej patrzeć w lustro z obawy, że dziewczyna stanie się próżna i krnąbrna. Mając lat szesnaście otrzymywała propozycje od pośredników zatrudnionych przez bogatych muzułmanów. Ludzie ci przemierzali cały kraj w poszukiwaniu pięknych dziewcząt do haremów. Kiedy skończyła lat osiemnaście, całun był gotowy, a Szusza pewna, iż nigdy nie zazna słodyczy macierzyństwa, roniła łzy do flakonu odziedziczonego po ciotce - tej, która uciekła z domu - a potem jednym haustem wypiła wszystkie na znak żałoby. Było to w przeddzień święta Szawuot. Bibi udała się do Teheranu po towar. Nazajutrz Szusza otworzyła sklep o zwykłej porze - o piątej rano, nim jeszcze na ulicach pojawili się sprzedawcy wody pitnej - i przez cały ranek zawzięcie targowała się z klientami. Około południa do sklepu wszedł Rahman Władca. Zobaczył Szuszę, która obrywała właśnie zwiędłe liście z główek sałaty, i zakochał się w niej od pierwszego wejrzenia.

*

Rahman był służącym w domu słynnej krawcowej, Aleksandry zwanej Kocicą - bez wątpienia najoryginalniejszej i najbardziej tajemniczej mieszkanki żydowskiej dzielnicy Teheranu, patronki sztuki opiekunki co najmniej stu dwudziestu bezpańskich kotów, które miały dość rozumu, by odnaleźć drogę do jej drzwi. Aleksandra darzyła je uczuciem graniczącym ze zgoła bezbożną czcią. Mieszkała w dzielnicy żydowskiej od ośmiu lat, lecz nikt nie wiedział nic pewnego o jej przeszłości i okolicznościach pojawienia się w Teheranie. Przybyła pieszo, sama i bez bagażu, odziana w satynową balową suknię, futrzaną etolę i dwanaście sznurów pereł. Jej włosy, rozczochrane i pełne kurzu, zachowały ślady kunsztownej fryzury. Wąskie pantofelki na wysokich obcasach były tak zdarte, że wrosły w podeszwy jej stóp.

Powiedziała Żydom, że przybywa z Moskwy, z dworu Mikołaja II, i że była żoną największego carskiego generała. Pewnej nocy, gdy wraz z mężem wybierała się do opery, ich willę zaatakowali bolszewicy. Mąż zginął na miejscu. Aleksandra złapała etolę, w której wcześniej zaszyła wszystkie swoje klejnoty, i czmychnęła, ratując życie. Pozostawszy sama, bez dachu nad głową, postanowiła opuścić Rosję. Z odwagą, jaka dana jest tylko szaleńcom lub dzieciom, zapuściła się w moskiewskie dzielnice nędzy, mijając żołnierzy, czołgi i stężałe na mrozie zakrwawione ciała. Kroczyła dumnie w satynowej sukni i dwunastu sznurach pereł, choć za każdym krokiem wydawało się jej, że czyjaś ręka sięga po nią z tyłu i zaraz ją złapie.

Ale jak twierdziła, nikt jej nie zatrzymał i w swoim czasie dotarła do Teheranu.

Żydzi, zawsze nieufni wobec cudzoziemców - zwłaszcza gojów i kobiet - orzekli, że Aleksandra w żaden sposób nie mogła ujść z Rosji niezauważona, a tym bardziej przebyć pieszo tysiące mil w balowej sukni i pantofelkach na wysokich obcasach. Ponadto, choć rzeczywiście miała niebieskie oczy i rosyjski akcent, posługiwała się językiem perskim stanowczo zbyt płynnie jak na kogoś, kto dopiero co zawitał do kraju.

A jednak jej tupet i spory majątek kazały Żydom przyjąć Kocicę jak swoją. Kupiła dom, zapłaciła za niego złotymi monetami i oznajmiwszy, że sama jedna zajmie wszystkie siedem pokoi (plus dziedziniec), zastawiła je dziwnymi, niezgrabnymi przedmiotami: stołami, krzesłami oraz monstrualnym stworzeniem, o którym mówiła diwan (co po persku znaczy "upiór"). Miało złoty szkielet i aksamitną szatę w kolorze wina. Aleksandra kazała wyciąć w ścianach okna i wstawić w nie szkło, tak że każdy mógł zajrzeć do środka. Powiesiła w nich zasłony o barwie dojrzałych owoców granatu, ozdobione ciemnoniebieskimi frędzlami i złotymi sznurami. Następnie wynajęła dwunastu mężczyzn, którzy wnieśli do domu olbrzymie zwierzę o lśniącej drewnianej skórze i obnażonych kłach. Kolejka ludzi tłoczących się, żeby obejrzeć to widowisko, ciągnęła się przez trzy przecznice.

Aleksandra umieściła potwora w swej "bawialni", której okna wychodziły na ulicę, zdjęła zeń uprząż i oczyściła go, po czym usiadła na krześle i położyła palce na zębach potwora. Monstrum wydało z siebie dość nawet miły dla ucha ryk.

- To fortepian! - Aleksandra objawiła Żydom imię zwierza. - Matka posyłała mnie na lekcje gry. Miałam zostać pianistką koncertową.

Wtedy właśnie zaczęły krążyć pierwsze plotki, jakoby Aleksandrę utrzymywał pewien "dobroczyńca". Robotnicy, wniósłszy fortepian do jej domu, zdradzili Żydom, iż jest to antyk, zakupiony w Europie przez syryjskiego kupca, który życzy sobie zachować anonimowość. Skonfrontowana z tymi pogłoskami Aleksandra okazała się wyższa nad podłe oszczerstwa i powtórzyła w jeszcze barwniejszych szczegółach historię swej ucieczki z Rosji. Następnie rozpakowała rzeczy i najęła Rahmana.

Rahman Władca pracował u Kocicy siedem lat; biegał na posyłki, sprzątał, gotował, pomagał kroić i wyszywać liczne suknie, które uparcie nosiła pośród kurzu i nędzy żydowskiej dzielnicy. Co rano szedł do sklepu Bibi po jarzyny na obiad. Patrzył, jak Szusza dorasta, lecz nigdy jej nie zauważał - był tylko o dwa lata od niej starszy, nie miał rodziców i przez długie lata kobiety nie zaprzątały zbytnio jego głowy. Potem naraz pewnego dnia ujrzał ją i poczuł, że język mu wysycha i staje kołkiem, dłonie zaś robią się lodowato zimne. Zmieszany wyszedł ze sklepu nie zrobiwszy zakupów. W drodze powrotnej myślał tylko o Szuszy - jak na niego spojrzała, jak w jej oczach odbijał się każdy promień światła... Pochłonięty bez reszty tym nowym odczuciem, zapomniał ugotować obiad.

Przez dwa tygodnie codziennie chodził do sklepu, stawał w kącie i gapił się na Szuszę, po czym wracał do domu z pustymi rękami. Pewnego wieczoru, gdy Aleksandra zasiadła do kolacji, odchrząknął i spytał, czy zna Bibi z warzywniaka.

Zirytowana tym Kocica obróciła ku niemu uróżowaną i upudrowaną twarz i już miała mu przypomnieć, że służba nie zadaje państwu osobistych pytań, kiedy zobaczyła, że Rahman jest blady jak ściana i strasznie zdenerwowany. Sprawa zatem musiała być dla niego ważna. Aleksandra uniosła narysowaną brew, która wygięła się w idealne półkole nad umalowanym okiem, przyjrzała się Rahmanowi i odgadła powód jego rozterki.

- A, więc o to chodzi! - Uśmiechnęła się. - Widziałeś jej córkę?

Zaczekała, aż Rahman naleje wina, poda zupę, którą nauczyła go przyrządzać, i stanie za jej plecami, tak by uprzedzać każde życzenie Kocicy nie narzucając się swoją obecnością. Potem rzuciła lekko, jak gdyby czyniła uwagę na temat zupy:

- Idź do warzywniaka i zaproś je na herbatę. Zobaczę, czy da się nawiązać znajomość w ramach tej barbarzyńskiej i haniebnej tradycji, której tu przestrzegacie.

Nazajutrz Aleksandra napisała zaproszenie i wysłała Rahmana, by osobiście doręczył je Bibi. Stanął przed nią dygocząc ze zdenerwowania, a ponieważ nie umiał czytać, powtórzył z głowy słowa Aleksandry:

- "Przyjdź dziś po południu do mojego domu" - powiedział. - "Napijemy się herbaty. Zaznajomimy się."

Mierząca prawie dwa metry Bibi, odziana jak zwykle w czarną taftową suknię, górowała nad Rahmanem nawet siedząc. Wypełniała sobą mały sklepik w takim stopniu, że Rahman poczuł, iż brakuje tam powietrza dla nich dwojga. Zza szorstkiego welonu płonęły siłą i stanowczością oczy kobiety zdolnej walczyć w pojedynkę przeciw całemu światu.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin