Bailey Robin Wayne - Miecze przeciw Krainie Ciemności.rtf

(936 KB) Pobierz

Robin Wayne Bailey

 

Miecze Przeciw Krainie Ciemności

(Swords Against the Shadowland)

 

Przełożyła Ewa Ligięza

 


Podziękowania

 

Dla Fritza Leibera, którego dzieła podziwiam z całego serca. Mam nadzieję, że godnie kontynuuję jego dzieło.

 

Dla Richarda Curtisa i Patricka Neilsona Haydena z wyrazami głębokiej wdzięczności za umożliwienie mi wyprawy tam, gdzie już powędrował gigant.

 

Oraz, jak zawsze, dla Diany.


1

Sen Kocurci

 

Głęboko pod ziemią, pod najruchliwszymi ulicami wielekroć opiewanego miasta Lankhmar, w mrocznym zakątku tajemnej Świątyni Nienawiści, zgrzany czarnoksiężnik Malygris otarł pot z czoła, oparł smukłe dłonie o stół, przy którym pracował, i roześmiał się.

Triumfalny, niegodziwy odgłos jego radości odbijał się echem wśród poczerniałych kamiennych ścian wąskiej prostokątnej komnaty i licznych przysadzistych kolumn, podtrzymujących klaustrofobicznie niski sufit, aż w końcu pomknął w górę starannie zamaskowanymi szybami wentylacyjnymi, kanałami i kratkami ściekowymi, by wpaść w uszy licznej procesji, maszerującej przez Dzielnicę Uciech tej pierwszej nocy Letniego Przesilenia. Jednakże jedyny człowiek, który zarejestrował hałas, potrząsnął głową i uznał, że ten dźwięk to sprawka wiatru, a następnie skupił uwagę na pięknej dziwce, opłaconej na ten wieczór.

Żółte światło padało z dwóch stopionych do połowy świec, migocząc na ustawionych na stole retortach i alembikach. Na skraju pokiereszowanej drewnianej powierzchni leżał stos zakurzonych ksiąg. Wokoło rozrzucono niedbale wypełnione proszkami fiolki, zlewki z płynami o dziwacznych kolorach i miseczki wonnych ziół oraz metalowe instrumenty, niektóre błyszczące, inne osmalone płomieniami.

Malygris oczyścił stół dwoma ruchami ramion w obszernych rękawach. Pozostawił jedynie świece i jeden alembik. Szkło rozprysło się, uderzając o podłogę, a książki frunęły niczym przerażone, niezdolne do lotu ptaki.

Mężczyzna odsunął kaptur, ukazując wygoloną głowę. Pochylił się niżej. Błyszczące ciemne oczy wpatrywały się w krwistoczerwony opar, który powoli wirował w pękatym naczyniu. Gdy mag tak się weń wpatrywał, z mgiełki wyłoniła się smuga. Podążyła w górę zwężającej się szyjki, pchnęła uparty korek, cofnęła się i ponownie dotknęła go sondująco.

Malygris przesuwał czubkiem nienaturalnie długiego palca wokół wystającego czubka korka. Już się nie śmiał. Jego twarz zmieniła się w maskę zazdrości i gniewu.

– Wreszcie cię dopadłem, Sadasterze, mój wrogu – wyszeptał syczącym głosem, bardziej pasującym do węża niż do człowieka. – Złodzieju, ukradłeś mi moją jedyną prawdziwą miłość. Wielokrotnie atakowałem cię, lecz zawsze udawało ci się uciec przed zemstą. To już się nigdy więcej nie powtórzy.

Malygris podniósł alembik z czerwonym oparem i zaczął pieścić go w dłoniach. Potarł chłodnym szkłem miękką skórę na szyi, westchnąwszy z niemalże erotyczną przyjemnością, a potem przycisnął naczynie do piersi. Zamknął pozbawione brwi oczy i poczuł, jak serce bije o delikatne szkło probówki.

Mgła zaczęła bardzo subtelnie pulsować, dostosowując się do tego rytmu.

Malygris wyciągnął rękę, w której ściskał owoc niegodziwych badań. Jedwabny rękaw ześliznął się wzdłuż kościstego, bezwłosego ramienia. Maga ogarnął cień wątpliwości. Wtem, wstrzymując oddech, cisnął alembikiem o podłogę.

Szkło wybuchło, lecz nie rozległ się żaden dźwięk. Przez chwilę czerwony opar pełzał nad migoczącymi okruchami, a potem zaczął unosić się, kołysząc z wdziękiem niczym wstążka na wietrze.

Znienacka świece buchnęły jaśniej z wściekłością, plując gorącym woskiem na stół i na poznaczone niebieskimi żyłkami ręce Malygrisa. Czarodziej krzyknął ostro z zaskoczenia i bólu. Niespodziewanie płomienie same przygasły, pozostawiając Malygrisa w egipskich ciemnościach.

Smuga snuła się coraz wyżej, ponad sufit Świątyni Nienawiści, przenikając warstwy ziemi i granitowy chodnik ulicy Obchodów. Niemalże kompletnie już pijani uczestnicy święta Letniego Przesilenia nie zauważyli jej, gdy pięła się coraz wyżej w mroku nocy, niesiona podmuchem wiatru nad nic nie podejrzewającym Lankhmarem. Stawała się coraz bardziej rozrzedzona, aż w końcu znikła, zdążając ku posiadłości na ulicy Zakonnic w Dzielnicy Rzecznej.

Domostwo maga Sadastera było solą w oku miejskich dostojników. Gaje pomarańczy i cytryn w obrębie wysokich murów rozsiewały upojne wonie. Tutaj, bez względu na porę roku, rozkwitały wszystkie znane w świecie Nehwonu nieszkodliwe kwiaty. Fontanna z najczystszego białego kamienia szemrała przyjemnie i uspokajająco, a dzwonki wietrzne brzęczały melodyjnie.

W sypialni tego pełnego cudów domu leżał właściciel – Sadaster, ze swą piękną żoną Laurian, która, pogrążona we śnie, położyła głowę na jego ramieniu. Okrywało ich jedynie prześcieradło z cienkiego czerwonego jedwabiu. Księżyc Letniego Przesilenia stanął w zenicie, lecz blask jasnej gwiazdy, Shadah, wiszącej nad horyzontem, wlewał się przez okno. W tym świetle mężczyzna podziwiał słodką twarz Laurian. Jego serce przepełniła miłość. W kącikach jej oczu i ust widniały już pierwsze oznaki upływającego czasu. W blasku gwiazdy mag dopatrzył się pojedynczego siwego włosa. Mimo to ponad życie kochał te oczy, usta i miękkie włosy.

Mgła, która już nie miała postaci wstęgi, sączyła się w dół, ku domostwu, niedostrzeżona przez magiczne straże i tarcze. Zawisła i rozpoczęła oczekiwanie.

Sadaster poruszał się łagodnie, by nie zbudzić żony. Pocałował jej włosy. Wszelkie ślady siwizny znikły z ukochanych przez niego pukli. Czubkiem małego palca musnął zewnętrzne kąciki oczu i usta, ścierając oznaki czasu.

Nawet dokonując tak prostej magii, szlochał cicho, ponieważ wiedział, że jego zaklęcia mogły jedynie ukryć efekty starzenia. Kiedyś Laurian, największe błogosławieństwo jego życia, odejdzie do Krainy Ciemności, tak samo jak wszyscy śmiertelnicy, pozostawiwszy go, obdarzonego długowiecznością maga, w otchłaniach samotności.

Sadaster osuszył łzy, mocniej przytulił żonę i odepchnął od siebie te myśli. Shadah hipnotycznie migotała we framudze okna niczym rzadki klejnot. Nocny wiatr wygrywał łagodną kołysankę. Sadaster, wdychając wonie unoszące się nad ogrodem, w końcu wpadł w objęcia snu.

Mgła nie czekała ani chwili dłużej. Wpełzła do pokoju, przenikając przez ściany i dach, podłogę i okno. Niewidzialne smugi skradały się w stronę łóżka, potem zaczęły czołgać się po jedwabnej pościeli, by w końcu dotknąć nozdrzy uśpionego maga i wkręcić się w jego ciało.

Sadaster nie obudził się, tylko kaszlnął cicho przez sen.

Szary Kocur obudził się z niespokojnego snu. Usiadł powoli na cienkim kocu, który służył mu za posłanie. Ognisko, rozpalone, by utrzymać z dala górskie lamparty, wypaliło się, pozostawiając jedynie jarzący się czerwony żar. Wśród węgli migotało tylko kilka malutkich płomyczków.

Naprzeciw niego przy ognisku leżał Fafhrd, jego towarzysz. Rozciągnął się pod przymałym jak na jego gigantyczne ciało kocem, spod którego wystawały gołe nogi. Uśpiona twarz Fafhrda przybrała dziwnie zatroskany wyraz. Nie obudziwszy się, zacisnął gigantyczną dłoń na skórzanej pochwie ogromnego miecza, zwanego Graywandem, i przytulił ją do boku.

Kocur wstał powoli, nie zdoławszy otrząsnąć się z niepokojącego snu. W twarz dmuchnął mu zimny, wilgotny wiatr i wpadł przez rozsznurowany dekolt pod zmiętą szarą tunikę. Mężczyzna odchylił głowę, by popatrzeć na gwiazdy. Na północy spokojnie świeciła konstelacja siedmiu gwiazd zwana Puklerzem. Tuż nad nią widniała jasna Shadah. Kocur poskrobał się po głowie.

Jego uwagę przyciągnął cichy jęk. Fafhrd usiadł nagle, przeciągnął dłonią przez splątane, czerwonozłote loki i wzdrygnął się. Niezbyt przytomnie spojrzał na Kocura.

– Mój mały przyjacielu – zagrzmiał Fafhrd. – Otóż miałem najdziwniejszy ze snów.

Kocur jeszcze mocniej zmarszczył brwi.

– Ja też – odparł, pochylając się nad legowiskiem, by wyciągnąć pas z bronią. Odczepił od niego smukły miecz i sztylet.

– Śniłem o zazdrosnym magu... – zaczął opowiadać Fafhrd. Wtem, jakby dopiero obudzony, dostrzegł, co robi Kocur. Oprzytomniał nagle. Ściszył głos do ledwo słyszalnego szeptu i zacisnął dłoń na rękojeści wielkiego miecza. – Czyżbym stał się zaspanym, głuchawym niezdarą? Czy zbliża się jakieś niebezpieczeństwo? – Nagle otworzył szerzej oczy. – Miałem wartę!

– Zasnąłeś – odparł ściszonym głosem Kocur. – Później ponaśmiewam się z ciebie bezlitośnie, teraz jednak nie wyczuwam bezpośredniego zagrożenia. – Obrócił się tyłem do przyjaciela, zapinając wokół talii pas z bronią. – Jednakże twój sen to nie byle błahostka. Czy pojawili się w nim dwaj magowie i kobieta?

Fafhrd jeszcze szerzej otworzył oczy. Wstał ostrożnie i stanął obok ogniska. Przyćmione światło omyło jego potężną sylwetkę. Mieszkaniec Północy miał niemal siedem stóp i górował znacznie wzrostem nad towarzyszem.

– O tak – odpowiedział. – Jeden z nich zginął okropną śmiercią.

Kocur wzruszył ramionami.

– Obudziłem się, zanim to nastąpiło – odparł. – Lecz jeśli ten twój czarodziej zginął w Lankhmarze w czasie Miesiąca Letniego Przesilenia, to miałem ten sam sen.

– Tak, w Lankhmarze, niech będzie przeklęte imię tego niegodziwego miasta – rzekł Fafhrd ze skrzywioną miną. – Trwały uroczystości, ale Sadaster nie zmarł, dopóki nie nastała wigilia Miesiąca Mrozu. – Zmarszczył brwi, gdy nagle coś mu wpadło do głowy. – A co to za sztuczki? – powiedział nieco obraźliwym tonem. – Czyżbyśmy mieli zacząć się dzielić snami, jak to robimy z łupem?

Kocur ponownie pochylił się nad posłaniem i wyciągnął płaszcz, który po zwinięciu służył mu za poduszkę. Ubranie zostało wykonane z tego samego szorstkiego szarego jedwabiu co tunika. Mężczyzna zarzucił płaszcz na ramiona i związał go pod szyją.

– Fafhrdzie, wciąż się nie obudziłeś – powiedział. – Użyj tych swoich zielonych oczu niewiniątka do czegoś jeszcze oprócz nęcenia ślicznych panienek i żon arystokratów.

Fafhrd zmieszał się. Nagle rozejrzał się po ich niewielkim obozowisku.

– Nasz łup! – krzyknął z przerażeniem, zapominając ściszyć głos. – Znikł. Klejnoty lorda Hristo, owoc naszej ciężkiej pracy!

Kocur uniósł brew i uśmiechnął się.

– O tak, strasznie się narobiliśmy – mruknął. – Spędziłeś całą noc, zabawiając żonę lorda, aż w końcu zemdlała... – Fafhrd wzruszył ramionami, onieśmielony połajankami towarzysza. – A ja kradłem każde cacko, które znalazłem w tym domu.

Fafhrd ponownie wzruszył ramionami.

– Ktoś musiał odwrócić jej uwagę – odparł.

– Mogłeś odwrócić uwagę kilku spośród służby albo straży, jeśli już podjąłeś się tego zadania.

– Dość dobrze odwróciłem uwagę jej męża, gdy niespodziewanie wrócił i odkrył, że trzymasz łapę na wszystkich gwiazdach firmamentu zwanego przezeń skarbczykiem.

Przelotny uśmiech przemknął przez usta Kocura, gdy przypomniał sobie błyszczące bogactwo w kufrach lorda Hristo i miły ciężar tobołków na ramionach, w których cichutko przetransportował skarby.

– I jak radośnie wywiedliśmy jego pościg w góry – ciągnął Fafhrd – a po piętach deptali nam jego żołnierze. Cholernie mądre z twojej strony, człowieczku, że wysypałeś zawartość jednej z toreb za naszymi plecami. Żołnierze Hristo niemalże pospadali z siodeł, żeby pozbierać z drogi świecidełka. – Obszedł ognisko i klepnął Kocura po plecach, gratulując mu pomysłu. – Lecz gdzie jest – powiedz mi i nie drocz się ze mną więcej – pozostała część skarbu?

– Przypuszczam, że tam, gdzie nasze konie – odpowiedział Kocur. – Wciąż w Górach Starszych.

Fafhrd wpatrywał się gniewnie w towarzysza, a potem odwrócił się, by spojrzeć tam, gdzie przyjaciel utkwił wzrok. Pospiesznie ponownie przetarł oczy, by zetrzeć z nich resztki snu. Znalazł buty i zaczął je wzuwać.

– Góry! – wykrzyknął. – One też znikły!

Kocur potrząsnął głową i ponownie wpatrzył się w rozgwieżdżone niebo, dostrzegając znajome konstelacje i pozycje gwiazd.

– Podejrzewam, że góry znajdują się tam, gdzie były zawsze – stwierdził z denerwującym spokojem. – To my oddaliliśmy się od gór. W jakiś sposób przemierzyliśmy we śnie cały świat, a ten sen bez wątpienia został na nas zesłany, gdy trzymałeś wartę.

– Sen... – zaczął Fafhrd, wstając i przechadzając się wokół.

– O tak, ten sen – zgodził się Kocur, mrucząc z niepokojem, gdy do głowy ponownie zakradły mu się obrazy...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin