Moorcock Michael - Corum 3 - Król Mieczy.rtf

(309 KB) Pobierz
SCAN-dal.prv.pl

Michael Moorcock

 

 

 

Król mieczy

Przełożył: Radosław Kot

 

 

SCAN-dal


Tę księgę dedykuję Renacie


KSIĘGA PIERWSZA,

 

w której Książę Corum widzi, jak pokój przemienia się w konflikt


Rozdział pierwszy

SYLWETKA NA WZGÓRZU

 

Jeszcze niedawno umierali tu ludzie i niejeden miał umrzeć wkrótce, lecz pałac Króla Onalda był już wyremontowany, odmalowany i ozdobiony większą jeszcze niż kiedyś ilością kwiatów, a blanki znów stały się balkonami i tarasami. Król Lywm-an-Eshu, Onald, nie mógł jednak nacieszyć wzroku odradzającym się Halwygiem, gdyż i on został zabity podczas oblężenia i obecnie jako regentka rządziła jego matka. Miało tak być do czasu, aż dorośnie syn króla. Gdzieniegdzie w mieście stały jeszcze rusztowania, bowiem Król Lyr-a-Brode i jego barbarzyńcy zostawili po sobie sporo zniszczeń. Ustawiono nowe rzeźby, wzniesiono nowe fontanny i oczywiste już było, że spokojne i wspaniałe Halwyg nabierze większej jeszcze świetności, niż przedtem. I tak było w całym Lywm-an-Eshu.

Tak też było za morzem, w Bro-an-Vadhaghu. Mabdeń-czycy zostali usunięci z powrotem na ziemię, z której niegdyś przyszli - Bro-an-Mabden, ponury kontynent na północnym wschodzie. A ich lęk przez potęgą Vadhaghów znów był silny.

W pięknej krainie łagodnych wzgórz i pogodnych dolin, jaką był Bro-an-Vadhagh, zostały tylko ruiny złowrogiego Kalenwyru. Ruiny omijane, ale nie zapomniane.

Na Wyspach Nhadragh pozwolono bytować tej niewielkiej garstce, która przetrwała mordy Mabdeńczyków. Wystraszone, zdegenerowane istoty pozostawiono w spokoju, by mogły żyć tak, jak zapragną. Zapewne ci nieszczęśni Nhadraghowie zrodzą bardziej pewne siebie potomstwo i być może ich rasa znowu kiedyś rozkwitnie, jak było to w czasach, zanim aż tak wiele spraw się zmieniło.

Świat powracał do pokojowego życia. Ci, którzy przybyli razem z magicznym Gwlas-cor-Gwrysem, Miastem we Wnętrzu Piramidy, zabrali się do pracy przy odbudowie zburzonych zamków Vadhaghów. Opuścili swoje dziwne miasto z metalu na rzecz tradycyjnych domostw. Obecnie Gwlas-cor-Gwrys, choć nietknięte, stało opuszczone pomiędzy sosnami odrastającej z wolna puszczy niedaleko od zburzonych fortec Mabdeńczyków.

Wydawało się, że era pokoju zaświtała zarówno dla Mabdeńczyków z Lywm-an-Eshu, jak i dla Vadhaghów, którzy ten kraj uratowali. Zapomniano o groźbie Chaosu. Teraz aż dwie z trzech sfer - dziesięć z Piętnastu Wymiarów - było rządzone przez Ład. Czy można było mieć tym samym pewność, że Ład jest silniejszy?

Większość tak sądziła. Królowa Crief, Regentka Lywm-an-Eshu też tak myślała i taką opinię przekazała wnukowi, Królowi Analtowi, a mały król przekonał o tym swoich poddanych. Książę Yurette Hasdun Nury, były dowódca Gwlas-cor-Gwrysu, wierzył w to bez zastrzeżeń. Reszta Vadhaghów wierzyła w to również.

Jeden był tylko Vadhagh, który pozostał nieprzekonany. Był niepodobny do innych przedstawicieli swej rasy, chociaż miał taką samą piękną, szczupłą sylwetkę, tak samo spłaszczoną głowę i złotem nakrapianą skórę, urodziwe włosy i oczy wycięte na kształt migdałów o barwie żółci i purpury. Na miejscu prawego oka miał jednak coś, co przypominało lśniące oko muchy, a zamiast lewej ręki nosił jakby sześciopalczastą, podobnie lśniącą rękawicę inkrustowaną ciemnymi klejnotami. Jego ramiona okrywała szkarłatna szata i był to Corum Jhaelen Irsei, pogromca jednych bogów i sprawca końca banicji innych, który niczego tak nie pragnął jak pokoju, ale nie potrafił weń uwierzyć. Który nienawidził obcego oka i obcej ręki, chociaż wiele razy ratowały mu one życie, ocalając tym samym zarówno Lywm-an-Esh, jak i Bro-an-Vadgah i wspierając sprawę Ładu.

Ale nawet Corum, któremu ciążyło fatalne przeznaczenie, znał radość i cieszył go widok odbudowanego Zamku Erom, jego dawnego domu, który wzniesiono od nowa na cyplu, gdzie stał od stuleci, zanim Glandyth-a-Krae go zburzył. Corum pamiętał każdy szczegół pradawnego domostwa swej rodziny i jego radość rosła wraz ze wznoszącym się coraz wyżej zamkiem. Wysmukłe, barwne wieże znów sięgały wysoko w niebo i spoglądały daleko na morze, które zielono-białą kipielą obmywało skały poniżej, wpływając i wypływając z ogromnych jaskiń u podstaw cypla jakby tańczyło z radości, że Erorn się odradza.

Wewnątrz zamku pomysłowość i zręczność rzemieślników z Gwlas-cor-Gwrysu zaowocowała niezwykłymi ścianami, które odmieniały kształt i kolor przy każdej zmianie wyposażenia, pojawiły się też instrumenty z kryształu i wody, które przestrajać mogły brzmienie zgodnie z nastrojem mieszkańców. Nie można było jednak wskrzesić obrazów, rzeźb i manuskryptów, które stworzył Corum i jego przodkowie w spokojniejszych czasach, gdyż Glan-dyth zniszczył je wszystkie, zabijając przy tym ojca Coruma, Księcia Khlonskeya jego matkę Colatalarnę, jego siostry bliźniaczki, wuja, kuzynkę i domowników.

Myśląc o tym wszystkim, co stracił, Corum czuł, jak powraca stara nienawiść do Hrabiego Mabdenu. Ciała Glandytha nie znaleziono pomiędzy poległymi w Halwygu, podobnie jak nie trafiono na zwłoki załóg jego rydwanów, jego Denedhyssów. Glandyth zniknął - chociaż możliwe było, że i on, i jego ludzie zginęli w jakiejś pomniejszej bitwie. Odsuwanie od siebie myśli o Hrabi Mabdenu i jego uczynkach, których pamięć powracała natrętnie przez cały niemal czas, wymagało od Coruma wiele wysiłku. Wolał przecież zastanawiać się, jak uczynić Zamek Erom jeszcze piękniejszym, tak aby jego ukochana żona, Rhalina z Al-lomlylu, zauroczona tym miejscem, mogła zapomnieć, że z jej własnego zamku Glandyth zostawił tylko kilka kamieni widocznych na dnie płycizn u stóp Góry Moidel.

Jhary-a-Conel, który rzadko zwracał uwagę na takie sprawy, też pozostawał pod wrażeniem piękna zamku. Dostarczał mu on, jak sam stwierdził, inspiracji do układania sonetów, które uporczywie i aż nazbyt często usiłował im czytać. Malował poza tym zupełnie niezłe portrety Coruma w jego szkarłatnej szacie i Rhaliny w stroju z błękitnego brokatu, a także niemałą liczbę autoportretów, którymi mógł już obwiesić więcej niż jedną komnatę Zamku Erorn. Jhary spędzał również czas na projektowaniu strojów, aż w końcu zgromadził pokaźną garderobę. Widywano go nawet, jak przymierzał nowe kapelusze (chociaż był bardzo przywiązany do starego i zawsze do niego wracał). Jego mały, skrzydlaty kot przefruwał od czasu do czasu przez pokoje, ale najczęściej można go było znaleźć śpiącego w miejscach, gdzie najmniej się go spodziewano.

I tak mijały dni.

 

Pas wybrzeża, na którym zbudowano Zamek Erorn, znany był z łagodnego lata i ciepłej zimy. Dwa, a czasem nawet trzy plony można było zebrać co roku w normalnym czasie i zwykle jedynie w jednym, najchłodniejszym miesiącu przychodził lekki mróz i spadał śnieg. Tej jednak zimy, kiedy ukończono Erorn, śnieg zaczął padać wcześnie i nie przestawał, aż dęby i sosny i brzozy nie ugięły się pod ciężarem iskrzącej bieli lub nie zginęły pod nią całkowicie. Śnieg był tak głęboki, że jeździec na koniu znikał w nim czasem bez śladu i pomimo że za dnia słońce świeciło mocno i czysto, nie spływał, a to, co stopniało, było szybko uzupełniane następnym opadem.

Corum dopatrywał się w tej niespodziewanej zmianie klimatu jakiegoś złowieszczego znaku. W zamku było jednak nadal zacisznie, nie brakowało żywności, a czasem statek powietrzny przywoził jakiegoś gościa z któregoś z innych, nowo odbudowanych zamków. Świeżo osiedleni Vadhaghowie opuścili wprawdzie Gwlas-cor-Gwrys, ale nie wyrzekli się swych statków podniebnych. Nie istniało zatem niebezpieczeństwo, by urwać się miał kontakt ze światem. Niepokój nie opuszczał jednak Coruma. Jhary przyjmował to z niejakim rozbawieniem, Rhalina jednak traktowała stan księcia nader poważnie i za każdym razem, gdy sądziła, że wraca on myślami do Glandytha, starała się możliwie dyskretnie koić jego troski.

 

Pewnego dnia Corum i Jhary stali na balkonie wysokiej wieży i spoglądali w głąb lądu na rozległą inwazję bieli.

- Czemu właściwie ta pogoda mnie niepokoi? - spytał Corum Jharego. - We wszystkim węszę teraz rękę bogów. Ale dlaczego bogowie mieliby trudzić się uczynieniem tej zimy tak śnieżną?

Jhary wzruszył ramionami.

- Przypomnij sobie: za rządów Ładu świat był podobno okrągły. Zapewne teraz znowu tak jest, a rezultatem tej krągłości jest zmiana pogody, dająca się we znaki i w tych stronach.

Zaskoczony Corum pokręcił głową. Ledwie słuchał Jharego. Oparł się o pokryty śniegiem parapet, i mrużąc oczy przed blaskiem, wbił spojrzenie w odległą linię białych jak wszystko wokół wzgórz.

- Gdy w zeszłym tygodniu składał nam wizytę Bwy-dyth-a-Horn, dowiedziałem się, że podobnie jest w całym Bro-an-Vadhaghu. Myśl, że to dziwne zjawisko jest jakimś znakiem, nie chce dać mi spokoju. - Wciągnął zimne, czyste powietrze. - Chociaż czemu Chaos miałby zsyłać śnieg, skoro nikomu to nie przeszkadza...

- Mógłby utrudnić życie rolnikom z Lywm-an-Eshu - zauważył Jhary.

- Tak, owszem, ale w Lywm-an-Eshu nie uważają tej zimy za szczególnie ciężką, śniegu u nich jest mało. To tak, jakby coś chciało... Chciało nas zmrozić, sparaliżować...

- Chaos znalazłby coś bardziej skutecznego niż tylko obfite opady śniegu.

- Może nie stać go na więcej teraz, gdy Ład rządzi dwoma sferami.

- Nie sądzę. Jeśli już, jest to raczej robota Ładu. Rezultat kilku pomniejszych zmian geograficznych powiązanych z uwolnieniem naszych Pięciu Wymiarów od pozostałości Chaosu.

- To najbardziej logiczne wyjaśnienie - przytaknął Corum.

- O ile w ogóle jakieś wyjaśnienie jest tu potrzebne.

- Tak. Jestem zbyt podejrzliwy. Zapewne masz rację - Już miał zawrócić ku wejściu do wieży, ale nagle poczuł dłoń na ramieniu.

- Spójrz na wzgórza.

- Na wzgórza? - Corum wbił wzrok w dal. Ze zdziwieniem stwierdził, że coś tam się porusza. W pierwszej chwili pomyślał, że to zwierzę z puszczy, może lis, szukający zdobyczy. Lecz było to zbyt duże, większe nawet niż koń z jeźdźcem. Kształt był znajomy, ale Corum nie mógł sobie przypomnieć, gdzie widział go przedtem. Migotał, był częściowo w tym wymiarze, częściowo w innym. Zaczął oddalać się wolno ku północy. Przystanął i odwrócił się zapewne, gdy Corum poczuł nagle czyjeś spojrzenie. Jego lśniąca ręka dotknęła mimowolnie opaski na oku i to powstrzymało Księcia od spojrzenia w zaświaty, skąd w przeszłości otrzymywał nadnaturalne wsparcie. Z wysiłkiem opuścił rękę. Czy kojarzył ten kształt z czymś, co widział właśnie w zaświatach? Czy też może była to jakaś istota Chaosu, która wróciła, by zaatakować Erorn?

- Nie mogę tego rozpoznać - powiedział Jhary. - To zwierzę czy człowiek?

Corum nie potrafił mu odpowiedzieć.

- Żadne z nich, jak sądzę - odparł w końcu.

Kształt podjął marsz, rychło przekroczył grań wzgórza i zniknął.

- Na dole mamy statek - stwierdził Jhary. - Może powinniśmy podążyć za nim?

- Nie - odpowiedział Corum, któremu zaschło w gardle.

- Nie wiesz, co to było? Nie przypominasz sobie, Corumie?

- Gdzieś już to widziałem, ale nie pamiętam gdzie ani w jakich okolicznościach. Czy to... czy to na mnie spojrzało, Jhary, czy tylko mi się tak wydawało?

- Rozumiem. Czułeś coś dziwnego. Zupełnie, jakbyś spotkał przypadkiem czyjeś spojrzenie.

- Coś w tym rodzaju.

- Zastanawiam się, czego to coś od nas chciało i czy ma jakikolwiek związek ze śniegiem.

- Nie kojarzy mi się to ze śniegiem. Raczej... z ogniem! Pamiętam! Pamiętam, gdzie to widziałem! To, lub coś podobnego. W Krainie Płomieni, kiedy udusiłem, a właściwie kiedy ta ręka udusiła Hanafaxa. Opowiadałem ci o tym!

Z drżeniem przypomniał sobie tamtą scenę. Ręka Kwlla wyciskająca życie z krztuszącego się, krzyczącego Hanafaxa. Niewidoma Królowa Oorese z niewzruszoną twarzą. Wzgórze. Dym. Postać stojąca na wzgórzu i obserwująca jego, Coruma. Sylwetka zasłonięta przez raptownie napływające kłęby dymu.

- Może to tylko szaleństwo - mruknął. - Moje sumienie przypomina mi o niewinnej duszy, którą zabrałem, zabijając Hanafaxa. Może pamiętając mą winę, kojarzę ją tylko z postacią pojawiającą się na wzgórzu.

- Piękna teoria - stwierdził Jhary z ironią. - Ale to nie ma nic wspólnego z zabiciem Hanafaxa i poczuciem jakiejkolwiek winy, o której tak bliscy ci ludzie lubią tyle mówić. To ja pierwszy zobaczyłem postać.

- Tak, tak było. - Corum wszedł do wieży. Opuścił głowę, a ze śmiertelnego oka popłynęły łzy.

Gdy Jhary zamknął drzwi, Corum odwrócił się na schodach i podniósł głowę, by spojrzeć na przyjaciela.

- Zatem co to było, Jhary?

- Nie wiem.

- Przecież ty tyle wiesz.

- I wiele zapominam. Nie jestem bohaterem. Jestem kompanem bohaterów. Podziwiam. Zdumiewam się. Często podsuwam dobre rady, które rzadko są przyjmowane. Sympatyzuję. Interpretuję lęki, których bohater nie potrafi sobie wyjaśnić. Ostrzegam przed niebezpieczeństwami...

- Dość, stary, kpisz sobie?

- Chyba tak. I ja też jestem zmęczony, przyjacielu. Jestem zmęczony towarzystwem ponurych bohaterów, dążących ku rozmaitym przerażającym przeznaczeniom. O ich braku humoru już nie wspomnę. Pragnę towarzystwa zwyczajnych ludzi, przynajmniej na jakiś czas. Popijałbym w tawernach, opowiadał sprośne kawały, puszczał wiatry, tracił głowę dla kurewek...

- Jhary? Ty nie żartujesz! Czemu to mówisz?

- Bo jestem zmęczony tym... - Jhary zamarł. - Cóż, zaprawdę, Książę Corumie... To zupełnie do mnie niepodobne. Ten drwiący głos... Był mój!

- Tak. Był. - Corum znieruchomiał podobnie jak Jhary. - I wcale mi się nie podobał. Cóż, jeśli chcesz mnie sprowokować, to...

- Poczekaj! - Jhary przycisnął dłoń do czoła. - Poczekaj, Corumie. Czuję, jakby coś chciało opanować moje myśli, szukało sposobu, aby zwrócić mnie przeciwko moim przyjaciołom. Skoncentruj się, czy czujesz to samo?

Corum dłuższą chwilę wpatrywał się w Jharego, a potem złość ustąpiła z jego twarzy, ustępując miejsca oszołomieniu.

- Tak, masz rację. To tak, jakby dokuczliwy cień padł na tył mej głowy. Przypomina o nienawiści i o sprzeczce. Czy to sprawka tej istoty, którą widzieliśmy na wzgórzu?

- Kto wie? - Jhary potrząsnął głową. - Przepraszam za mój wybuch. Nie do wiary, żebym to ja tak do ciebie mówił...

- Ja też przepraszam. Miejmy nadzieję, że ten cień zniknie. Zamyśleni zeszli w milczeniu do głównej części zamku. Ściany lśniły srebrzyście, co znaczyło, że na zewnątrz znów zaczął padać śnieg.

Rhalina znalazła ich w jednej z galerii, gdzie kryształy i fontanny śpiewały łagodnie kompozycję ojca Coruma: pieśń miłosną skomponowaną niegdyś dla matki Coruma. To uspokajało i książę zdołał nawet uśmiechnąć się do nadchodzącej.

- Corumie - powiedziała - kilka chwil temu opanowała mnie dziwna furia. Nie umiem sobie tego wyjaśnić. Coś skłoniło mnie, by uderzyć jedną ze służących. Ja...

Wziął ją w ramiona i ucałował w czoło.

- Wiem. Jhary i ja doświadczyliśmy tego samego. Obawiam się, że to znów Chaos pracuje nad nami na swój subtelny sposób i zwraca nas przeciwko sobie nawzajem. Nie wolno nam się temu poddać. Musimy znaleźć przyczynę tego wszystkiego. Sądzę, że coś chce, abyśmy się nawzajem pozabijali.

W jej oczach pojawiło się przerażenie.

- Och, Corumie...

- Nie wolno nam się temu poddać - powtórzył.

Jhary podrapał się po nosie i uniósł brwi.

- Zastanawiam się, czy tylko nas to spotkało. Ta obsesyjna nienawiść. A jeśli owładnęła cały kraj... Co wtedy, Corumie?


Rozdział drugi

CHOROBA SIĘ ROZPRZESTRZENIA

 

Najgorsze myśli przychodziły Corumowi do głowy tej nocy, gdy leżał w łóżku obok Rhaliny. Czasem pojawiał mu się przed oczami znienawidzony wróg, Glandyth-a-Krae, czasem nadpływał obraz Władcy Ładu, Arkyna, którego zaczynał obecnie winić za wszystkie swe kłopoty i nieszczęścia, niekiedy zaś widział Jhary-a-Conela i gotów był uznać jego lekką ironię za pełną kpiny złośliwość. Myślał też o Rhalinie i chwilami mógłby przysiąc, że ta kobieta usidliła go, kierując ku innemu, niż prawdziwe, przeznaczeniu. Te ostatnie wizje były najgorsze i najbardziej starał się je zwalczać. Czuł, jak jego twarz wykrzywia się z wściekłości, a palce zwierają w pięści, słyszał charkot dobywający się z ust. Ciało dygotało z gniewu i żądzy zabijania. Przez całą noc opierał się tym strasznym popędom i wiedział, że Rhalina podobnie zmaga się z narastającą furią, z gniewem, który niczemu nie służy, nie ma się na czym skupić i nie może w żaden sposób znaleźć ujścia.

Krwawe wizje. Wizje tortur i okaleczeń gorsze niż wszystko, z czym zapoznał go Glandyth. Na dodatek tym razem to Corum był katem, a jego ofiarami ci, których ukochał najbardziej.

Wiele razy w ciągu nocy zrywał się z krzykiem. Było to tylko jedno słowo - Nie! Nie! Nie! - i wyskakując z łóżka patrzył z nienawiścią na Rhalinę.

A Rhalina odwzajemniała mu takim samym spojrzeniem.

Jej wargi unosiły się, odsłaniając białe zęby. Nozdrza drgały jak u zwierza, a dziwne odgłosy dobywały się z głębi gardła.

Potem on przezwyciężał gniewne impulsy i wołał do niej, przypominał jej, co naprawdę się dzieje. Potem leżeli objęci ramionami, wyczerpani napięciem.

 

Śnieg zaczął topnieć. Zupełnie, jakby zaszczepiwszy zarazę gniewu i nienawiści, uznał swe zadanie za wypełnione i postanowił zniknąć. Corum wybiegł któregoś dnia z zamku i zaczął okładać białą okrywę mieczem, wygrażając i winiąc ją za całe cierpienie.

Lecz Jhary był już pewien, że śnieg spadł w naturalny sposób i że to tylko zbieg okoliczności. Próbował uspokoić przyjaciela. Udało mu się skłonić Coruma do opuszczenia i schowania miecza. Drżąc stanęli obok siebie w świetle poranka, obaj tylko po części ubrani.

- A co z postacią na wzgórzu? - dyszał Corum. - To też był zbieg okoliczności, przyjacielu?

- Mógł być. Mam wrażenie, że wszystkie te rzeczy zdarzyły się w tym samym czasie, ponieważ zdarzyło się coś jeszcze. To tylko cienie jakiegoś ogólniejszego zjawiska, rozumiesz?

Corum wzruszył ramionami i wywinął rękę z uścisku Jharego.

- Ogólniejszego zjawiska? Czegoś istotniejszego? O to ci chodzi?

- Tak. Czegoś bardziej znaczącego.

- Czy to, co dzieje się z nami, nie jest już i tak trudne do zniesienia i wystarczająco nieprzyjemne?

- Owszem, jest.

Corum pojął, że przyjaciel stara się go udobruchać. Postarał się przywołać uśmiech na twarz. Poczuł się bardzo wyczerpany. Tłumienie strasznych pragnień wymagało tyle siły... Otarł czoło wierzchem prawej dłoni.

- Musi być sposób, aby nam pomóc. Boję się. Boję się...

- Wszyscy się boimy, Książę Corumie.

- Boję się, że którejś nocy zabiję Rhalinę. Zrobię to, Jhary.

- Lepiej będzie zamieszkać osobno i zamykać się w swoich pokojach. Pozostali mieszkańcy zamku znoszą to równie ciężko jak my.

- Zauważyłem.

- Oni też muszą się odseparować. Mam im to powiedzieć?

Corum gładził palcami kulkę na rękojeści miecza, a jego obwiedzione czerwienią prawe oko patrzyło szeroko, przenikliwie.

- Tak - powiedział nieobecnym głosem. - Powiedz im to.

- I ty zrobisz to samo? Przez cały czas staram się sporządzić napój, coś, co by nas uspokajało i gwarantowało, że nie skrzywdzimy się nawzajem. Osłabi to oczywiście nasz refleks, pewnie nas trochę otępi, ale to lepsze niż wzajemnie wyrżnąć się w pień...

- Wyrżnąć? Tak. - Corum wpatrywał się w Jharego. Jego jedwabny kaftan drażnił go pretensjonalnością, chociaż jeszcze całkiem niedawno wzbudzał podziw. I ten grymas na twarzy... Co to było? Kpina? Czy Jhary kpił sobie z niego?

- Dlaczego ty?... - urwał, zdając sobie sprawę, że znów ulega szaleństwu. - Musimy opuścić Zamek Erorn. Może jakiś... jakiś duch go zamieszkuje. Jakaś zła siła, pozostawiona przez Glandytha. To możliwe, Jhary, słyszałem o takich wypadkach.

Jhary spojrzał nań sceptycznie.

- To jest możliwe! - krzyknął Corum. Dlaczego Jhary był czasem tak głupi?

- Jest możliwe. - Jhary potarł czoło i skubnął koniec nosa. I jego oczy były zaczerwienione, i on też myszkował uważnie wzrokiem po bokach. - Jest możliwe. Tak. Ale niezależnie od tego musimy stąd odejść. Masz rację. Musimy sprawdzić, czy tylko Zamek Erorn ogarnięty jest chorobą. Musimy zobaczyć, czy inni cierpią podobnie jak my. Jeśli uda nam się ruszyć statek z wewnętrznego dziedzińca... Śnieg już z niego spłynął... Musimy udać się do... Ja muszę... - Umilkł. - Zaczynam bredzić. To ze zmęczenia. Ale musimy odszukać naszego przyjaciela, Księcia Yurette i spytać, czy i on czuje to samo.

- Proponowałeś to wczoraj - przypomniał mu Corum.

- I zgodziliśmy się, prawda?

- Tak. - Corum powlókł się ku bramie zamku. - Zgodziliśmy się. I przedwczoraj też się zgodziliśmy...

- Musimy poczynić przygotowania. Czy Rhalina zostanie, czy pojedzie z nami?

- Dlaczego pytasz? To impertynenckie... - Corum znów się opanował. - Wybacz mi, Jhary.

- Wybaczam.

- Co to za siła, że aż tak nas opanowała? Zwraca przeciw sobie starych przyjaciół. Sprawia, że chwilami pragnę zabić kobietę, którą kocham najbardziej na świecie.

- Nigdy tego nie odkryjemy, jeśli tu zostaniemy - rzucił Jhary porywczo.

- Dobrze zatem. Weźmiemy łódź powietrzną. Czy czujesz się na siłach, by ją poprowadzić?

- Znajdę siły.

 

Świat zszarzał wraz ze stopnieniem śniegu. Drzewa były szare, wzgórza były szare i trawa wyglądała szaro. Nawet Zamek Erorn i jego cudownie kolorowe wieże miały szary wygląd i ściany wewnątrz też były szare.

Późnym popołudniem, tuż przed zachodem słońca, Rhalina zawołała Coruma i Jharego.

- Chodźcie! - krzyknęła. - Zbliżają się dwa statki powietrzne. Dziwnie się zachowują.

Stanęli przy jednym z okien wychodzących na morze.

W dali dwa piękne metalowe statki podniebne krążyły i nurkowały niby w skomplikowanym tańcu, muskając powierzchnię szarego oceanu, by potem poderwać się z wielką szybkością w górę. Zupełnie jakby każdy z nich starał się za wszelką cenę znaleźć za rufą drugiego.

Coś błysnęło.

Rhalina głośno wciągnęła powietrze.

- Używają broni! Tej strasznej broni, którą zniszczyli Króla Lyra i jego armię! Oni walczą, Corumie!

- Tak - powiedział ponuro. - Widzę.

Jeden ze statków zachwiał się nagle i wydawało się, że zaraz zawiśnie nieruchomo w powietrzu. Potem przewrócił się i ujrzeli drobne figurki wypadające z jego pokładu. Wówczas wyprostował lot i skierował się w górę, wprost na drugi statek, usiłując go staranować. Tamten jednak zdołał wykonać unik, a uszkodzony okręt leciał dalej tym samym kursem wznosząc się coraz wyżej, aż stał się tylko drobną plamką wśród płynących po szarym niebie chmur.

Wrócił jednak, nurkując w stronę nieprzyjaciela, który tym razem został zaskoczony i otrzymawszy cios w rufę, zaczął spadać spiralą ku morzu. Sprawca tego runął prosto do wody i zniknął pod falami. Tylko trochę piany znaczyło miejsce, gdzie zatonął.

Pozostały statek powstrzymał upadek po spirali i lotem szybowym skierował się ku lądowi, mierząc w brzeg po drugiej stronie zatoki. Nagle zmienił gwałtownie kurs i leciał teraz prosto na zamek.

- Czy chce w nas uderzyć? - spytał Jhary.

Corum wzruszył ramionami. Zaczął uważać Zamek Erorn raczej za nawiedzone więzienie niż za swój dom. Jeśli statek uderzy w Erorn, to będzie prawie tak, jakby zadał cios w głowę księcia, uwalniając kipiącą w niej przerażającą furię.

W ostatniej chwili statek skręcił i przymierzył się do lądowania na szarej murawie tuż za bramą.

Lądowanie było nieudane; Corum ujrzał smużki dymu dobywające się z rufy i krętymi szlakami wznoszące się w powietrzu. Pasażerowie zaczęli wyskakiwać na ziemię. Bez wątpienia byli to Vadhaghowie - wysocy, w rozwianych płaszczach i łańcuszkowych kolczugach ze złota lub srebra, spiczastych hennach, z wysmukłymi mieczami w dłoniach. Przez topniejące resztki śniegu pomaszerowali ku zanikowi.

Corum pierwszy rozpoznał tego, który prowadził pochód.

- ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin