STEFAN WIECHECKI
(WIECH)
„PIĄTE PRZEZ DZIESIĄTE - WSPOMNIENIA WARSZAWSKIE”
SPIS RZECZY
Od autora
Na tamtych ulicach
Połknąłem bakcyl teatru
Pan dyrektor - to ja
„Gliny idą!”
A może by tak - dziennikarstwo?
Kariera szemranej mowy
W „greckim” sądzie
Zamiast kawioru - dzwonek
Mój sobowtór - Gieniek Kopycińszczak
Kiepura i gorzkie migdały
Pamiętne spotkania
„Pod dwójką”
Mikado śmiechu
Pierwsza książka'
Laury i kopniaki
„No to ci powiem”
„Ostatnia szansa”
Humor ulicy
Sylwester
Śmiech i śmierć
Powstanie wszystko zmieniło
Imieniny w Pruszkowie
„Pięć patyków”
„Jeszcze się pan naczytasz”
I znów „Expresiak”
Rotszyld mnie ratuje
Właściciel szpitala
Powrót do życia rodzinnego spotkań autorskich
Szpagatowa inteligencja
Jak mi się udało nie zostać radnym
Kochaś
Skąd się wziął Maniuś Kitajec
Poznaję żywego Piecyka
„Prosimy o jasne piwo”
Miasto szaleje
Biały paw
Literat w hotelu
Biskup czyta lepiej
„Ależ ja nie piję!”
„Marzyłam o poznaniu pana”
Lipa, nie mgła
Od Nowego Bródna do Nowego Jorku
NA TAMTYCH ULICACH
Właściwie powinienem teraz być jakimś emerytowanym generałem brygady lub co najmniej kapitanem piechoty, oczywiście też na rencie. Dziecinne lata moje bowiem upływały w atmosferze bojowo-patriotycznej, w cieniu powstań narodowych, w ogniu walk rewolucyjnych roku 1905. Cień powstania listopadowego zaciążył już nad moim urodzeniem, gdyż przyszedłem na ten świat w małym domku na Woli, na wprost kościółka Sowińskiego. Rodzice moi opuścili to historyczne sąsiedztwo, kiedy miałem chyba coś z półtora roku, więc o bohaterskiej śmierci generała i walkach na wolskiej reducie dowiedziałem się znacznie później, ale coś tam widocznie wsiąkło w duszę oseska, bo niesłychanie potem byłem dumny ze swego miejsca urodzenia i na wałach reduty spędzałem liczne wagary w latach szkolnych. Leżąc w bujnej trawie rozpamiętywałem przebieg ostatniej bitwy tego powstania i w wyobraźni brałem w niej czynny udział jako adiutant jednonogiego dowódcy. Z bohaterami roku 1863 miałem już kontakt osobisty. Wielu z nich żyło wówczas, znajdowało się w moim otoczeniu. W oficynie domu przy ulicy Wielkiej, gdzie mieszkaliśmy po wyprowadzeniu się z Woli, miał na antresoli mały warsztacik szewc, pan Dobrosielski. Lubiłem tam przesiadywać słuchając wspomnień o powstaniu, w którym pan Dobrosielski brał udział. W barwnych jego opowieściach, bo miał stary łatacz butów rzadki dar opowiadania, odżywały bitwy pod Małogoszczą, Rudnikami i Radomiem. Wszystko to, opowiadane soczystą, najczystszą gwarą warszawską XIX wieku, zapadało wraz z tą gwarą w duszę i pamięć dziesięcioletniego chłopaka, który krył się tutaj, w szewskim warsztaciku, przed argusowym okiem pani Zofii, korepetytorki, na próżno go poszukującej po całym podwórzu tej ogromnej posesji. Ale jeszcze przedtem inny bohater powstania pojawił się na horyzoncie mojego życia. Był to tak zwany dziadek Byszewski. W roku 1904 chyba, po urodzeniu się następcy tronu rosyjskiego, car Mikołaj II ogłosił amnestię dla pozostałych jeszcze przy życiu zesłańców z roku 1863 przebywających na Syberii. Wrócił też wówczas kuzyn mego ojca, dziadek Byszewski, który znalazł się na Syberii jako dwudziestoletni młodzieniec. Teraz miał lat sześćdziesiąt parę, przestrzeloną podczas usiłowania ucieczki przez rzekę Jenisej nogę i zamiłowanie do wysokoprocentowych napojów rozgrzewających. Wrócił do oczekującej go przez lat czterdzieści żony, z którą rozdzielono go w pół roku po ślubie. Pamiętam babcię Byszewską. Była to rumiana siwowłosa staruszka pełna życiowego wigoru, nie mogąca się pogodzić z drobnymi przyzwyczajeniami swego cudem odzyskanego męża. W wypadku takiej rodzinnej scysji dziadek Byszewski ukrywał się przed zrzędzeniem małżonki u nas. Podczas nieobecności zajętych pracą naszych rodziców dotrzymywał towarzystwa mnie i memu o półtora roku starszemu bratu, Edmundowi. Bardzo lubiliśmy wizyty dziadka Byszewskiego. Uzbrojeni przez niego w kije od szczotek, przechodziliśmy przeszkolenie wojskowe. Dziadek Byszewski stawał przed nami wyciągnięty jak struna i podawał komendę: - Smirna!
Oznaczało to: „Baczność!” Stary powstaniec po latach katorgi i zesłania zapomniał brzmienia polskiej komendy wojskowej, ale nam to nie przeszkadzało. Sprawnie poruszały się kije w rękach przyszłych żołnierzy przyszłego wojska polskiego w takt rosyjskich rozkazów. Do marzeń o karierze wojskowej w przyszłości dołączyły się wkrótce aspiracje aktorsko-autorskie. A doszło do tego w następujący sposób. Kamienica przy ulicy Wielkiej 45 była wielką skrzynią czynszową, zamieszkiwało ją ze stu chyba lokatorów, obdarzonych przez los licznym przychówkiem, stanowiącym pierwszych moich towarzyszy zabaw podwórzowych i utrapienie miejscowego dozorcy, stylowego warszawskiego ciecia, zwanego poufale Wicuś Pijus. Przez owego Wicusia, jak pseudonim wskazuje, znajdującego się przeważnie na tak zwanym gazomierzu, poznałem tajniki warszawskiej mowy wiązanej. Był on jednym z pierwszych moich wykładowców nadwiślańskiego dialektu. Krótkie, ale kunsztowne jego przemówienia umoralniające spełniały wobec wrzeszczącej na podwórzu dzieciarni tę mniej więcej rolę, co obecnie śliczne telewizyjne wierszyki pana Duriasza czy urocze występy Jacka i Agatki. Zaganiały nas do łóżek z tym samym chyba skutkiem. Muszę tu stwierdzić, że każde z jego wyrażeń stanowić by mogło prawdziwą ozdobę „Słownika Wyrazów Zelżywych” profesora Wieczorkiewicza. Profesora jednak nie było jeszcze na świecie, a ja miałem chyba ze siedem lat. Jednak perły te mocno utkwiły mi w pamięci i pomogły w późniejszej pracy miłośnika i odtwórcy w piśmie gwary naszego miasta. Ale nie brakowało i innych okazji. Oto kiedyś zeszły się na naszym podwórku dwa zespoły magików z dywanikami. W jednym z nich główną atrakcję stanowił „Człowiek-Wąż”, drugi chlubił się gwiazdą występującą jako „Kobieta-Krzesło, czyli tajemnicze zjawisko dwudziestego pierwszego wieku”. Żaden z dyrektorów nie chciał ustąpić i zaczęło się ku uciesze lokatorów podwójne przedstawienie. Dwie katarynki grały różne melodie. „Człowiek-Wąż” wił się koło trzepaka, „Kobieta-Krzesło” cudownie znikała pod tajemniczą zasłoną. Dopiero przy zbieraniu pieniędzy nastąpił konflikt między dyrektorami, którzy mówili do siebie przejmującym szeptem:
- Idźżeż ty, lebiego niewidymko, co na puc nabierasz publikie. Cała forsa mnie się należy. Na Felka Minogie nikt nie patrzy, bo za dużo wsuwa, walizka mu urosła i na „Człowieka-Węża” wcale nie jest podobny. Nie widzisz, że publika rzuca forsę dla „Kobiety-Krzesła”?
- Daj spokój, owieczko za wełnę szarpana, komu zalewasz kolejkie zjawiskiem dwudziestego pierwszego wieku, kiedy i tak każdy widzi, że Mańka Kapeć ma lat pięćdziesiąt! A poniekąd z tajemniczem krzesłem także samo lipa. Blat się w niem wyjmuje i Mańka najeżdża dołem, kiedy ją płachtą nakryjesz.
I od słowa do słowa wezwano pogotowie. Duża draka. Ale wyparte nieraz przez Wicusia z podwórza dzieciaki i na ulicy znajdowały wiele ciekawych rzeczy. Na rogu Siennej był sklep kupiecki pana Andrzejewskiego z chałwą i daktylami na wystawie. Obok mieścił się zakład tapicerski pana Mojżesza Ryndzuńskiego. Nieco dalej cukiernia pana Szczerkowskiego, demonstrująca w witrynie wspaniałe torty z fontannami z czerwonego lukru. Po drugiej stronie ulicy znajdował się skład lamp i porcelany pana Dawida Minerała. Otóż przed tym to sklepem zjawił się któregoś dnia, ku wielkiej naszej radości, jakiś wstawiony facet z długą żelazną belką na ramieniu. Na razie stał z przymkniętymi oczami, a potem zaczął wchodzić do składu. Ale przez roztargnienie nie zmienił położenia belki, która bokiem absolutnie nie chciała się zmieścić. Wstawiony szarpał się z nią bezskutecznie kilka minut, ale w końcu zrozumiał swój błąd, nadał szynie właściwy kierunek i wszedł do magazynu, wybijając za jedynym zamachem dwie szyby w podwójnych drzwiach. Nagłe zjawienie się belki w sklepie wywołało okrzyki przestrachu ze strony właściciela i personelu:
- Uj, co to jest? Co się zrobi, co?
- Szynę przyniosłem.
- Co znaczy szynę, jaką szynę, tu nie potrzeba żadne szynę!
- W jaki sposób nie potrzeba? - odparł tragarz i odwrócił się ku stojącemu za nim gospodarzowi. Belka wykonała przy tym pół obrotu i strąciła na podłogę tuzin wiszących u sufitu żyrandoli.
- Nieszczęście na mój interes! Co on tu chce, ten chamuś, wychodź pan już! - wołała z kasy przeraźliwym dyszkantem pani Minerał.
Ponieważ kasa znajdowała się z przeciwnej strony, tragarz, chcąc udzielić wyjaśnień właścicielce sklepu, znowu musiał się odwrócić, i zdemolował resztę żyrandoli. A że i inne osoby, znajdujące się w magazynie, żądały wyjaśnień w sprawie belki, trynknięty jej posiadacz wykonał kilka ewolucji, wskutek czego wytłukł w drobny mak wszystkie lampy biurkowe oraz nocne i zamienił w kupę gruzów dwa kompletne serwisy. Kres zniszczeniu i naszej zabawie położył wreszcie wezwany stójkowy.
Nie były to zresztą jedyne sklepy pochłaniające naszą uwagę na Wielkiej i ulicach okolicznych. Całą watahą wybiegaliśmy aż na Marszałkowską, gdzie, niedaleko Siennej, istniał magazyn materiałów artystyczno-malarskich pana Wadowskiego. Na wystawie oprócz rozłożonych pięknie farb wodnych i olejnych, pasteli i różnobarwnych kredek widniały oprawione w złocone ramy reprodukcje malarstwa polskiego. Tu budziły pierwsze niepokoje lekko zawoalowane biusty Franciszka Zmurki. Tu przyciągał nasze oczy obraz Kossaka przedstawiający szarżę Czerkiesów na tłum przed kościołem Świętego Krzyża. Pan Wadowski wystawiając go składał dowód odwagi, choć czasy były już rewolucyjne i na niejedno można było sobie pozwolić. Naprzeciwko, w domu towarzystwa ubezpieczeń „Rosja”, w wytwornym wnętrzu sklepowym, wśród cicho tykających zegarów obsługiwał klientów jeden z najlepszych zegarmistrzów-jubilerów warszawskich, równie wytworny pan Adolf Modro. Na razie jego wystawa nie interesowała specjalnie bandy chłopaków z Wielkiej, znacznie ciekawsze rzeczy leżały w witrynie sklepu z cukrami firmy „Złoty Ul” na rogu Świętokrzyskiej. Kiedy jednak ukończyłem lat dziewięć i z klasy wstępnej przeszedłem do pierwszej, zawarłem znajomość z panem Modro, a mianowicie kupiła mi tam mama piękny, cieniutki, ciemno oksydowany uczniowski zegarek kieszonkowy. Tak się zdarzyło, że zaraz na drugi dzień zegarek, zjeżdżając po poręczy z pierwszego piętra, spadł na schody, oczywiście razem z właścicielem. Właścicielowi nic się nie stało, ale zegarek przestał chodzić - coś w nim tam pękło. Bardzo speszony, w tajemnicy przed mamą poszedłem do zegarmistrza. Pan Modro eleganckim ruchem poprawił w oku monokl, otworzył czasomierz, zajrzał do wnętrza, po czym powiedział uprzejmym tonem:
- G... chłopu, nie zegarek, kiedy się z nim obchodzić nie umie, kawalerze.
Od tej pory, oddając do naprawy zegarek, zawsze się czuję zażenowany i pełen winy.
Wiele rzeczy działo się na ulicy Wielkiej. Były to lata pierwszych podmuchów, rewolucji, lata 1905-1907. W moich oczach padali śmiertelnie ranni od salw piechurów litewskiego pułku podczas manifestacji na placu Grzybowskim. Do tej pory widzę czołgających się jezdnią okrwawionych ludzi. Widzę siebie i brata Mundka, jak przemykamy się w towarzystwie dziadka pod murami domów. Po chodnikach, i środkiem ulicy jadą kozacy z gołymi szablami w rękach. Jeden podjeżdża blisko, napiera na nas koniem. Jesteśmy przy bramie, ale furtka zamknięta. Dziadek stuka w nią laską. Kozak jest coraz bliżej. Już czujemy oddech konia, zapach potu i dziegciu. Dziadek zdzielą konia laską w łeb. Kozak wznosi szaszkę w górę. W tej chwili furtka się otwiera, wpadamy do bramy. Jesteśmy w domu. Była to tzw. „krwawa środa”, 15 sierpnia 1906 roku, kiedy to bojowcy urządzili prawdziwy pogrom carskiej policji i żandarmerii. Padło wtedy trupem mnóstwo stójkowych, rewirowych i agentów Ochrany. Na opustoszałych ulicach byli tylko bojowcy, wojsko, kozacy, no i my z Mundkiem, spokojnie wracający sobie na Wielką z Nowolipia, z imienin kuzynki Marysi. Na szczęście, na rogu Bagna czekał na nas dziadek, pod którego opieką dostaliśmy się do domu.
W ogóle były to czasy spowite „dymem pożarów i kurzem krwi bratniej”. Nasze młode oczy codziennie niemal patrzyły na krew płynącą po bruku. Padali ludzie w walkach bratobójczych między bojówkami różnych partii. Płonęły sklepy carskiego monopolu wódczanego. Wybuchały bomby rzucane na carskich siepaczy. Sunęły po ulicach pochody z czerwonymi i biało-czerwonymi sztandarami. Mieszały się z sobą pieśni Na barykady, ludu roboczy i Boże, coś Polskę. Powstały wówczas polskie szkoły, których duch sprawił, że jako uczniowie klas pierwszych postawiliśmy się z Mundkiem sztorcem całej carskiej potędze. Było to w kilka lat później w Częstochowie, na placu przed cerkwią w alei Najświętszej Panny Marii. Odbywała się jakaś parada wojskowa. Wmieszani w tłum, przypatrywaliśmy się z bratem defiladzie miejscowego pułku rosyjskiej piechoty. Nagle wojsko stanęło, sprezentowało broń, a orkiestra zagrała Boże, cara chroni. Wszyscy cywile odkryli głowy, z wyjątkiem nas dwóch. Staliśmy w tym tłumie w czapkach polskiej szkoły i ani nam się śniło je zdejmować. Wszyscy patrzyli na nas ze zdumieniem, a nawet z przestrachem. Niektórzy z obecnych szeptali do nas:
- Czapki z głowy!
A my nic. Staliśmy dumni i nieprzystępni, choć przyznaję, że miałem lekkiego pietra. Ale mina Mundka dodawała mi odwagi. Nagle przez tłum zaczął się do nas przedzierać stójkowy, ogromne chłopisko z wielkimi płowymi wąsiskami. Podszedł i powiedział cicho po polsku:
- Uciekajta stąd, chłopaki. Ino żywo.
Odeszliśmy wolno z minami Kmiciców, którzy niegdyś wysadzili tu, w pobliskim klasztorze, szwedzką kolumbrynę.
Za rejteradę przed stójkowym odegraliśmy się na jakimś gimnaziście ubranym w rosyjską rubaszkę. Przegoniliśmy go dwa razy dookoła cerkwi z krzykiem:
- Jakżeś ty się ubrał, szczeniaku! Ale kiedy zaczął wrzeszczeć:
- Garadawoj! - zwialiśmy w stronę klasztoru.
Tak to prowadziliśmy się w Częstochowie, dokąd wysłali nas rodzice na modlitwę, kontemplację i przyrzeczenie poprawy. Powróćmy jednak do Warszawy na Wielką. Nieopodal magazynu pana Minerała, w niewielkim sklepiku mieścił się mój pierwszy wydawca. Była to mała drukarenka, nazwiska właściciela już nie pamiętam, ale chyba nazywał się pan Dąbrowski. Wydawnictwo pana Dąbrowskiego specjalizowało się w wypuszczaniu w świat zbiorków piosenek pod takimi tytułami, jak Huśtaj mnie, Antoś, I krok w krok. Stary Cygan, Biały pokoik itp. Ale prócz tego wydawało dwa magazyny, jeden nazywał się „Stefan Wenkie, znakomity detektyw warszawski”, a drugi nosił marsowy tytuł „Wiarus”. Otóż mając lat dwanaście, napisałem do tego Wiarusa nowelę. Tytułu już sobie nie przypominam, ale był równie wstrząsający, jak i fabuła, która opiewała dramatyczny koniec literata umierającego z głodu w nie opalanej izdebce, oczywiście na poddaszu, przy dwudziestu ośmiu stopniach mrozu, podług Celsjusza. Utwór posłałem pocztą, incognito, i łatwo sobie wyobrazić moją radość, gdy w następnym już tygodniu ujrzałem swoje dzieło w druku, opatrzone mrożącą krew w żyłach ilustracją.
POŁKNĄŁEM BAKCYL TEATRU
Przedtem jeszcze poznałem uroki autorskich i scenicznych triumfów biorąc udział w przedstawieniach amatorskich, urządzanych w mieszkaniu mego serdecznego podwórkowego przyjaciela, Władzia Koniecznego. Po prostu któregoś dnia postanowiliśmy z Władkiem zostać aktorami. Pan Konieczny, ojciec Władka, był właścicielem zakładu introligatorskiego i jego pracownia idealnie nadawała się na lokal teatralny. Była bowiem dwupoziomowa, przy czym wyższa część warsztatu stanowiła jakby gotową naturalną scenę, na niższej urządziło się widownię. Z dekoracjami również nie było kłopotu. Introligatornia miała pod dostatkiem różnokolorowego papieru, z którego wyklejaliśmy piękną oprawę sceniczną, jakiej nie powstydziłby się niejeden z dzisiejszych znakomitych scenografów. Na dzień przed premierą zasiadaliśmy z Władkiem do pisania sztuki. Oczywiście nie były to utwory zbyt obszerne, składały się zazwyczaj z kilku zdań, stanowiących jakby ogólne wskazówki, na jaki temat należało mówić na scenie. A więc nie wiedząc nic o tym tworzyliśmy najprawdziwszy teatr dell arte. Główne role graliśmy my dwaj, spełniając jednocześnie funkcje maszynistów oraz bileterów, kontrolujących zaproszenia, żeby nie przedostała się na widownię „granda” z sąsiednich podwórek, która mogłaby wygwizdać przedstawienie. Przy zastosowaniu więc tych ostrożności widowiska odbywały się w należytym nastroju i powadze. Egzystencję teatru i jego świetnie zapowiadającą się przyszłość przerwało nagle zarządzenie właściciela lokalu, pana Koniecznego, likwidującego naszą placówkę, która podobno przeszkadzała w pracy introligatorni, zużywając na przykład klientowski ozdobny papier do przystrojenia sceny. Teatr został zamknięty, ale jego bakcyl pozostał w duszach twórców. Obaj z Władkiem zasililiśmy potem szeregi aktorów modnych wówczas w Warszawie teatrów amatorskich. Nie pamiętam już, w ilu i jakich przedstawieniach tego typu brałem udział, choć niekiedy jakiś drobny przedmiot zabłąkany w szpargałach domowych przypomina tamte teatralne przeżycia.
Oto znalazłem kiedyś karbowaną kunsztownie bibułkę, a na niej wydrukowany ozdobnym drukiem program przedstawienia amatorskiego w Stowarzyszeniu Techników przy ul. Włodzimierskiej. (Dziś jest to nowa ulica nazywa się Czackiego.) W programie obok swego znalazłem nazwiska innych wykonawców: Lecha Niemojewskiego i Bohdana Pniewskiego, przyszłych znakomitych architektów polskich. Wtedy byli studentami. Marszczona bibułka, dostarczana teatrom amatorskim dla reklamy przez znaną firmę perfumeryjną „Fryderyk Puls i Synowie”, po latach zachowała nikły zapach perfum, którymi była nasycona. Tak, że występowało się tu i tam, ale główną działalność teatralną uprawiałem w swojej szkole. A było nią ośmioklasowe Gimnazjum Filologiczne Wojciecha Górskiego, mieszczące się w Warszawie przy ulicy Hortensji (dziś Górskiego). Tu przeżyłem pierwsze potyczki z cenzurą. Stanowił ją sam dyrektor Górski - świetny pedagog, wychowujący młodzież własnymi, nowoczesnymi jak na owe czasy, metodami. Między innymi należał do nich stały teatr szkolny, prowadzony przez uczniów.
Jednym z kierowników tego teatru byłem przez jakiś czas ja. Jako słuchacz szóstej chyba klasy. Ponieważ oprócz powołania aktorskiego czułem jeszcze iskrę bożą w kierunku dramaturgii, dostarczałem teatrowi potrzebnego repertuaru, czyli tak zwanych wówczas komedyjek. Dyrektor Górski mimo swego liberalnego stosunku do naszej sceny wymagał jednak przedstawiania sobie do akceptacji utworów, które miały być wystawione. Oczywiście krępowało to górne loty etatowego dramaturga. Napisałem właśnie wspaniały skecz pt. „Na wakacjach”, kończący się płomiennym pocałunkiem między bohaterami: uczniakiem i pensjonarką. Naturalnie szans na przejście przez cenzurę utwór, moim zdaniem, nie miał żadnych. A bardzo nie chciałem, żeby dzieło zostało stracone dla potomności. Postanowiłem więc wystawić je warunkowo, wykorzystując fakt, że dyrektor wyjeżdżał często na niedzielę do swojego mająteczku w Grójeckiem. O ile więc „Góral” wyjedzie, skecz, stanowiący jeden z numerów programu, idzie. W przeciwnym razie oczywiście odpada. Wszystko składało się doskonale - pedagog wyjechał. Przedstawienie się odbywa. Ja w roli sztubaka prowadzę kunsztowny flirt z najwybitniejszą naszą „aktorką”, autentyczną pensjonarką z gimnazjum żeńskiego pani Lange, i nagle, w momencie zbliżającego się pocałunku, dochodzi mnie zza kulis przejmujący szept któregoś z kolegów „artystów”: - „Góral” na sali!
Rzucam okiem na widownię i rzeczywiście spostrzegam stojącego przy drzwiach w głębi sali dyrektora. Jest swojej czarnej długiej pelerynie, ręce ma skrzyżowane na piersiach, patrzy na mnie surowo. Przyznam się, dusza uciekła mi w pięty. Pocałunek jednak został wzięty. Właściwie nie był to pocałunek, raczej pchnięcie w oko. I to podobno dość mocne. Rzecz dziwna, ale wszystko skończyło się dobrze. Dyrektor wezwał mnie nazajutrz do siebie i oświadczył, że jest mu bardzo przykro z powodu tego braku zaufania do niego.
- Zasmuciłeś mnie, dziecino, przecież ja bym ci to puścił. To było zgrabne i bardzo przyjemne.
A „dziecina” pod wąsem (bardzo wcześnie mi się sypać zaczęły) siedziała na brzegu krzesełka i myślała sobie: „Gadaj zdrów, kochany dyrku. Nie puściłbyś!” Do dziś nie wiem, jak by to było. Tyle tylko zostało mi po tej rozmowie, że podczas wieczorów autorskich, miewanych dość często, zawsze patrzę w głąb sali, czy przy drzwiach ktoś nie stoi. Wtedy bardzo ściśle trzymam się tekstu przejrzanego przez odpowiednie instancje.
Niezależnie od występów na scenie szkolnej grywałem gościnnie, jako się rzekło wyżej, gdzie się dało. Ten nadmiar zajęć teatralnych powodował, że na mozolne studiowanie programu gimnazjalnego czasu miałem niewiele. Toteż niektóre ciekawsze klasy powtarzałem. Na szczęście zacny dyrektor Górski wprowadził w swojej szkole ustrój semestralny - półroczny. Zamiast ośmiu klas było szesnaście semestrów. Tak, że oblany uczeń tracił na powtórkę tylko sześć miesięcy zamiast całego roku. Korzystałem czasem z tego udogodnienia, co w rezultacie dawało mi co pewien czas nowych kolegów. Dawniejsi odchodzili, ale przybywali inni, często nawet sympatyczniejsi. W każdym razie powiększało się grono młodych ludzi, o których mogłem mówić, że byli moimi kolegami. I dziś nie wiem, czy jest ktoś jeszcze w Warszawie rozporządzający taką ilością byłych kolegów szkolnych. Stawało się to czasem jednak przyczyną drobnych przykrości. Nie znając dokładnie nowych towarzyszy szkolnej doli, padałem ofiarą fałszywych informacji.
Oto na początku pewnego semestru zostałem wywołany do tablicy przez nauczyciela algebry. Kazał mi rozwiązać jakieś równanie, zrobiłem to, ale nie będąc specjalnie pewny swoich wiadomości w dziedzinie nauk ścisłych, rozglądałem się po klasie szukając aprobaty. Przede wszystkim zwróciłem uwagę na siedzącego w pierwszej ławce prymusa, o którym słyszałem, że jechał na samych piątkach. Speszyłem się, bo prymus przecząco kręcił głową. Starłem więc rozwiązanie gąbką i napisałem inne. Znakomitość klasowa tym razem potwierdziła wynik, kiwając nosem na znak zgody. Pewny więc swego czekałem spokojnie, aż nauczyciel oderwie oczy od jakichś swoich notatek i spojrzy na tablicę. Spojrzał i postawił mi dwóję. Okazało się, że pierwsze moje rozwiązanie było dobre. Na pauzie wściekły dopadłem prymusa:
- Świnia jesteś, nie kolega, wisz!
Nie wiedział, o co mi chodzi. Okazało się, że miał tik nerwowy, polegający na przeczącym kręceniu głową bądź też kiwaniu nią, na przemian. Starzy jego koledzy wiedzieli o tym, ja, drugoroczniak, wpadłem. Za to w języku polskim powodziło mi się nieźle. Ale też nie udało mi się osiągnąć zbyt wysokich ocen. Może dlatego, że musiałem pisywać zazwyczaj dwa ćwiczenia. Jedno za siebie, drugie za wiernego swego przyjaciela, Stefana Kłosowskiego. W rezultacie za klasówki Stefan zbierał piątki, a ja musiałem się kontentować trójką z plusem. Nie starczało mi już inwencji twórczej na drugie ćwiczenie, pierwsze było bowiem dla przyjaciela. W dodatku musiałem je pisać „prostym charakterem”, a swoje pismem pochyłym, żeby się nauczyciel „nie pokapował”...
finiarel