Friedman C. S. - Obcy brzeg.rtf

(1344 KB) Pobierz
CS

C.S. FRIEDMAN

OBCY BRZEG

Przełożył Zbigniew A. Królicki

 

Wydawnictwo MAG Warszawa 2000

 

PODZIĘKOWANIA

Naprawdę wspaniale jest mieć pomysł na grubą książkę i każdy autor o tym marzy. Gorzej jest mieć pomysł na grubą książkę wymagającą sporej wiedzy, której się nie posiada - tego obawia się każdy pisarz. Mieć pomysł na dużą książkę wymagającą sporej wiedzy, której się nie posiada, i wyszukać ludzi, którzy nie tylko posiedli tę wiedzę, ale w dodatku umieją ją przekazać w zrozumiałym języku... a także zechcą spędzić z tobą niezliczone godziny, omawiając hakerskie metody dwudziestego ósmego wieku, narzecze Inuitów czy cokolwiek będzie trzeba, między pospiesznie zjadanymi posiłkami a czytaniem poczty elektronicznej... No cóż, takie już jest życie pisarza.

Tak więc najpierw i przede wszystkim dziękuję Paulowi Suchinderowi Dhillonowi, bez którego ta książka po prostu by nie powstała. (No, może by powstała, ale wszystkie komputerowe kawałki byłyby tak kiepskie, że nikt by jej nie czytał). Dzięki za godziny specjalistycznych wykładów, zręczne zwroty akcji i wirtualne podróże śladami hakerów... Bez ciebie nie poradziłabym sobie z tym.

Dziękuję również Anthonyemu C. Woodburyemu z University of Texas, którego nadzwyczajna znajomość północnych języków w końcu pozwoliła mi znaleźć tych kilka słów, które były mi potrzebne, aby powołać tę książkę do życia. (Proszę, by Czytelnicy zwrócili uwagę, iż zamieszczone w tej książce słowa odzwierciedlają wielowiekowe zmiany językowe. Jeśli ich pisownia jest błędna lub znaczenie nieco inne, należy traktować to jako rezultat mojej swobody artystycznej, a nie jego błąd!).Dziękuje też Cordwainerowi Smithowi za kilka cennych i inspirujących pomysłów, które niewątpliwie rozpoznają jego wielbiciele. On jest jednym z najbardziej niezwykłych pisarzy dwudziestego wieku, obdarzonym naprawdę niesamowitą wyobraźnią. (Tak, jest science fiction dziwniejsza od mojej. Koniecznie powinniście ją poczytać). A także O1iverowi Sachsowi, Tempie Grandin i wszystkim tym pisarzom, którzy usiłują ukazać nieznane krajobrazy ludzkiego mózgu. Jeśli moja proza kiedykolwiek będzie choć w połowie tak porywająca jak ich codzienne prawdy, uznam, że dokonałam czegoś wielkiego.

Dziękuję wszystkim tym, którzy utrzymywali mnie przy zdrowych zmysłach (a przynajmniej w takim stopniu, w jakim kiedykolwiek zbliżyłam się do takiego stanu) podczas pisania tej książki, a szczególnie Paulowi Hoefferowi, którego cudowna strona dla fanów podtrzymywała mnie na duchu w najtrudniejszych chwilach. Także Senji, Tinie, Fondzie, Joan, Lanyemu, Adamowi, a specjalnie Chuckowi, którego duchowe wsparcie i energiczna praca pomogły mi przetrwać te straszne ostatnie tygodnie. Nic nie może równie szybko doprowadzić człowieka do szaleństwa, jak próba ukończenia książki i jednoczesnego spakowania całego dobytku mieszczącego się w siedmiopokojowym mieszkaniu.

I dziękuję Yannowi, Mattowi oraz Petrze. Oni wiedzą za co.

Składam podziękowania Cheryl i Stanowi, którzy robili wszystko, żeby ta książka została wydrukowana na czas. Doceniam wasz trud.

Najgorętsze podziękowania składam Betsy Wollheim, istnej bogini redakcji. Nie tylko dlatego, że jest bystra, mądra i niebywale wnikliwa, ale za to, że ani razu na mnie nie krzyknęła. To rzeczywiście przejaw prawdziwej wielkości.

DEDYKACJA

Tę książkę dedykuję mojej matce, Nancy Friedman, która umarła, zanim skończyłam ją pisać.

Czasem aktami największej odwagi nie są niezwykłe czyny, o jakich lubimy czytać, lecz ciche i prawie niezauważalne. Czasem dostrzegamy ich wagę dopiero po pewnym czasie. Moja matka była kobietą niezwykłej odwagi, podnoszącą na duchu wszystkich, którzy ją znali.

Kiedy miała dwadzieścia lat, stwierdzono u niej poważną wadę serca i powiedziano, że nie dożyje trzydziestki. Mogła wtedy poddać się i zrezygnować z życia, a tymczasem postanowiła żyć, jakby nie ciążył nad nią ten wyrok i śmierć nie szła za nią krok w krok. Większość z tych, którzy ją znali, nawet nie wiedziała, że coś jej dolega. Wyjawianie tego uważałaby za słabość.

Mojemu ojcu zabraniano żenić się z nią z powodu jej choroby. Mimo to pobrali się.

Powiedziano jej, że umrze, jeśli spróbuje urodzić dziecko. Ona chciała mieć dziecko, zaryzykowała i urodziła mnie. Przeżyła. Później zaryzykowała ponownie i urodziła mojego brata.

Ci z Czytelników, którzy czytali inne moje dedykacje, wiedzą, że pojechała ze mną na Hawaje, żeby zobaczyć wulkany. Natomiast nie wiedzą, że wszędzie tam były tablice ostrzegawcze, zabraniające wstępu do różnych miejsc ludziom, którzy mają choroby serca lub układu oddechowego. Ona cierpiała na jedną i drugą, a w tym momencie była umierająca. Mimo to ignorowała te ostrzeżenia. Zwyczajna choroba serca nie mogła udaremnić jej osiągnięcia celu, dla jakiego przeleciała pół świata.Wbrew wszelkim prognozom dożyła wieku sześćdziesięciu siedmiu lat, nigdy się nie poddając, chociaż śmierć szła za nią krok w krok. Nawet pod koniec życia powiedziała mi, że głęboko żałuje tego, iż jej choroba opóźniła ukończenie tej powieści, gdyż musiałam przyjechać do Nowego Jorku, żeby się nią zaopiekować. Śmierć mogła grozić jej, ale nie miała prawa dezorganizować życia tych, których kochała.

Chciałabym, żeby matka mogła dzielić ze mną tę książkę. Chciałabym, żeby mogła zobaczyć, iż powieść się ukazała.

Przy takim życiu blednie wszelka fikcja.

 

I

W świecie, w którym dane są królewską monetą, a transmisji strzegą jedynie wymyślone przez człowieka szyfry i zawodne urządzenia, nie ma czegoś takiego jak tajemnica.

DR KIO MASADA

Wróg wśród nas, przemówienie wygłoszone na 121. Konferencji Bezpieczeństwa Kosmicznego (hologram z Guery)

 

ORBITA OKOŁOZIEMSKA OSIEDLE SHIDO

Obudziły ją głosy.

Przez chwilę Jamisia tylko leżała w ciemności, już nie śpiąc, lecz jeszcze nie w pełni przebudzona, nasłuchując. Ciche dźwięki muskały jej mózg, zlepiając się w słowa na moment czy dwa, a potem znów się rozpadały. Słowa budzące strach.

Niebezpieczeństwo.

Zdrada.

I jedno, prawie jak krzyk: Uciekaj!

Wstrząśnięta, usiadła na łóżku. Jej pokój w osiedlu Shido był uspokajająco przytulny, pełen znajomych pamiątek jej nastoletniego życia. Bilety z koncertu w osiedlu Mitsui. Kwiaty - prawdziwe kwiaty! - jakie dostała za występ w Microtechs Grand Pavilion. Na jednym rogu komódki piętrzył się stos chipów z zadaniami domowymi, wraz z hełmem, który wprowadzał ich zawartość do mózgu. Wszystko to - jej rzeczy, jej życie - takie znajome, uspokajające. Nie zawsze tak było. Czasem budziła się i znajdowała na komódce rzeczy, które nie należały (nie mogły należeć!) do niej. Czasami w jej skrytce była biżuteria, której z pewnością nie kupowała, tak sprzeczna z jej upodobaniami, że Jamisia nie mogła sobie wyobrazić, iż mogłaby ją nosić. Czasem gorsze rzeczy, przerażające, które trzęsącymi się rękami wrzucała do spal arki, zastanawiając się, kto zostawił je w środku nocy w pokoju, który tak starannie zamknęła, zanim poszła spać. Wciąż czekała, aż odezwą się prawowici właściciele tych przedmiotów, nakrzyczą na nią za to, że bez pytania wrzuciła je do spalarki... na jakąkolwiek reakcję. Jednak nikt na nią nie krzyczał. Nikt nigdy nie powiedziałsłowa, a jej ostrożne poszukiwania w osiedlowej bazie danych nie dostarczyły żadnego wyjaśnienia tych dziwnych wydarzeń ani żadnej wskazówki co do ich sensu.

Dzisiaj było inaczej - dziś przynajmniej wszystko w tym pokoju naprawdę należało do niej, a to powinno ją uspokajać. Tylko że nie uspokajało. Głosy wciąż dźwięczały w jej głowie, chociaż sam fakt, że już całkiem się rozbudziła, powinien je przegnać. Nie pojmowała większości tego, co mówiły, lecz zrozumiała kilka słów i przeraził ją ton, jakim zostały wypowiedziane.

Niebezpieczeństwo!

Zdrada!

Uciekaj, Jamisio!

Serce zaczęło walić jej jak młotem, włączając program zdrowotny: jasne słowa przewijały się na skraju pola widzenia, w czysto biologicznych kategoriach oceniając jej stan emocjonalny. PODWYŻSZONY POZIOM ADRENALINY, informował. TĘTNO PRZYSPIESZONE, CIŚNIENIE KRWI ZWIĘKSZONE, STWIERDZONO SKURCZE MIĘŚNIOWE W PIERWSZEJ FAZIE. SKORYGOWAĆ?

Zanim zdążyła odpowiedzieć, drzwi rozsunęły się, tak szybko i cicho, jakby wcale ich nie zamknęła. Do pokoju wszedł mężczyzna. Otworzyła usta do krzyku, lecz nie wydała go, tylko zadrżała i zaczerpnęła tchu, gdy rozpoznała wchodzącego.

- Zbieraj się - rozkazał jej nauczyciel, tonem tak niepodobnym do zwykłego, pełnego ojcowskiego ciepła, jak ta noc była niepodobna do każdej innej. - Zabierz wszystko, co jest dla ciebie cenne, i zrób to szybko. - Obejrzał się na drzwi, jakby sprawdzał, czy ktoś go nie śledzi. W blasku nocnego oświetlenia zobaczyła krew na jego twarzy. - Nie mamy wiele czasu.

- Co się dzieje? - zapytała i usłyszała, że głos jej drży. Nauczyciel tylko gwałtownie potrząsnął głową. Miał ponurą minę.

- Później, - Przesunął dłonią po czole, rozmazując krew, a potem zauważył, że Jamisia jeszcze się nie ruszyła. - Zrób to!

Drżąc, wyskoczyła z łóżka i ruszyła do schowka. Wiadomość na skraju pola widzenia zareagowała domyślnie na brak odpowiedzi i zgasła. No i dobrze: w tym momencie nie mogła zebrać myśli i wydać programowi odpowiednich dyspozycji.

- Co się dzieje? - spytała, chwytając kilka ubrań. Na wysokie oraz niskie ciążenie, na stan nieważkości. Nie powiedział, dokąd ruszają, więc wyjęła po kilka rzeczy z każdej przegródki schowka i wepchnęła je do torby podróżnej. - Dokąd się wybieramy?

- To napad. - Jego głos, zwykle spokojny, teraz drżał, a na twarzy perliły się krople potu. Mogła się założyć, że program zdrowotny mężczyzny też protestował błyskami na skraju jego pola widzenia. - Musieli mieć tu jakąś wtyczkę, bo systemy alarmowe zostały wyłączone. - Sięgnęła po hełm, ale ją powstrzymał. - Nie. To nie. Zbyt łatwe do wytropienia.

- Kim oni są? - zapytała.

Zawahał się i wyczuła, że zastanawiał się, ile może jej powiedzieć. Cienka czerwona strużka spłynęła mu do oka i zamrugał, żeby odzyskać zdolność widzenia.

- Nie wiem. Wszystko działo się za szybko. Kimkolwiek są, przynoszą kłopoty. - Wyrwał jej torbę z rąk i zatrzasnął. - Chodź!

Słysząc ostrzegawcze głosy, ponaglające ją, by udała się z nim w bezpieczne miejsce, nie miała innego wyjścia jak usłuchać. Wyszła z pokoju i w plątaninę ciągnących się za drzwiami korytarzy. Kiedy dotarli do najbliższej kabiny metra, chciała wsiąść, ale złapał ją za ramię i pociągnął dalej. Miała wrażenie, że wyczuwa w powietrzu jakiś ostry zapach, przenoszony ku nim przez system wentylacyjny osiedla. Czyżby dym? Czy to możliwe? Nauczyciel rzucił się biegiem, ciągnąc ją za sobą. Usiłowała dotrzymać mu kroku, ale miał znacznie dłuższe nogi, więc było to prawie niemożliwe i dwukrotnie o mało nie upadła. Co mogło się palić? Kilkaset metrów za przystankiem metra zatrzymał się, zdjął osłonę szybu naprawczego i gestem kazał jej wejść do środka. Zawahała się, przestraszona - a wtedy cała podłoga zatrzęsła się, jakby gdzieś w pobliżu coś eksplodowało. Drżąc, Jamisia przeszła przez krawędź włazu i wgramoliła się do środka. Żałowała, że nie pozwolił jej zabrać hełmu. Mogłaby połączyć się z programami monitorującymi osiedla i sprawdzić, co tu, do diabła, się dzieje... Tylko że wtedy wiedzieliby, gdzie jestem, pomyślała. Ta myśl zmroziła ją, nie wiadomo dlaczego. Była przerażona jak jeszcze nigdy w życiu.

Kiedy i on znalazł się w kanale naprawczym, zamknął klapę i kazał Jamisi iść dalej. Chętnie usłuchała, zadowolona z tego, że może skupić się na ucieczce i zapomnieć o wywołującej klaustrofobię ciasnocie tego wnętrza. Wydawało jej się, że przez całe wieki pokonywała jeden umazany smarem szczebelek za drugim, obok pokrytych kurzem zegarów i przełączników. Najwidoczniej nigdy tu nie sprzątano. Minęła ciasny korytarz i zdziwiła się, że nauczyciel też zdołał go pokonać. Następnie pokonała zakręt i szła długim, łagodnym łukiem, słuchając szeptu nakazującego jej maksymalny pośpiech. Raz czy dwa poczuła, że cały tunel zadygotał, a słysząc, jak nauczyciel gwałtownie wciąga powietrze, domyśliła się, że jakaś część osiedla została poważnie uszkodzona, zapewne podczas wymuszonego manewru. Jakby sam powiedział: Kapitalizm to surowy pan.

Czy w razie przebicia zewnętrznej osłony osiedla kanały naprawcze zamkną się samoczynnie, pozostawiając dość powietrza do oddychania? Nie wiedziała. Nawet nie chciała wiedzieć. Musiała zmobilizować całą swą odwagę, żeby posuwać się naprzód i nie myśleć o tym, co się dzieje z tyłu.

- Tu - mruknął w końcu, wskazując jakiś właz. Otworzyli go razem i Jamisia wyślizgnęła się na zewnątrz. Dalej biegł ciemny korytarz. Dlaczego nie paliły się tu światła? Nauczyciel wyszedł przez właz i kilkakrotnie tupnął w podłogę, usiłując włączyć czujniki, lecz nie zdołał.

- Dlaczego... - zaczęła, aleją uciszył.

- Posłuchaj - rzekł.

Tak też zrobiła. Nie usłyszała niczego. Żadnych odległych wybuchów ani ludzkich głosów. Ani...

Zupełnie nowy rodzaj strachu ścisnął jej pierś. Wśród ścian nie było słychać cichego pomruku wentylacji, a na twarzy nie czuła delikatnego podmuchu regenerowanego powietrza. W jej świecie te rzeczy były czymś tak zwyczajnym, że nigdy nie wyobrażała sobie, czym byłoby osiedle bez nich. A teraz znikły. A to oznaczało...

- Wysiadły systemy podtrzymywania życia? - szepnęła.

- Dranie - wymamrotał, po czym ponownie złapał ją za rękę i pociągnął za sobą. - Chodź!

Pobiegli - długimi susami, na jakie pozwalało niskie ciążenie pierścienia dokującego. Ujrzała dwa ziejące pustką otwory śluz powietrznych. Pociągnął ją dalej.

- Nie te.

Wydało jej się, że przez łomot serca i tupot stóp o metalową siatkę podłogi słyszy jeszcze coś: odgłos zbliżających się kroków za ich plecami. Głosy. Szturmowcy korporacji?

Uciekaj! - ponaglały jej własne głosy, przerażająco zgodnym chórem.

Pobiegła.

Zanim dotarli do miejsca, gdzie cumowały kapsuły, była zdyszana i bolały ją nogi, nienawykłe do większego wysiłku przy niskim ciążeniu. Patrzyła, jak nauczyciel szykuje do lotu najbliższą kapsułę, i z dreszczem zgrozy zauważyła, że to jednoosobowy pojazd. A więc wysyłał ją samą. Dokąd? Po co?

Nie sama. Nie zrobi tego. Nie poleci.

Zaufaj mu, nalegały głosy.

- Wsiadaj, Jamie.

Był jej nauczycielem, jej przyjacielem, jedynym ojcem, jakiego znała. Chciała mu ufać. Jednak odlecieć stąd samotnie, bez słowa wyjaśnienia...

- Dokąd mnie wysyłasz? - zapytała. - Co się dzieje? Zakląwszy gniewnie pod nosem, złapał ją za ramiona i obrócił twarzą do siebie. Teraz, z bliska, zobaczyła, że rana na jego twarzy była oparzeliną. Krew ściekała mu z niej po policzku i wsiąkała w kołnierz.

- Posłuchaj tego! - Ruchem głowy wskazał na korytarz, którym przyszli, ku nieustannie przybliżającym się głosom. - Są tutaj, ponieważ chcą złapać ciebie, Jamie. Rozumiesz? Chcą twego mózgu oraz tego, co w nim jest, i nie zawahają się przed niczym, żeby to zdobyć. Właśnie dlatego miałem...

Urwał. Zacisnął szczęki.

- Pomóc mi?

Spojrzał jej w oczy i odwrócił wzrok.

- Miałem cię zabić - rzekł ochryple. - I niech Bóg ma mnie w opiece, kiedy Shido dowie się, że tego nie zrobiłem. - Łagodnie lecz stanowczo popchnął ją w stronę kapsuły. - Teraz już idź, Jamie.

Drżąc, wgramoliła się do maleńkiego pojazdu. Układając się na niewygodnym, piankowym materacu, słyszała zbliżające się odgłosy. W każdej chwili wróg mógł wyłonić się zza zakrętu korytarza i zobaczyć ich. W każdej chwili.- Dlaczego? - zapytała.

- Teraz nie ma na to czasu. - Manualnie ustawiał sterowanie kapsuły, nie włożywszy na głowę hełmu. - Masz program, który wszystko ci wyjaśni we właściwym czasie. Zadbałem o to.

- Dokąd mnie wysyłasz?

Kroki słychać było coraz bliżej, a krzyki odbijały się echem w korytarzu: Tędy! Sprawdzić śluzy, sir? Szybko!.

- Daleko - powiedział, wprowadzając ostatnie instrukcje. - W tej chwili z Układu Słonecznego wylatuje liniowiec pasażerski. Powinnaś go złapać. - I pospiesznie dorzucił, uprzedzając jej protest: - To jedyne miejsce, gdzie będziesz bezpieczna, Jamie. Uwierz mi.

Uwierz mu, zawołały chórem głosy.

- Dobrze - wykrztusiła.

- Zmieniłem zapisy wyrzutni. Jeśli w ogóle połapią się, że odleciałaś, pomyślą, że udałaś się na Ziemię. Zanim zorientują się, że to mistyfikacja, będziesz już poza ich zasięgiem. Oto informacje, które będą ci potrzebne. - Sięgnął do kapsuły i wcisnął do ręki Jamisi małą kasetkę. Jego dłoń była spocona. - Odczytaj zawartość jak najszybciej, żebyś znała te dane.

Zawahał się i przez moment myślała, że pochyli się, by ją pocałować, poklepać po ramieniu, albo... coś. On jednak tylko chwycił za drzwi maleńkiego pojazdu i zaczął je zamykać.

- Przykro mi, Jamie. Wybacz mi. - Zawahał się, a potem dodał: - Przebacz nam wszystkim.

Drzwi kapsuły zatrzasnęły się ze szczękiem, zamykając ją we wnętrzu pojazdu. Na zewnątrz słyszała stłumione głosy i kilka głośnych dźwięków, które mogły być eksplozjami. Potem wszystko ucichło, gdy powietrze wokół kapsuły zostało wypompowane i pojazd otoczyła próżnia. Kiedy pojazd ruszył, Jamisia zaczęła miarowo oddychać i poczuła, jak materac dopasowuje się do jej ciała, gdy włączył się program startowy. STRES TRZECIEGO STOPNIA, ostrzegł program zdrowotny. SKORYGOWAĆ?

Kiedy kapsuła została wystrzelona, Jamisia poczuła gwałtowne szarpnięcie, jakby żelazna pięść uderzyła ją w pierś. Materac objął ją, absorbując impet. WYRÓWNAJ, powiedziała w myślach, wyobraziwszy sobie odpowiednią ikonę. W jej mózgu ten obraz zapoczątkował gwałtowny przypływ elektrycznej aktywności, biologicznej i mechanicznej, po czym kontrolę przejęła fala myślowa będąca połączeniem obydwu tych rodzajów. Puls zwolnił. Ciśnienie krwi opadło. Niezliczone symptomy wstrząsu złagodniały, osłabły i znikły.

Za okienkiem - małym łukiem nie większym od jej twarzy, mającym nie tyle pozwalać na obserwacje, co znosić skutki zamknięcia w ciasnym pomieszczeniu - widziała oddalające się osiedle Shido, oślepiające zwróconymi ku słońcu powierzchniami. Za nim wisiał niebiesko-biały sierp Ziemi, będącej domem prawie dziesięciu miliardów dusz. Ta planeta oraz jej osiedla były jedynym domem, jaki kiedykolwiek miała, a teraz opuszczała je na zawsze. Wywołany tym ból ściskał jej serce zimnym węzłem, tylko częściowo łagodzonym przez strumień chemikaliów, jakie pod wpływem fali myślowej zostały wprowadzone do krwiobiegu. Mogła poprosić program zdrowotny, żeby zrobił coś więcej, lecz nie chciała. Co oprogramowanie wiedziało o rozpaczy? Jak miało wyrównać niewypowiedziany ból wywołany nagłą utratą wszystkiego i wszystkich - w jednej chwili i nie wiadomo dlaczego?

- O Boże - szepnęła. Łzy popłynęły jej z oczu. PRZEPEŁNIENIE KANAŁU ŁZOWEGO, poinformował ją program zdrowotny. PODJĄĆ DZIAŁANIA? Drżącą dłonią otarła policzki. Zauważyła błysk światła, który pojawił się mniej więcej tam, gdzie było osiedle Shido, ale satelita pozostał już za rufą kapsuły i nie zdołała dostrzec żadnych szczegółów.

Co ze mną będzie? Miała nadzieję, że jej nauczycielowi nic się nie stało. Jednak w głębi serca wiedziała, że tak nie jest.

Miałem cię zabić.

Niezauważona, nie ścigana, maleńka kapsuła opuściła zatłoczone niebo Ziemi i poleciała dalej.

 

II

Są tacy, którzy zapłaciliby fortunę, by odkryć, jak nasi kosmopiloci nawigują w ainniq, i wielu poświęciło życie, usiłując odkryć sekrety Gildii. Tacy badacze reprezentują dwie przeciwstawne szkoły myślenia:

Według pierwszych umiejętności kosmopilotów są efektem ubocznym ich unikatowych genów i nie powtarzają się u innych ras.

Zdaniem drugich przemieszczanie statków umożliwia jakaś tajemna wiedza i gdyby inni ją posiedli, mogliby powtórzyć sukces Guery.

Oczywiście, rację mają jedni i drudzy.

Co i tak w niczym im nie pomoże.

GILDMISTRZYNI ALMA SARAJEVO

Legat milczenia, przemówienie wygłoszone na 274. Konklawe Mistrzów Gildii, Stacja Tiananmen

 

KOSMOLOT ORION

...MAYDAY... MAYDAY...

Stacja dokująca była teraz tak blisko, że jej powierzchnia wypełniła ekran, a port zmienił się w ziejącą tuż przed nimi czarną czeluść. Pilot drżał, manipulując w myślach kontrolnymi ikonami, usiłując wprowadzić frachtowiec między chwytaki.

- Podejście potwierdzone - rzekł w końcu. Mały triumf. Trzy czerwone diody na konsoli przed nim migały zawzięcie, wskazując na uszkodzenie modułów, ale wyglądało na to, że na razie zdołał je obejść. Dzięki Bogu, pomyślał kapitan frachtowca. W przeciwnym razie mogliby pożegnać się z całym cennym ładunkiem, a przy okazji i z życiem. - Zgoda... uzyskana.

Krople potu na czole pilota połączyły się w strużkę, która spływała mu po policzku, gdy frachtowiec wchodził do doku. Za szybko i za blisko - kapitan prawie słyszał zgrzyt trących o siebie płaszczyzn, gdy chwytaki przesuwały się o centymetry od lewej burty. Teraz na panelu kontrolnym świeciły się już cztery diody, a według tych odczytów do uszkodzenia wszystkich modułów doszło na stanowisku kosmopilota. Kiedy włączył dźwięk, słyszał dobiegające z tego pomieszczenia odgłosy: łoskot, wrzaski i piskliwe zawodzenie, które mogło wydobywać się z ludzkiego gardła. Nie ulegało wątpliwości, że kosmopilot zwariował. Pytanie tylko, jakie szkody poczynił, wpadłszy w szał, i jakie jeszcze wyrządzi, zanim jego Gildia zdoła go stąd zabrać?

...ALARM DLA GILDII W DOKU 306, POZIOM ŻÓŁTY, EKIPA RATOWNICZA ZGŁOSI SIĘ NATYCHMIAST...POWTARZAM, ALARM DLA GILDII W DOKU 306, POZIOM ŻÓŁTY...

- Jesteśmy na miejscu. - Pilot z westchnieniem ulgi wyciągnął się w fotelu, gdy chwytaki zadziałały. Frachtowiec lekko zadrżał i znieruchomiał, gdy ustawiły go przy śluzach powietrznych. Pilot przesunął hełm na tył głowy, pozwalając, by chłodne powietrze statku osuszyło mu spływający z czoła pot. - Dzięki Bogu.

- Tak. - Teraz migało już pięć lampek i niech Bóg pomoże temu pieprzonemu draniowi z Gildii, jeśli któreś z tych światełek oznaczało trwałe uszkodzenie statku. - Ty zajmij się formalnościami. Ja pójdę zobaczyć, co się tam stało, do cholery.

...MAYDAY... MAYDAY...

Wychodząc ze sterówki, kapitan słyszał syk śluz powietrznych, wyrównujących ciśnienie na statku z tym, jakie panowało w pierścieniu dokującym. Przynajmniej ten układ działa, pomyślał ponuro. Przynajmniej dwadzieścia trzy kapsuły cennego towaru dotarły tutaj całe, chociaż kręciły się za statkiem jak wąż cierpiący na niestrawność. Mogło być gorzej, powtarzał sobie kapitan. Mogło być tysiąc razy gorzej.

Myślał także: Zabiję tego durnego gildziarza.

Oczywiście drzwi do kabiny były zamknięte. Piloci Gildii lubili samotność. Zza drzwi dobiegał jakiś łoskot i to dziwne, piskliwe zawodzenie. Na umieszczonym obok panelu kontrolnym wystukał uniwersalny kod. Nic się nie stało. Niech to szlag! Spróbował wprowadzić inne hasło, tajny priorytetowy kod dostępu, który powinien otwierać wszystkie zabezpieczenia na statku. Mimo to te przeklęte drzwi nie otworzyły się. Cokolwiek robił ten cholerny gildziarz, to zamknął się tam na dobre.

W oddali słyszał syk otwierającego się głównego luku, ostre głosy, pytające o kierunek, i zbliżające się kroki. Pojawili się gildziarze, dwaj, z minami nie zdradzającymi cienia współczucia.

- Zamknął się w środku - powiedział kapitan do podchodzących, starając się mówić to z urazą, a nie z obawą. Ci dwaj, z ich umalowanymi gębami i czarnymi płaszczami Gildii, mogli go wzbogacić lub zniszczyć. Gdyby uznali, że źle traktował kosmopilota, lub w inny sposób złamał umowę z Gildią, nie otrzymałby już żadnych zleceń na transport transnodalny. Postaraliby się, żeby utknął na tej pieprzonej stacji, aż piekło zamarznie, albo dłużej. - Zaraz po tym, jak wróciliśmy, dostał jakiegoś...

Jeden z przybyłych odepchnął go na bok i z fałd szaty wyjął jakiś przyrząd.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin