Dick Philip K. - Budowniczy.TXT

(23 KB) Pobierz
Autor: PHILIP K. DICK
Tytul: Budowniczy

(The Builder)

z "NF" 3/98

   - E. J. ELWOOD! - zawo�a�a Liz niecierpliwie. - Nie 
s�uchasz niczego, co m�wimy. I nic nie jesz. Co, u licha, 
si� z tob� dzieje? Czasami po prostu nie mog� ci� zrozumie�.
   Przez d�ugi czas nie by�o odpowiedzi. Ernest Elwood nadal 
ich nie zauwa�a�, utkwiwszy wzrok w p�mrok za oknem, jak 
gdyby s�ysza� co�, czego oni nie mogli us�ysze�. Wreszcie 
westchn��, prostuj�c si� na krze�le, jakby mia� zamiar co� 
powiedzie�. Ale wtedy zawadzi� �okciem o kubek z kaw� i 
zamiast si� odezwa� Elwood z�apa� kubek i star� z jego 
�cianki br�zowy p�yn.
   - Przepraszam - mrukn��. - Co m�wili�cie?
   - Jedz, kochanie - powiedzia�a jego �ona. Rzuci�a 
spojrzenie na dw�ch ch�opc�w, �eby sprawdzi�, czy oni tak�e 
nie jedz�. - Wiesz, �e mam du�o k�opot�w z przygotowywaniem 
posi�k�w dla ciebie. - Bob, starszy ch�opak, nie przerwa� 
jedzenia, troskliwie kroj�c na kawa�eczki swoj� w�tr�bk� i 
boczek. Ale, rzecz jasna, ma�y Toddy od�o�y� n� i widelec, 
kiedy tylko zrobi� to E. J., i teraz on tak�e siedzia� 
cicho, patrz�c w sw�j talerz.
   - Widzisz? - powiedzia�a Liz. - Nie jeste� zbyt dobrym 
przyk�adem dla ch�opc�w. Dalej, jedz. Stygnie ci. Nie chcesz 
je�� zimnej w�tr�bki, prawda? Nie ma nic gorszego od 
wystyg�ej w�tr�bki i boczku z zakrzep�ym t�uszczem. Zimny 
t�uszcz jest trudniejszy do strawienia ni� cokolwiek innego 
na �wiecie. Zw�aszcza jagni�cy. M�wi�, �e wiele ludzi w 
og�le nie mo�e je�� t�ustej baraniny. Kochanie, prosz�, 
jedz.
   Elwood skin�� g�ow�. Uj�� widelec i nabra� na �y�k� 
groszek i ziemniaki, podnosz�c je do ust. Ma�y Toddy zrobi� 
to samo, powa�nie i z namaszczeniem, ma�a podobizna swojego 
ojca.
   - Pos�uchajcie - powiedzia� Bob. - Dzisiaj w szkole 
mieli�my �wiczenia na wypadek wybuchu atomowego. K�adli�my 
si� pod �awki.
   - Czy tak nale�y? - spyta�a Liz.
   - Ale pan Pearson, nasz nauczyciel biologii, m�wi, �e 
je�li zrzuc� na nas bomb�, ca�e miasto zostanie zniszczone, 
wi�c nie rozumiem, co mo�e pom�c chowanie si� pod �awk�. 
My�l�, �e powinni zda� sobie spraw�, jakie post�py poczyni�a 
nauka. Teraz s� takie bomby, kt�re czyni� spusteszenie na 
ca�e kilometry, nic nie zostaje.  
   - Ty si� akurat znasz - wymamrota� Toddy.
   - Och, zamknij si�.
   - Ch�opcy - powiedzia�a Liz.
   - To prawda - rzek� Bob z przej�ciem. - Facet, kt�rego 
znam, jest w marines, w rezerwie, i on m�wi, �e maj� now� 
bro�, kt�ra zniszczy uprawy pszenicy i zatruje zapasy wody. 
To jaki� rodzaj kryszta��w.
   - Wielkie nieba! - wykrzykn�a Liz.
   - Nie mieli czego� takiego podczas ostatniej wojny. 
Rozw�j fizyki j�drowej nast�pi� prawie dopiero pod koniec i 
nie by�o okazji, �eby to wykorzysta� na pe�n� skal�. - Bobby 
zwr�ci� si� do ojca. - Tato, czy to nie jest prawda? Za�o�� 
si�, �e kiedy by�e� w wojsku, nie mieli�cie �adnych w 
pe�ni...
   Elwood rzuci� widelec. Odepchn�� krzes�o i wsta�. Liz 
gapi�a si� na niego w zdumieniu, z kubkiem w p� drogi 
uniesionym do ust. Bob rozdziawi� buzi�, przerywaj�c w 
po�owie zdania. Ma�y Toddy patrzy� niemo.
   - Kochanie, co si� sta�o? - zapyta�a Liz.
   - Zobaczymy si� p�niej.
   Patrzyli w os�upieniu, jak odchodzi od sto�u i opuszcza 
jadalni�. Us�yszeli, �e wchodzi do kuchni, a potem na 
podw�rko. Trzasn�y drzwi.  
   - Wyszed� - stwierdzi� Bob. - Mamo, czy zawsze by� taki? 
Dlaczego zachowuje si� tak �miesznie? To nie jest jaka� 
powojenna psychoza, kt�rej nabawi� si� na Filipinach, 
prawda? Podczas pierwszej wojny �wiatowej nazywali to 
szokiem, ale teraz wiadomo, �e to jest forma psychozy 
powojennej. Czy on ma co� w tym rodzaju?  
   - Jedz, co masz na talerzu - odpowiedzia�a Liz, na 
policzki wyst�pi�y jej czerwone plamy. Pokr�ci�a g�ow�. - 
Przekl�ty cz�owiek. Nie wyobra�am sobie...  
   Ch�opcy ko�czyli posi�ek.
   Na podw�rku by�o ciemno. S�o�ce zasz�o i powietrze by�o 
ch�odne i rozrzedzone, nakrapiane punkcikami ta�cz�cych 
nocnych owad�w. W s�siednim ogr�dku pracowa� Joe Hunt, 
zgrabiaj�c li�cie spod drzewa wi�niowego. Skin�� g�ow� 
Elwoodowi.  

   ELWOOD kroczy� powoli �cie�k� w kierunku gara�u. 
Przystan�� z r�kami w kieszeniach. Obok gara�u co� ogromnego 
i bia�ego wy�ania�o si� z ciemno�ci wieczoru, kolosalny 
blady kszta�t. Kiedy tak sta� i patrzy� na niego, poczu� w 
sobie narastaj�ce ciep�o. To by�o dziwne ciep�o, 
przypominaj�ce dum�, z lekk� domieszk� zadowolenia i... 
podniecenia. Patrzenie na ��d� zawsze wywo�ywa�o w nim to 
uczucie. Nawet zanim zacz�� nad ni� na dobre pracowa�, czu� 
przyspieszone bicie serca, dr�a�y mu r�ce, pot wyst�powa� na 
czo�o.
   Jego ��d�. U�miechn�� si� podchodz�c. Wyci�gn�� rami� i 
klepn�� masywny bok. C� to by�a za wspania�a ��d�, 
wygl�da�a te� cholernie dobrze. Prawie uko�czona. Du�o pracy 
jej po�wi�ci�, du�o pracy i czasu. Popo�udnia, gdy nie by� w 
robocie, niedziele, a nawet czasami wczesne poranki, nim 
wyrusza� do pracy.
   To by�o najlepsze. Wczesne ranki, w jasnych promieniach 
s�o�ca, w pachn�cym i �wie�ym powietrzu, gdy wszystko jest 
wilgotne i skrz�ce. Lubi� najbardziej t� por�, gdy nikt 
jeszcze nie wsta�, aby mu przeszkadza� i zadawa� pytania. 
Jeszcze raz poklepa� solidny bok. Du�o pracy i materia�u, w 
porz�dku. Wr�gi i gwo�dzie, pi�owanie, stukanie m�otkiem i 
zginanie. Oczywi�cie, pom�g� mu Toddy. Z pewno�ci� nie da�by 
rady sam; co do tego nie by�o w�tpliwo�ci. Gdyby Toddy nie 
narysowa� linii na deskach i...
   - Hej - zawo�a� Joe Hunt.
   Elwood drgn�� i odwr�ci� si�. Joe opiera� si� o p�ot i 
patrzy� na niego. 
   - Przepraszam - powiedzia� Elwood. - Co m�wi�e�?
   - By�e� my�lami o milion mil st�d - rzek� Hunt. Pykn�� z 
cygara. - �adna noc.
   - Tak.
   - Masz tam niez�� ��d�, Elwood.
   - Dzi�ki - mrukn�� Elwood. Zrobi� par� krok�w do ty�u, w 
stron� domu. - Dobranoc, Joe.
   - Jak d�ugo ju� nad ni� pracujesz? - zastanowi� si� Hunt. 
- Razem wzi�wszy, b�dzie rok, prawda? Oko�o dwunastu 
miesi�cy. Naprawd� w�o�y�e� w to mas� czasu i wysi�ku. 
Wygl�da na to, �e ilekro� ci� widz�, ty zwozisz tu deski i 
ca�y czas co� pi�ujesz i przybijasz.
   Elwood kiwn�� g�ow�, zmierzaj�c w stron� tylnych drzwi.
   - Nawet zap�dzi�e� swoje dzieciaki do pracy. Przynajmniej 
tego ma�ego szczeniaka. Tak, to kawa� �odzi. - Hunt 
przerwa�. - Na pewno chcesz pop�yn�� ni� daleko, s�dz�c po 
jej rozmiarach. Chwila, dok�d ty mi m�wi�e�, �e si� 
wybierasz? Zapomnia�em.
   Cisza.
   - Nie s�ysz� ci�, Elwood - powiedzia� Hunt. - M�w 
g�o�niej. Taka wielka ��d�, musisz...
   - Odczep si�.
   Hunt roze�mia� si� swobodnie. 
   - O co chodzi, Elwood? Ja tylko sobie �artuj�. Ale 
powa�nie, gdzie si� wybierasz? Masz zamiar zaci�gn�� j� na 
pla�� i spu�ci� na wod�? Znam go�cia z ma�� �agl�wk�, kt�r� 
�aduje na w�zek i przyczepia go do samochodu. Je�dzi na 
przysta� jachtow� co tydzie� czy co� tak. Ale, m�j Bo�e, nie 
zmie�cisz takiej du�ej rzeczy na przyczepie. Wiesz, 
s�ysza�em o facecie, kt�ry zbudowa� ��d� w piwnicy. No i co, 
uko�czy� j� i wiesz, co odkry�? Odkry�, �e by�a taka wielka, 
�e kiedy pr�bowa� wypchn�� j� drzwiami...  
   Liz Elwood pojawi�a si� w drzwiach kuchennych, na traw� 
pad�a smuga �wiat�a. Liz sta�a z za�o�onymi r�kami.  
   - Dobry wiecz�r, pani Elwood - rzek� Hunt, dotykaj�c 
kapelusza. - Naprawd� �adna noc.
   - Dobry wiecz�r - Liz odwr�ci�a si� do E. J. - Na lito�� 
bosk�, d�ugo jeszcze b�dziesz tak �azi�? - Jej g�os by� 
cichy i twardy.  
   - Ju� wracam. - Elwood podszed� apatycznie do drzwi. - 
Wchodz�. Dobranoc, Joe.
   - Dobranoc - powiedzia� Hunt. Obserwowa�, jak wchodz� do 
domu. Drzwi zamkn�y si�, �wiat�o zgas�o. Hunt potrz�sn�� 
g�ow�. - Zabawny facet - mrukn��. - Zachowuje si� coraz 
�mieszniej. Jakby �y� w innym �wiecie. On i jego ��dka!
   I sam te� wr�ci� do domu.

   - MIA�A tylko osiemna�cie lat - powiedzia� Jack 
Fredericks - ale wiedzia�a, w czym rzecz.
   - Te dziewczyny z Po�udnia s� takie - rzuci� Charlie. - 
Jak owoce, delikatne, dojrza�e, nieco wilgotne owoce.
   - U Hemingwaya jest podobny ust�p - powiedzia�a Ann Pike. 
- Ale nie pami�tam, gdzie dok�adnie. Por�wnuje...
   - Tylko spos�b, w jaki m�wi� - powiedzia� Charlie. - Kto 
mo�e znie�� wymow� po�udniowc�w?
   - Co jest nie tak z ich wymow�? - zapyta� Jack. - Jest 
inna, ale mo�na si� do tego przyzwyczai�.
   - Dlaczego nie mog� m�wi� poprawnie?
   - Co masz na my�li?
   - M�wi� jak... kolorowi.
   - To dlatego, �e wszyscy pochodz� z tego samego obszaru - 
powiedzia�a Ann.
   - Chcesz powiedzie�, �e ta dziewczyna by�a kolorowa? - 
spyta� Jack.
   - Nie, oczywi�cie, �e nie. Ko�cz sw�j placek. - Charlie 
spojrza� na zegarek. - Prawie pierwsza. Musimy wraca� do 
biura.
   - Jeszcze nie sko�czy�em - powiedzia� Jack. - 
Poczekajcie!
   - Wiecie, du�o kolorowych wprowadza si� do mojej 
dzielnicy - rzek�a Ann. - Na bloku ko�o mnie wisi napis 
"Zapraszamy ludzi wszystkich ras". Prawie pad�am trupem, gdy 
go zobaczy�am.
   - Co zrobi�a�?
   - Nic. Co mo�emy zrobi�?
   - Wiecie, je�li pracujecie dla rz�du, mog� postawi� przy 
was kolorowego albo Chi�czyka - powiedzia� Jack - i nie 
mo�ecie nic na to poradzi�.
   - Jedynie zwolni� si� z roboty.
   - To koliduje z prawem do pracy - rzek� Charlie. - Jak 
mo�na pracowa� w takiej sytuacji? Odpowiedzcie mi.
   - W rz�dzie jest zbyt wielu lewicowc�w - oznajmi� Jack. - 
Dlatego dosz�o do tego wszystkiego, poprzez zatrudnianie 
ludzi na posady rz�dowe bez zwracania uwagi, do jakiej 
rasy nale��. Podczas rz�d�w WPA, kiedy Harry Hopkins by� na 
sto�ku.
   - Wiecie, gdzie urodzi� si� Harry Kopkins? - zapyta�a 
Ann. - W Rosji.
   - To by� Sidney Hillman - poprawi� j� Jack.
   - Wszystko jedno - powiedzia� Charlie. - Oni wszyscy 
powinni by� tam odes�ani z powrotem.
   Ann spojrza�a z zaciekawieniem na Ernesta Elwooda. 
Siedzia� spokojnie, czytaj�c gazet� i nie odzywaj�c si� ani 
s�owem. W barze panowa�a o�ywiona...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin