Patterson James - Zabawa w chowanego.rtf

(564 KB) Pobierz
JAMES PATTERSON

JAMES PATTERSON

ZABAWA W CHOWANEGO

Przekład: Marek Rudnik

Wydanie oryginalne: 1996

Wydanie polskie: 1997

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Carole Anne, Isabelle Anne i Mary Ellen:

matkom dzieła

PROLOG
ZABAWA W CHOWANEGO

I

Leżałam bez ruchu, wciśnięta pod podłogę werandy, przez którą wchodziło się do naszego domu w pobliżu West Point. Tuliłam twarz do zimnej, przemarzniętej ziemi, zaścielonej suchymi liśćmi. Byłam pewna, że wkrótce zginę. Razem z córeczką. W głowie kołatały się słowa piosenki Crosby’ego, Stillsa i Nasha - „Nasz dom jest wspaniałym miejscem”.

- Nie płacz... proszę, tylko nie płacz - szepnęłam do ucha małej.

Nie było wyjścia... żadnej drogi ucieczki. Do tego z dzieckiem na ręku. Nie byłam głupia. Przeanalizowałam już wszystkie możliwości. Wiedziałam, że nie mam najmniejszych szans.

Phillip zabije nas, kiedy tylko tu dotrze. Nie mogłam do tego dopuścić. Ale nie miałam pojęcia w jaki sposób go powstrzymać. Delikatnie przysłaniałam dłonią usta Jennie.

- Nie wolno ci odezwać się ani słowem, kochanie. Kocham cię. Nie wolno ci wydać żadnego dźwięku.

Słyszałam, jak Phillip szaleje w domu, nad nami. W naszym domu. Biegał z piętra na piętro, przetrząsał wszystkie pokoje, przewracał meble. Był wściekły, zdesperowany. I szalony. Bardziej niż kiedykolwiek dotąd. Tym razem za sprawą kokainy, ale wiedziałam, że to był tylko katalizator. Nie radził sobie z własnym życiem.

- Wychodź, wychodź, gdziekolwiek jesteś, Maggie... Wychodźcie, Maggie... Jennie... To twój tatuś. Tatuś i tak cię znajdzie! - krzyczał, aż ochrypł. - Wychodź, Maggie... Koniec zabawy! Maggie, rozkazuję ci wyjść, gdziekolwiek, do diabła, się chowasz... Ty nieposłuszna dziwko...

Leżałam drżąc pod starą werandą. Zęby znów zaczęły mi szczękać. To nie mogło dziać się naprawdę. Wydarzenia, w których uczestniczyłam, były wprost niewyobrażalne. Delikatnie tuliłam do siebie córeczkę, która ze strachu zmoczyła się.

- Nie wolno ci płakać. Nie płacz. Jesteś taką grzeczną dziewczynką. Tak bardzo cię kocham...

Jennie, patrząc mi poważnie prosto w oczy, ze zrozumieniem pokiwała głową. Chciałam, żeby wszystko okazało się tylko nocnym koszmarem. By życie wróciło do normalności. Ale to nie był zły sen. Tak jak zawał serca mojej matki, kiedy ja - trzynastolatka - zostałam z nią sama w domu. Tylko teraz sytuacja wyglądała dużo gorzej.

Słyszałam męża - mojego męża - biegającego w tę i z powrotem po schodach. Wciąż wrzeszczał... Nie przestawał ani na chwilę od ponad godziny. I walił pięściami w ściany. Kapitan Phillip Bradford. Wykładowca matematyki w Akademii. Oficer i dżentelmen. Takie przynajmniej panowało powszechnie przekonanie. Ludzie chcieli w to wierzyć, podobnie jak ja.

Godzina zamieniła się w dwie.

Aż wreszcie upłynęły trzy godziny w absolutnych ciemnościach, na zimnie i w ciasnocie. W istnym piekle.

Na szczęście Jennie zasnęła. Przyciskałam ją do piersi, starając się, by traciła jak najmniej ciepła. Sama pragnęłam zasnąć, poddać się, ale wiedziałam, że mi nie wolno. Dopiero świtało. Jedna z szaleńczych godzin Phillipa. Trzecia, może czwarta rano.

Nagle rozległ się trzask frontowych drzwi, przypominający grzmot. Głośne kroki zadudniły tuż nad moją głową.

Jennie obudziła się.

- Ciii - szepnęłam.

- Maggie! Wiem, że tu jesteś. Wiem! Nie jestem głupi. Nie masz gdzie uciec.

- Tato... Tato! - zawołała Jennie, jak robiła to wielokrotnie z dającego jej poczucie bezpieczeństwa łóżeczka.

Pod werandę wdarła się błyskawica. Ostre, przerażające światło oślepiło mnie. Jakby w przywykłe do ciemności oczy wbiło się tysiąc ostrych odłamków.

- Mam cię! Tu jesteś! Maggie i Jennie. Tutaj są moje dziewczynki - zawołał Phillip triumfalnie. Jego głos był tak ochrypły, że w innych okolicznościach nie rozpoznałabym go. Byłam nawet w stanie uwierzyć, że ten mężczyzna wcale nie jest moim mężem. Jakże mógłby nim być?

Z lufy trzymanej przez niego broni błysnęło i rozległy się dwa ogłuszające wybuchy. Wypalił prosto w nas. Zamierzał zabić mnie albo Jennie. Może nas obie.

Ale miałam niespodziankę dla Phillipa.

Teraz moja kolej!

Nacisnęłam spust.

II

Czasami wydaje mi się, że zostałam napiętnowana przerażającą szkarłatną literą. Wielkim M, jak morderczyni. Wiem, że to uczucie nigdy już mnie nie opuści. Jakież to niesprawiedliwe. Straszne. I nieludzkie.

Wspomnienia są niepełne i chaotyczne, ale jednocześnie tak wyraźne i przerażające, że zdają się rozrywać mój umysł. Nigdy już mnie nie opuszczą.

Opowiem wam wszystko, nie oszczędzając nikogo, szczególnie siebie. Wiem, że pragniecie poznać prawdę. Wiem, że to wielka sensacja. Odczułam już, co znaczy być takim żywym „newsem”. A wy? Czy możecie sobie wyobrazić, jak to jest?

Miejscowi dziennikarze z Newburgh, Comwall i Middletown tę pierwszą strzelaninę uznali za najstraszniejszą „tragedię rodzinną” w historii West Point. Ja zaś miałam wrażenie, że cała historia przydarzyła się zupełnie komuś innemu. Nie mnie i Jennie, ani nawet nie Phillipowi, choć tak bardzo zasłużył na los, jaki go spotkał.

Jednak po dwunastu latach, gdy czas pomógł mi wyrzucić wszystko z pamięci, druga śmierć sprawiła, że przeszłość znowu stanęła mi przed oczami z przerażającą wyrazistością.

Obsesyjnie staram się znaleźć odpowiedź na pytanie, które bez przerwy krąży mi po głowie: czy rzeczywiście jestem morderczynią?

Czy zabiłam nie jednego, ale dwóch mężów?

Sama już nie wiem. Naprawdę nie wiem! Jestem zupełnie zdezorientowana.

Robi się tu strasznie zimno... Czasami myślę, że prawie tak zimno, jak w tamto Boże Narodzenie, kiedy zginął Phillip. A mnie pozostaje tylko siedzieć w tej więziennej celi, cierpieć i czekać na rozpoczęcie procesu.

Postanowiłam więc wszystko spisać - dla siebie, ale jednocześnie i dla was. Opowiem wam, co przeżyłam.

Kiedy to przeczytacie, dokonacie własnej oceny. Właśnie w ten sposób działa nasz system prawny, prawda? Będziecie moimi sędziami.

Aha, i wierzę wam. Jestem ufną osobą. Zapewne właśnie dlatego się tu znalazłam, wplątana w tak straszne kłopoty.

KSIĘGA PIERWSZA
PRZEKLEŃSTWO LOSU

ROZDZIAŁ 1

Wczesna zima roku 1984

Znów śnieg. Kolejne Boże Narodzenie. Niemal rok upłynął od śmierci Phillipa - lub, jak określają to niektórzy, od jego zabójstwa.

Siedziałam w żółtej taksówce, jadącej zasypanymi topniejącym śniegiem ulicami Nowego Jorku. Próbowałam zachować spokój, ale nie szło mi najlepiej. Obiecywałam sobie, że nie będą się bać, ale bałam się, i to bardzo.

Na zewnątrz, za mokrymi szybami samochodu, nawet Święci Mikołajowie Armii Zbawienia wyglądali żałośnie. W taką pogodę psa nie dało się wygonić z domu, a ci, którzy musieli wyjść na ulicę, przemykali chyłkiem z rękami wbitymi głęboko w kieszenie. Policjanci kierujący ruchem wyglądali jak zapomniane śnieżne bałwany. Nawet gołębie znikły gdzieś z parapetów i dachów.

Popatrzyłam na moje odbicie w szybie. Długie blond włosy, którymi zawsze się szczyciłam, piegi nie dające się ukryć nawet pod grubym makijażem, trochę nieproporcjonalny nos i piwne oczy, które odzyskały już przynajmniej część swego zwykłego blasku. Do tego małe usta o dość grubych wargach... według Phillipa, gdy żartował jeszcze w szczęśliwych czasach, jakby stworzone do francuskiej miłości.

Myśl o nim sprawiła, że wstrząsnął mną dreszcz. Sam pomysł uprawiania seksu wywoływał u mnie przerażenie.

Upłynął rok od tej okropnej strzelaniny w West Point. Powrót do normalności, zarówno pod względem fizycznym, jak i umysłowym, był powolny. I wiedziałam, że dużo mi jeszcze brakuje. Noga wciąż bolała, a umysł nie funkcjonował tak sprawnie jak przedtem. Nadal lękiem reagowałam na byle hałas. Na każdej ciemnej ulicy widziałam nieistniejące zagrożenie. Kiedyś potrafiłam świetnie panować nad swymi uczuciami, ale utraciłam tę zdolność. Płakałam zupełnie bez powodu, wściekałam się na sąsiadów, którzy próbowali być mili, byłam bezsensownie podejrzliwa w stosunku do przyjaciół i bałam się obcych. Czasami wprost sama siebie nienawidziłam!

Oczywiście przeprowadzono dochodzenie, ale nie doszło do procesu sądowego. Gdyby Jennie nie została poszkodowana, gdybym to tylko ja była zbroczona krwią z rannej nogi, być może już wtedy trafiłabym do więzienia. Ale fakt, iż trzyletnie dziecko także odniosło obrażenia, uwiarygodnił moje zeznania, z których wynikało, że działałam w samoobronie.

Żaden prokurator nie był zainteresowany wniesieniem oskarżenia, a Akademii Wojskowej wyraźnie zależało na wyciszeniu całej sprawy.

Było przecież oczywiste, że oficerowie nie atakują swoich żon i dzieci. W West Point one w ogóle nie istniały. Byłyśmy niczym scenografia dla karier naszych mężów.

Wsiadłam więc w samolot i przyleciałam do Nowego Jorku, gdzie wynajęłam mieszkanie z dwoma sypialniami. Znajdowało się na trzecim piętrze dość ponurego gmachu na Zachodniej Siedemdziesiątej Piątej Ulicy. Zapisałam Jennie do przedszkola. Nasze życie zaczęło toczyć się w nieco wolniejszym tempie.

Ale nie udało mi się znaleźć tego, czego pragnęłam najbardziej: kresu bólu i początku nowego istnienia.

Miałam dwadzieścia pięć lat. I nosiłam piętno w kształcie litery M - piętno mordercy. Odebrałam komuś życie, nawet jeśli rzeczywiście zrobiłam to w samoobronie.

Do odważnych świat należy, tłumaczyłam sobie. Tego dnia naprawdę zdobyłam się na odwagę. Goniłam za marzeniem, które prześladowało mnie przez ostatnich kilkanaście lat.

Może właśnie dzisiaj rozpocznę nowe życie. Ale czy dobrze robiłam? Czy byłam należycie przygotowana? A może popełniam straszne głupstwo?

Kurczowo ściskałam teczkę pełną piosenek, które napisałam w ciągu minionego roku. Piosenki - muzyka i słowa - były moim sposobem pozbywania się bólu i wyrażania nadziei na lepsze jutro. Tak naprawdę układałam je od dziesiątego czy jedenastego roku życia - zazwyczaj tylko w głowie, ale czasami także przelewałam na papier. Podobały się wszystkim i były chyba jedyną rzeczą, która mi naprawdę nieźle wychodziła.

Ale czy wystarczająco dobrze? Ostatnio słuchały ich jedynie Jennie oraz wiewiórka imieniem Smooch i choć łaknęłam wszelkiego uznania, zdawałam sobie przecież sprawę, że ich opinia nie jest miarodajna.

Wkrótce jednak moją twórczość oceni profesjonalista. Jechałam zaprezentować swe dzieła Barry’emu Kahnowi - temu Barry’emu Kahnowi - piosenkarzowi i kompozytorowi, którego dziesięć lat temu słuchała cała Ameryka. Teraz był jednym z największych producentów płytowych na świecie.

Barry Kahn chciał poznać moje piosenki.

Tak przynajmniej twierdził.

ROZDZIAŁ 2

Stałam jak sparaliżowana.

A dalej szło jeszcze gorzej.

- Spóźniłaś się - stwierdził sucho. To były jego pierwsze słowa. - Pracuję według ścisłego rozkładu dnia.

- To przez ten śnieg - wyjaśniłam. - Całą wieczność trwało znalezienie taksówki, a kiedy już mi się udało, nie można było jechać szybciej. Zaczynałam się denerwować i poganiać kierowcę, a ten wciąż zwalniał i...

Jezu, pomyślałam. Przecież wygaduję okropne brednie. Muszę się zebrać do kupy. Natychmiast!

Patrzył na mnie zimnym wzrokiem. Sprawiał wrażenie prawdziwego drania.

- Powinnaś wyjść wcześniej z domu. Mam nabity plan dnia. Planuję wszystko z wyprzedzeniem. Ty też mogłabyś tak robić. Napijesz się kawy?

Ta nagła uprzejmość zupełnie mnie zaskoczyła.

- Tak, poproszę.

Zadzwonił na sekretarkę.

- Z cukrem i śmietanką? - zapytał, a ja odruchowo przytaknęłam. Pojawiła się sekretarka. - Kawa dla panny Bradford, Lynn. Ciasteczka? - Zaprzeczyłam ruchem głowy. - Dla mnie też tylko kawa - polecił swoim charakterystycznym głosem.

Odesłał Lynn gestem dłoni, po czym zasiadł za biurkiem i zamknął oczy. Zastanawiałam się, kim, u licha, jest ten facet?

Jak na mój gust był tuż po czterdziestce, miał ciemne włosy, wyraźnie przerzedzone z przodu, długi nos, wąskie usta i kilkudniowy zarost. Pospolita twarz (fani uważający go za „seksownego” zwracali chyba raczej uwagę na walory jego duszy, a nie na wygląd zewnętrzny), na której odbijały się trudne przeżycia, a jednocześnie wewnętrzny spokój. Podczas naszego pierwszego spotkania był ubrany jak przeciętny mężczyzna, w flanelowe spodnie i niebieską koszulę. Barry Kahn sprawiał wrażenie osoby spokojnej i, mimo demonstrowanej oschłości, raczej niegroźnej.

Patrząc na niego pomyślałam, że zapewne jest kawalerem i mieszka samotnie. Nie interesowało mnie to właściwie, ale takie nasunęły mi się refleksje. Mam oko do szczegółów. W kontaktach z ludźmi zawsze zwracam na nie uwagę.

Lynn wróciła z kawą w porcelanowych filiżankach. Odebrałam swoją, przy okazji polewając sobie dłoń. Zapewne nie wyglądałam na pewną siebie. Właściwie musiałam sprawiać wrażenie idiotki. Tak przynajmniej się wtedy czułam. A byłam po prostu przerażona! Jakbym nagle znalazła się nocą w ogromnym lesie.

Barry wstał, by zaoferować pomoc, ale beztrosko machnęłam ręką.

- Wszystko w porządku - zapewniłam. - Nic się nie stało. Spokojnie. I proszę nie zwracać uwagi na szkarłatne M.

Kahn ponownie usiadł.

- Niezła z ciebie literatka - skwitował.

To miał być zapewne komplement.

W szpitalu, w którym przechodziłam rehabilitację i komponowałam piosenkę za piosenką, postanowiłam napisać do niego list, w którym wyrażałam podziw dla jego twórczości i nadzieję, że pewnego dnia zechce zapoznać się z moimi wypocinami. Po wysłaniu tego pierwszego, zabrałam się za pisanie kolejnych i w kwietniu wysyłałam je już regularnie co tydzień. Listy pochodzące z głębi serca, do człowieka, którego w ogóle nie znałam. O rety!

Wiem, że to dziwne, ale tak właśnie postąpiłam. Teraz nie dało się już tego odwołać.

Nie odpisał na żaden z listów, więc nie wiedziałam nawet, czy którykolwiek z nich przeczytał. Jedno tylko było oczywiste - nigdy nie zostały odesłane. Nie powstrzymywało mnie to od pisywania coraz to nowych. Właściwie to chyba te listy utrzymywały mnie przy życiu. Dzięki temu mogłam do kogoś mówić, mimo że ten ktoś nie odpowiadał ani słowem.

W pewnym sensie to pisanie pomogło mi w rehabilitacji. Stopniowo stawałam się coraz silniejsza i zaczęłam wierzyć, iż pewnego dnia znów poczuję się dobrze. Na szczęście Jennie pozbierała się znacznie szybciej ode mnie, choć i w jej psychice chyba już do końca życia pozostanie jakaś skaza.

Moja siostra przyjeżdżała z dalekich przedmieść Nowego Jorku i opiekowała się nią. Pozwalano małej bez ograniczeń odwiedzać mnie w szpitalu. Była zafascynowana moim wózkiem i elektrycznym łóżkiem. Wzruszało mnie, ilekroć tuląc się prosiła:

- Zaśpiewaj piosenkę, mamusiu. Tylko jakąś nową.

Często jej śpiewałam. Śpiewałam nam obu. Każdego dnia pisałam nową piosenkę.

Nagle zdarzyła się zadziwiająca rzecz. Cud. Do szpitala w West Point przyszedł zaadresowany do mnie list.

 

Droga Maggie

W porządku, wygrałaś. Nie mam zielonego pojęcia, dlaczego Ci odpisuję. Wszystkiemu chyba winne moje miękkie serce, co wcale mi się nie podoba. Lepiej, byś zachowała to wyłącznie do swojej wiadomości.

Mówiąc szczerze, Twój list poruszył mnie. Dostaję mnóstwo korespondencji; większość sekretarka od razu wyrzuca do kosza. A listy, które mi przekazują, zazwyczaj wyrzucam sam.

Ale Ty... Ty jesteś inna. Uświadamiasz mi, że są jeszcze gdzieś prawdziwi ludzie, a nie tylko pochlebcy, próbujący za wszelką cenę wedrzeć się do mojego studia. Czuję, że poznałem Cię już trochę. To bardzo pomaga mi zrozumieć, o czym do mnie piszesz.

Słowa piosenek, które mi przesłałaś, zrobiły na mnie duże wrażenie. To bez wątpienia amatorszczyzna - musisz dopiero nauczyć się pisać teksty - ale ma w sobie siłę, bo zawiera czytelny dla słuchacza przekaz. Nie oznacza to oczywiście, iż (a) nauka przyniesie jakikolwiek rezultat, (b) będziesz w stanie żyć z pisania. Ale w porządku, poświęcę Ci pół godziny, o które tak prosiłaś, by „raz na zawsze stwierdzić, czy masz talent do pisania czy nie.”

Kiedy wyjdziesz ze szpitala, skontaktuj się z Lynn Needham - moją sekretarką - żeby umówić spotkanie. Na razie nie pisz, proszę, kolejnych listów. I tak zajęłaś mi wystarczająco dużo czasu. Zamiast pisać do mnie, napisz kilka naprawdę dobrych kawałków!

ROZDZIAŁ 3

Podpisał się „Barry”. I oto teraz znalazłam się przed nim, czując się zupełnie nie na miejscu, jakbym była jednym z tych „pochlebców”, którzy za wszelką cenę chcieli „wedrzeć się” do jego studia. Nie starałam się wywrzeć na nim wrażenia swoim ubiorem. To nie było w moim stylu. Miałam na sobie białą bluzkę bez kołnierzyka, różową kamizelkę, długą czarną spódnicę i buty na płaskim obcasie.

Byłam tu. A o to mi przecież chodziło.

Tak się starałam, aby wyzbyć się całego swego pesymizmu, nie mieć żadnych negatywnych myśli... ale jednocześnie czułam, że takie wspaniałe rzeczy nigdy nie zdarzają się ludziom tak zwyczajnym jak ja. To po prostu niemożliwe.

- Śpiewasz swoje piosenki, czy tylko je piszesz? - zapytał.

- Także śpiewam, a przynajmniej mam nadzieję, że można to nazwać śpiewaniem. - Przestań się tłumaczyć, Maggie, myślałam jednocześnie. Nie musisz przecież za nic przepraszać.

- Występowałaś kiedyś profesjonalnie?

- Śpiewałam w klubowych chórkach w okolicach West Point. Ale przestałam, bo nie podobało się to mojemu mężowi.

- Wiele rzeczy mu się nie podobało, prawda?

- Uważał, że się „szlajam”. Nie mógł znieść, że inni mężczyźni na mnie patrzą. - Więc go zastrzeliłam, dodałam w duchu.

- Ale teraz chcesz spróbować? Śpiewać przed publicznością? Czujesz się na siłach?

Serce zabiło mi mocniej na myśl o czymś takim.

- Tak, czuję się na siłach.

- Cieszę się. - Gestem ręki wskazał przepiękny, lśniący czarny fortepian Steinway’a, stojący w rogu gabinetu. - Zaczniemy od sprawdzianu bez świadków. Masz coś ze sobą?

Sięgnęłam po teczkę.

- Całe mnóstwo. Chce pan posłuchać ballad? Bluesów?

Skrzywił się.

- Nie, Maggie. Zaśpiewaj tylko jedną piosenkę. To przesłuchanie, nie koncert.

Jedną piosenkę?, pomyślałam. Zrobiło mi się ciemno przed oczami.

Nie miałam pojęcia, który utwór wybrać. Jedną piosenkę? Wzięłam ze sobą co najmniej trzydzieści, a teraz stałam zdezorientowana, zrozpaczona i zawstydzona, jakbym była całkiem naga.

Weź się w garść. To przecież zwykły człowiek. Śpiewałaś te piosenki po tysiąckroć, powtarzałam sobie.

- Słucham, Maggie - powiedział, zerkając na zegarek.

Odetchnęłam głęboko i usiadłam do fortepianu. Jestem dość wysoka i mam tego świadomość, wolę więc siedzieć. Z tego miejsca widziałam przez okno tłum na Broadwayu.

Znów to przerażenie, jakbym znalazła się w ciemnym lesie.

W porządku, powiedziałam sobie. Jestem tu, gdzie jestem i występuję przed Barrym Kahnem. Zrobię wszystko, żeby opadła mu szczęka. Potrafię tego dokonać.

- Utwór nosi tytuł „Kobieta z księżyca”. Opowiada o... kobiecie nocami sprzątającej biura w niewielkim miasteczku i podczas pracy zawsze spoglądającej na księżyc. Marzy, by kiedyś stanąć na jego powierzchni.

Zerknęłam na jednoosobowe audytorium. Jezu, byłam w jego biurze. Ta kobieta przy jego fortepianie to ja. Odchylił się w fotelu, stopy wsparł na dolnej szufladzie biurka, splótł palce i przymknął oczy. Nie odezwał się ani słowem.

Melodia „Kobiety z księżyca” przypominała napisane przez Barry’ego „Światło naszych czasów”. Zaczęłam grać i śpiewać miękkim, drżącym głosem, który nagle wydał mi się ponury i taki zwyczajny. Gdy ciągnęłam, miałam wrażenie, że cały mój wysiłek idzie na marne.

Skończyłam. Milczenie. Kiedy ośmieliłam się na niego spojrzeć, siedział w zupełnym bezruchu.

- Dziękuję - przemówił wreszcie.

Czekałam. Nic więcej jednak nie zamierzał powiedzieć.

Schowałam nuty z powrotem do teczki.

- Żadnej krytyki? - zapytałam obawiając się odpowiedzi, chciałam jednak usłyszeć coś więcej niż tylko zwykłe „dziękuję”.

Wzruszył ramionami.

- Jak mogę krytykować własne dziecko? To przecież moja muzyka, nie twoja. Mój głos, tylko odtwarzany przez ciebie. Nie jestem zainteresowany.

Czułam płonące purpurą policzki. Byłam okropnie upokorzona, a jednocześnie wściekła.

- Miałam nadzieję, że będzie pan zadowolony. Napisałam ją na pańską cześć.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin