Gene Wolfe - Pieśń Łowców.rtf

(192 KB) Pobierz
Pieœñ ³owców

 

Gene  Wolfe

 

 

Pieśń łowców

(Tracking Song)

 

 

przełożył Arkadiusz Nakoniecznik

 

Gene Wolfe (ur.1931) początki kariery pisarskiej miał trudne. Publikował od roku 1967, głównie w antologiach „Orbit" Damona Knighta uchodząc za eksperymentatora poruszającego się na obrzeżach SF. Szerszą popularność zdobył psychologicznymi opowiadaniami, które wprawdzie nie tworzą cyklu, ale ich tytuły składają się z tych samych słów (The Island of Doctor Death – 1970, The Death of Doctor Island – 1973, The  Doctor of Death Island – 1978). Pierwsze z nich zdobyło największą liczbę, głosów w roku, w którym Nebuli nie przyznano, drugie ją wreszcie zdobyło. Potem przyszedł wielki sukces cyklu „Księgi Nowego Słońca", pozostającego fundamentem dorobku Wolfe'a, ostatnio zaś wiele się. pisze o jego nowej powieści „Live Free Live!" (Mieszkanie za darmo!), w której po tytułowym ogłoszeniu w prasie w przeznaczonym do roz­biórki domu zbiera się grupa niesamowitych lokatorów. Jak zwykle u Wolfe'a rzecz nie poddaje się. łatwej klasyfikacji, zawiera bowiem elementy powieści gotyckiej, czarnego kryminału, fantazji.

Tym razem przedstawiamy jedną z mikropowieści W0lfe'a – dobry przykład jego poetyckiej, niesamowitej i nastrojowej fantastyki.


Siedem już zim minęło, odkąd padła Troja,

A my wciąż płyniemy pod obcymi gwiazdami;

Wyglądając umykającego przed nami brzegu Italii.

Wergiliusz

 

Odkryłem, że to małe urządzenie zapamiętuje moje słowa, a potem, dzięki mechanizmowi, którego nie rozumiem, powtarza je. Niedawno postanowiłem sprawdzić, jak wiele może zapamiętać. Mówiłem przez dłuższy czas, ale powtórzyło wszystko. Teraz wykasowałem to – jest do tego specjalny guzik – i zacząłem jeszcze raz. Chcę zostawić informację o tym, co mi się przydarzyło, tak, żeby ktoś, kto przyjdzie i znajdzie mnie martwego, wszystko zrozumiał. Czuje, że ktoś przyjdzie, chociaż nie wiem dlaczego. Chciałbym, żeby wiedział.

Nie wiem, jak się nazywam. Ludzie, wśród których się znajduję i którzy, jak dotąd, byli dla mnie dobrzy, nazywają mnie Poderżnięte Gardło. To dlatego, że mam znamię biegnące czerwonobrązową pręgą od jednego ucha do drugiego.

Każdy dzień będzie miał swój numer. Ten dzień jest pierwszy.

Ci ludzie są wyżsi ode mnie – mężczyznom sięgam zaledwie do ramienia. Mówią, że znaleźli mnie w śniegu godzinę po przejściu Wielkich Sań, ale co to takiego są te Wielkie Sanie, nie mogę się dowiedzieć. Z początku sądziłem, że nazywają tak jakieś zjawisko natury – na przykład burze śnieżną – ale oni powtarzają, że widzieli to po raz pierwszy w życiu i że z początku nawet się przed tym schowali.

Zanieśli mnie do swego obozu. Kiedy odzyskałem już trochę siły odkryłem, że słabo, bo słabo, ale mówię ich językiem. Ubierają się w futra, a ich chaty wykonane są ze skór zwierzęcych rozpiętych na szkieletach z młodych drzewek, a potem obsypanych śniegiem. Na dworze wiatr wieje coraz mocniej, usypując wokół chat zaspy. Leże na posłaniu z futer; jedyne, mocno przyćmione światło pochodzi z podwieszonego do sufitu na surowym rzemieniu, fosforyzującego grzyba.

 

Drugi dzień. Obudziła mnie jedna z kobiet, przynosząc kamienną miseczkę z czymś w rodzaju zupy, co chyba miało również spełnić role lekarstwa. Spytałem ją, czy tak jest w istocie, a ona odpowiedziała, że przyrządzają to gotując młode gałązki pewnego gatunku drzewa. „Zupa" była cieniutka i trochę zbyt ostro przyprawiona jak na mój smak, ale poczułem się po niej znacznie silniejszy. Wstałem i wyszedłem na zewnątrz, a kobieta pokazała mi małe, osłonięte miejsce jakieś sto metrów od obozu – tam mężczyźni i załatwiają swoje potrzeby.

Kiedy wróciłem, mężczyzn już nie było. Poszli na polowanie, wyjaśniły kobiety. Powiedziałem im, że też chciałem pójść, bo nie chce żyć na ich koszt i z pewnością potrafiłbym zdobyć więcej mięsa, niż zjadam. Roześmiały się słysząc to i powiedziały, że jestem jeszcze zbyt młody i mały, żeby polować z; mężczyznami. Nie mówiły tego, żeby mi zrobić przykrość, tylko w życzliwy, trochę kpiarski sposób stwierdzały po prostu fakt, toteż przez chwilę czułem się, jakbym był na jakimś przyjęciu (chociaż żad­nego przyjęcia, czy w ogóle czegokolwiek poza ostatnią nocą nie pamiętam, pomimo że dął wiatr, sypał śnieg i było bardzo zimno. Śmiały się także z mojego kombinezonu, który różni się bardzo od ich futrza­nych strojów.

Potem powiedziały, że teraz idą zbierać żywność, a ja na to odparłem, że im pomogę. Bardzo je to rozbawiło i ułożyły nawet coś w rodzaju pieśni, jak to będę deptał różne jadalne rośliny i jeszcze przed południem nie będę mógł rozprostować grzbietu. Jednak kiedy już nacieszyły się do woli, Czerwona Kluy, która, jak mi się zdaje, jest matką wodza i tym samym najważniejszą kobietą w plemieniu, weszła do jednej z chat i pojawiła się po chwili z bronią, mówiąc, że będę pilnował, by nic na mnie nie napadło i że mam starać się zabić każde zwierze, jakie udałoby mi się dostrzec.

Mam te broń do dzisiaj. Składa się z drewnianej ramy, trzech płaskich, sprężystych kawałków kości (a może rogu) i rzemiennej cięciwy. Można nią miotać kamienie albo kawałki lodu, ale właściwym pociskiem jest wygięta w specjalny sposób, pogrubiona / obydwu stron pałka z bardzo ciężkiego drewna, czasem dodatkowo nabita kawałkami kości lub ostrymi odłamkami skał.

Przebyliśmy około trzech kilometrów, cały czas brnąc w śniegu, który na najłatwiejszych odcinkach sięgał nam niemal do kolan. Szliśmy jedno za drugim, zmieniając się na prowadzeniu. Kobiety poobwijały sobie stopy mocowanymi za pomocą rzemieni skórami, ja natomiast mam ciepłe, nie przepuszczające wilgoci buty z jakiegoś czarnego tworzywa. Wielokrotnie przechodziliśmy tuż koło drzew, bowiem Czerwona Kluy starała się, wtedy, gdy było to możliwe, wybierać drogę mniej zasypaną śniegiem, a to najczęściej oznaczało zawietrzną stronę lasu.

Czy mogę powiedzieć, że drzewa stanowiły dla mnie pierwszą niespodziankę? Przedtem, zanim je ujrzałem, nic nie było w stanie mnie zdziwić, bowiem byłem zbyt jeszcze otępiały po tym, jak nic nie pamiętając ze swojej przeszłości, niespodziewanie znalazłem się wśród tych ludzi. Chociaż nie mogę sobie niczego przypomnieć, to wydaje mi się, że gdzieś w podświadomości mam zakodowane mgliste pojecie, dotyczące posługiwania się pewnymi przedmiotami i wyglądu niektórych rzeczy, znanych mi z nazwy, chociaż nigdy przedtem, jak mi się wydaje, nie widzianych.

Nie wiem jak powinny wyglądać drzewa i trudno mi dokładnie określić, co akurat w tych mi się nie podobało. Są zielone lub zielonobrązowe i zwykle mają pojedynczy pień, chociaż są i takie o podwójnych lub potrójnych, albo o wielu pniach, łączących się w górze w jeden. U góry są gałęzie - proste, krzywe, powyginane - zależnie od gatunku. Czasem (im grubsza gałąź, tym dalej sięga) łączą się ponownie, by znowu się rozdzielić i wypuścić młode zielone pędy. Niektóre drzewa pokryte są rosnącymi pojedynczo lub w rozetkach liśćmi, inne nie mają ich wcale. Są giętkie, chylące się pod ciężarem śniegu, a potem, gdy zsunie się niepożądany balast, prostujące się raptownie, a są i sztywne, stojące bez najmniejszego drgnienia.

Dotarliśmy wreszcie do celu wędrówki - łagodnego, nachylonego ku południowi stoku, tu i ówdzie nakrapianego sporych rozmiarów kamieniami. W wielu miejscach śnieg miał tutaj zaledwie kilka centymetrów głębokości. Kobiety rozproszyły się, odgarniając go na bok i zrywając niewielkie, wolno rosnące roślinki, którym te trudne warunki bytowania zdawały się doskonale służyć. Początkowo starałem się im pomóc, ale nie miąłem pojęcia, które gatunki są jadalne, a poza tym nie miałem żadnej torby. Cały czas $ie ze mnie śmiały, wiec,w końcu dałem sobie spokój ze zbieractwem i w zamian za to zająłem się nauką strzelania z miotającej pałki kuszy.

Była to bardzo interesująca broń, a poza tym - jak się przekonałem - nie wymagająca wielkich umiejętności, jako że sprężyny odgięte są już zawczasu, a wystrzelona pałka dzięki swemu ruchowi wirowemu może trafić w cel nawet nie znajdujący się dokładnie na linii jej lotu. Czerwona Kluy pokazała mi jak należy umieścić kamień na cięciwie i z początku ćwiczyłem przy ich użyciu. Potem przypomniałem sobie, że oprócz tego nagrywającego urządzenia mam w kieszeni składany nóż (oraz zapalniczkę i kilka innych rzeczy), toteż przerzuciłem się na własnoręcznie wystruganą pałkę. Szkoda mi było tych pięknie wygładzonych i pokrytych tajemniczymi wzorami, które miałem w kołczanie. Kamienne i kościane szpikulce z pewnością by się połamały).

Nic ciekawego się nie wydarzyło aż do chwili, kiedy słońce wisiało niemal dokładnie nad naszymi głowami. Wtedy to rozległy się przeszywające krzyki, dochodzące, zdaje się, spomiędzy drzew rosnących u podnóża zbocza. Kobiety w jednej chwili przerwały zbieranie i stanęły bez ruchu niczym pnie drzew, spoglądając w kierunku, z którego rozlegał się hałas. Tak się akurat złożyło, że moja kusza przygotowana była do oddania próbnego strzału wystruganą przeze mnie pałką. Zamarłem, z bronią wycelowaną przed siebie.

Krzyki rozbrzmiewały coraz głośniej, aż wreszcie zza zasłony drzew wybiegła smukła postać. Z początku odniosłem wrażenie, że to dziewczyna. Potem, kiedy zaczęła biec w naszą stronę, używając zarówno tylnych, jak i przednich kończyn, że to zwierze.. Kiedy wreszcie usłyszałem z bliska wysoki, przeraźliwy głos i ujrzałem długą szyje oraz ostrą, wysuniętą do przodu dolną CZĘŚĆ twarzy, pomyślałem, że to ptak. Kobiety stały jak wmurowane aż do chwili, kiedy niezwykła postać dostrzegła je, zawróciła i rzuciła się do ucieczki.

Wtedy dopiero ożyły i wrzeszcząc oraz ciskając kamieniami puściły się w szaleńczą pogoń. Byłem zdumiony, jak szybko poruszały się nawet najstarsze z nich. Czerwona Kluy krzyknęła, żebym strzelał i po chwili wahania - postać wciąż zadziwiająco przypominała mi człowieka - strzeliłem. Niestety, kusza załadowana była tylko lekką pałką mojej własnej roboty. Uciekinier, trafiony w okolice pasa, zatoczył się, ale nie upadł. Najszybciej, jak potrafiłem, wyciągnąłem z kołczanu ciężką, porządną pałkę i pobiegłem za kobietami.

Powiedziałem, że pobiegłem, lecz bardziej zgodne z prawdą byłoby stwierdzenie, że popędziłem ogromnymi skokami. Chciałem tylko biec, ale każdy krok zamieniał się w pięciometrowej długości sus i w czasie nie dłuższym niż kilka uderzeń serca przebyłem kilkusetmetrową odległość. Jednocześnie doświadczyłem drugiego zaskoczenia: zarówno kobiety, jak i ścigana przez nas ofiara biegły nie zapadając się. w ogóle w śnieg, nawet tam, gdzie miał on z pewnością ponad metr głębokości.

Kiedy znalazłem się już tak blisko, że niemal nie można było nie trafić, przystanąłem na sporym kamieniu i strzeliłem, tym razem już ciężką, najeżoną kolcami pałką. Celowałem w głowę, ale źle obliczyłem kąt i pałka trafiła ją w kolana, łamiąc jej obydwie nogi. ,Jej", gdyż teraz nie mogłem już mieć wątpliwości, że była to kobieta. Ledwo jej ciało zdążyło dotknąć śniegu, a już dopadła ją Czerwona Kluy i reszta. Widziałem, jak umierając zwraca do słońca piękną i delikatną, choć bardzo dziwną twarz, po czym jej oczy straciły swój blask i odwróciły się, pokazując białka. Czerwona Kluy przecięła jej tętnice szyjną i wraz ze szkarłatną zamarzającą niemal natychmiast krwią uciekło z niej życie.

- Kto to? - zapytałem, zeskakując z głazu.

- Lenizee. Łania Lenizee. Jeszcze młoda.

Jedna z kobiet, Błyszcząca Aa, pomacała pośladki dziewczyny.

- Mężczyźni pewnie nie przyniosą nic tak dobrego. Szybko uciekała... Mięso ma tak delikatne, że chyba będzie spadać z rusztu.

- Macie zamiar ją zjeść?

- Po tym, jak ty wybierzesz jakąś cześć dla siebie, oczywiście - odpowiedziała, opacznie zrozumiawszy moje pytanie.

- Tak - potwierdziła Czerwona Kluy. - To Poderżnięte Gardło ją zabił.

- Jesteśmy wyprawą myśliwską! -zawołała jedna z kobiet.

Czerwona Kluy dotknęła dłonią brody. Ten gest, jak zdążyłem się już zorientować, oznaczał „tak". W tej samej chwili tam, skąd wybiegła przed kilkoma chwilami dziewczyna, rozległ się potężny ryk. Na skraju lasu stała kobieta, tak wysoka i tak potężnie zbudowana, że można ją było śmiało uznać za olbrzymkę i krzyczała coś, czego nie mogłem zrozumieć. Kobiety natychmiast jej odpowiedziały, wymachując kamieniami, którymi ciskały za uciekającą dziewczyną. Olbrzymka chodziła nerwowo miedzy drzewami, nie przestając krzyczeć głosem znacznie głębszym i potężniejszym, niż kiedykolwiek zdarzyło mi się słyszeć u mężczyzny. Miała niezwykle bujne, sięgające niemal do pasa włosy o kolorze pakuł oraz kwadratową, silną twarz, wystarczająco szlachetną i brutalną zarazem, by jej posiadaczka mogła być jakąś królową barbarzyńców. Usiłowałem dowiedzieć się od kobiet, kto to jest, ale robiły tyle hałasu, że nie mogłem ich przekrzyczeć, toteż wreszcie zająłem się wyszukaniem i załadowaniem do kuszy największej i najgroźniej wyglądającej pałki, na wypadek, gdyby olbrzymka miała zamiar się, zbliżyć.

Nie miała. Po mniej więcej godzinie bezustannych krzyków odwróciła się i zniknęła miedzy drzewami, pozwalając kobietom zanieść w tryumfalnym pochodzie ciało dziewczyny do obozu. W drodze powrotnej zapytałem Czerwoną Kluy, kim była ta olbrzymka.

- Ketincha - odpowiedziała.

- Ale kto to jest?

- Po prostu Ketincha, widziałeś ją przecież. Mieliśmy szczęście, że nie było z nią jej męża.

- Gdzie oni mieszkają?

- W lesie, blisko małego wodospadu. Wiesz, gdzie to jest?

Przyznałem, że nie po czym zapytałem, czy to liczne plemię.

- To nie plemię - roześmiała się Czerwona Kluy. - W okolicy jest za mało mięsa - trzeba ci było zobaczyć Ketina. Był jeszcze ich syn, ale gdzieś sobie poszedł.

Robiło mi się niedobrze na myśl, że miałbym jeść mięso dziewczyny, mimo iż tak mało przypominała człowieka. Kiedy jednak wrócili mężczyźni (tak się złożyło, że właściwie z pustymi rękoma), okazało się, że odmawiając przyjęcia pożywienia spowodowałbym poważny kryzys społeczny. Nie pozostawało mi wiec nic innego, jak przyjąć spory kawał delikatnego mięsa i przełknąć go z tak dobrą miną, jak to tylko było możliwe. Byłem zresztą bardzo głodny, a mięso, tak miękkie (jak przepowiedziała to Błyszcząca Aa), że niemal rozpadało się w ustach, pozbawione było właściwie smaku. (Może dlatego, że ci ludzie nie używają soli i nie uznają przyprawionego mięsa). Na posiłek, oprócz łani Lenizee, składał się jeszcze jakiś drobny zwierzak, upolowany przez myśliwych (mięso miał nieco twardsze, ale chyba smaczniejsze) oraz zioła i korzenie, które uzbierały kobiety.

Kiedy tak siedzieliśmy przy ognisku zauważyłem, że mężczyźni przyglądają mi się jakoś dziwnie, ale dopiero po dłuższym czasie zorientowałem się, dlaczego. Zaczęła mi rosnąć broda, a oni, oprócz rzadkiego meszku na górnej wardze, nie mieli żadnego zarostu. Kiedy zrozumiałem, co jest nie tak, przeprosiłem i poszedłem do wskazanej mi rano „łazienki". Wśród przedmiotów, jakie znalazłem w kieszeniach byłą też golarka, toteż użyłem jej, a kiedy byłem już pewien, że moja twarz jest zupełnie gładka, wróciłem do ogniska. Niektórzy zdawali się być zaskoczeni zmianą w moim wyglądzie, ale chyba szybko uznali, że to, co widzieli wcześniej, było po prostu cieniem rzucanym przez pełgający płomień. Taką mam w każdym bądź razie nadzieję.

 

Trzeci dzień. Nie wiem czy powinienem najpierw opowiedzieć o tym, co najważniejsze, czy po prostu zdać relacje z wydarzeń w takiej kolejności, w jakiej następowały? Zastanawiałem się nad tym, zanim włączyłem to urządzenie i doszedłem do wniosku, że najlepiej będzie zacząć od streszczenia tego, co, jak mi się wydaje, było najistotniejsze. Spróbowałem, ale natychmiast wpadłem w pułapkę nie kończących się wyjaśnień, wyprzedzających relacje o wypadkach, do których miały się odnosić.

Dzisiaj poszedłem z mężczyznami na polowanie. Czerwona Kluy naopowiadała im, jak szybko potrafię biegać i że bez wysiłku naciągam kusze jej syna, toteż odnosili się do mnie nieufnie i nawet z odrobiną wrogości.

Sposób, w jaki polują, nie wymaga żadnych wielkich umiejętności. Przez pół dnia, czy nawet trochę więcej, przedzieraliśmy się przez las, nie natrafiając po drodze na nic lepszego niż kilka małych zwierzątek, takich, jakie jadłem wczorajszego wieczoru. Mają długie puszyste ogony, przypominają trochę małpy i są niezwykle zwinne. Jest ich kilka rodzajów, ale przynajmniej dla mnie są tak do siebie podobne z wyglądu i zachowania, że tylko z wielkim trudem można je odróżnić. Mężczyźni strzelali do nich przy każdej okazji, używając gładkich, pozbawionych kolców pałek; ubitą zwierzynę zakopywali w śniegu, zaznaczając miejsce odpowiednio splecionymi gałązkami.

Po czterech czy pięciu godzinach wędrówki trafiliśmy na trop, który z całą pewnością należał do potężnych rozmiarów człowieka, poruszającego się olbrzymimi krokami. Przypomniałem sobie, co Czerwona Kluy mówiła mi o Ketinie, mężu Ketinchy – nie był to ktoś, kogo pragnąłbym spotkać w środku zasypanego śniegiem lasu. Mężczyźni jednak zdawali się mieć na ten temat wręcz przeciwne zdanie, bowiem od razu zaintonowali tajemniczą, to wznoszącą się, to znów opadającą pieśń i ruszyli przed siebie szybkim truchtem, który pozwalał im utrzymywać się na powierzchni kopnego śniegu. Po kilku próbach, kiedy to biegłem albo za szybko, albo za wolno, udało mi się w pełni opanować te nową dla mnie umiejętność. (Z racji mego niskiego wzrostu było mi chyba nawet łatwiej niż im). Ich przywódca, syn Czerwonej Kluy zwany Długim Nożem, widząc, że z początku miałem pewne kłopoty, powiedział mi, że zwykle biega się znacznie łatwiej i że dzisiaj śnieg jest wyjątkowo nieprzyjemny. Zapytałem, czy to dlatego, że jest głębszy, niż zazwyczaj.

- Nie - odparł. - Często jest nawet jeszcze głębszy. Ale kiedy poleży kilka dni, a nie ma nowych opadów, zamarza z wierzchu jak tafla jeziora. Wtedy po prostu się po nim chodzi i o wiele łatwiej jest polować. Czasem, kiedy spadnie go bardzo dużo, w ogóle nie można się poruszać; siedzimy wtedy w obozie i czekamy, aż stwardnieje.

Wiatr przybrał na sile i zaczął formować nowe zaspy. Zapytałem, czy to nie utrudni nam drogi.

- Nie, bo nie jest taki sypki. Gorzej z wiatrem, będzie się źle strzelać.

- Wiec koniec z małpkami?

Roześmiał się.

- No pewnie, tropimy przecież Nashhwonka. To dobrze, że jest taki duży – podejdziemy blisko i będziemy strzelać z wiatrem. Nie powinniśmy chybić.

Wiatr był tak zimny, że z każdym oddechem zdawało mi się, że zamarzają mi płuca. Biegłem obok Długiego Noża przez jakieś dwa czy trzy kilometry – inni zostali trochę z tyłu – kiedy zapytał:

- Czy w swoim kraju nigdy nie biegałeś po śniegu?

Odpowiedziałem, że nie pamiętam mojego kraju.

- Ktoś rzucił na ciebie urok. Powinieneś się cieszyć.

- Dlaczego?

- Bo nikt cię nie zabije. Kiedy ginie zaczarowane zwierzę, urok szuka nowego domu i przenosi się na jego zabójcę.

- Nie jestem zwierzęciem.

Zachichotał, nie przerywając biegu.

- Wszystkie zwierzęta tak mówią. Nashhwonk też, uważaj.

- Czy on nas aby nie usłyszy? Przecież śpiewacie...

- Chcemy, żeby nas usłyszał. Boi się nas, wiec zacznie uciekać. Kiedy go dogonimy, będzie zbyt zmęczony, żeby się dobrze bronić. Jest za duży do biegania po śniegu.

- Czy Ketin też jest za duży?

Z wyrazu twarzy Długiego Noża wywnioskowałem, że w lepszym tonie byłoby nie wymieniać tego imienia.

- Ketin ma bardzo lekki krok - odpowiedział i zwiększył tempo, tak że po chwili miał nade mną dziesięć metrów przewagi.

Było to zachowanie do tego stopnia dziecinne, że wstyd powiedzieć, ale aż mi się udzieliło. Przyśpieszyłem i tak, jak się tego spodziewałem, okazało się, że potrafię biec znacznie szybciej od niego. Dogoniłem go i przez chwile biegliśmy ramię w ramie, po czym, starając się cały czas poruszać niezbyt wysokimi skokami, wyprzedziłem go i bez żadnych problemów pozostawiłem z tyłu. Aby podkreślić moją wyższość, nie zwalniałem tempa, aż wreszcie cała gromada znalazła się poza zasięgiem mojego wzroku i słuchu.

Las robił się coraz bardziej gesty i wkrótce znaczną cześć energii musiałem poświecić na kluczenie miedzy pniami i przeskakiwanie połamanych konarów. Nagle, przedarłszy się przez splątane zarośla, znalazłem się na otwartej przestrzeni. Wiatr tymczasem zamienił się w prawdziwą wichurę, ale pomimo zacinającego śniegu mogłem dostrzec w odległości mniej więcej kilometra przede mną szeroki na co najmniej sto metrów, częściowo przysypany już śniegiem, ale ciągle jeszcze doskonale widoczny ślad. Wspinał się szeroką wstęgą na łagodne wzniesienie, zupełnie jakby jakaś nieprawdopodobna siła przepchnęła tedy wielusettonowy ciężar.

Zapomniawszy momentalnie o Nashhwonku, którego tropem do tej pory szedłem, popędziłem przed siebie, by zbadać z bliska tajemnicze zjawisko. Widok zasłaniał mi częściowo mały pagórek, a kiedy znalazłem się na jego wierzchołku, ujrzałem coś, co kazało mi natychmiast odłożyć na bok wszelkie myśli o badaniu zagadkowego szlaku. Na samym jego środku, na masywnym krześle wykonanym z ciemnego drewna siedział człowiek większy, niż mógłbym to sobie wyobrazić w najśmielszych przypuszczeniach. Twarz miał zwróconą w moją stronę, jakby spodziewał się mego nadejścia, aczkolwiek coś w jego grubych rysach zdawało się świadczyć o tym, że nie oczekiwał mnie tak szybko.

- Jesteś jednym z nich? - zapytał, lekkim ruchem głowy pokazując, że ma na myśli członków plemienia, których pieśń, przytłumiona odległością i padającym śniegiem, właśnie w tej chwili dotarła do moich uszu.

- Nie – odparłem. - Jestem ich gościem.

- Ale polujesz z nimi.

Wstał i dosyć niezgrabnie obszedł swoje krzesło, by stanąć za jego oparciem. Choć był potężnie zbudowany i bardzo wysoki, to i tak jego nogi wydawały się nieproporcjonalnie długie.

- Nie poluje na ciebie - powiedziałem.

- To mądrze.

- Nie boje się ciebie. - (Było to kłamstwo i przypuszczam, że tak właśnie zabrzmiało). - Nie poluje na ludzi sądziłem, że tropimy jakieś zwierzę. - (Kolejne kłamstwo, widziałem przecież jego ślady. Jednak jak o człowieku zacząłem myśleć o nim dopiero wtedy, gdy przemówił). - Ty jesteś Nashhwonk?

- Zabójca ludzi, tak mnie nazywają. Widzisz? - Uniósł krzesło jak piórko i skierował je w moją stronę.

Końce wszystkich czterech nóg były zaostrzone i miały barwę znacznie ciemniejszą, niż reszta drewna. Wyglądały, jakby były zrobione z metalu.

Nashhwonk postukał palcem grubości mego przedramienia w łączącą ramy oparcia poprzeczkę.

- Ścięgna, którymi to jest związane wyciąłem z ludzkiej nogi. Co do twoich przyjaciół, to zabiłam ich już parę tuzinów. Teraz chcą dopaść mnie w głębokim śniegu, po którym mogą poruszać się jak muchy, ale tutaj, na szlaku Wielkich Sań śnieg zamienił się w lód i wątpię, żeby byli szybsi ode mnie. Nawet na pewno nie będą. Zabije ich wszystkich. Kto jest ich wodzem? Długi Nóż? Zapytaj go, co przydarzyło się jego ojcu.

- Już tu jest - odparłem. - Sam możesz go zapytać.

Kilkoma potężnymi susami Długi Nóż stanął przy moim boku.

- Widzę, że go znalazłeś - wysapał. - Tak myślałem, że tu właśnie na nas poczeka. Czasem sam udeptuje spory szmat śniegu, by ułatwić sobie poruszanie, ale to bez znaczenia. I tak go dostaniemy.

- Skoro nie udało się wam wcześniej, to skąd wiesz, że teraz akurat będzie inaczej?

Nashhwonk utkwił w Długim Nożu spojrzenie swych przekrwionych oczu i nie odzywał się ani słowem. W pewnej chwili, nie wypuszczając ani na moment swego krzesła, ruszył powoli wzdłuż ugniecionego traktu. Długi Nóż i ja, trzymając się cały czas na skraju głębokiego śniegu, potruchtaliśmy za nim. Pieśń łowców zbliżała się coraz bardziej.

- Nie bój się, zabijemy go - powiedział Długi Nóż. - Będzie dzisiaj masa mięsa. Nie raz już go zabijaliśmy.

- Wiec jak może być tutaj?

- Nashhwonk to Nashhwonk, ten czy inny, cóż to za różnica.

Wiatr dął nam prosto w twarz, oślepiając nas zacinającym śniegiem. W pewnej chwili Długi Nóż przyspieszył kroku i wbiegł na trakt jakieś pięćdziesiąt metrów przed Nashhwonkiem. Kusze miał przygotowaną do strzału i domyśliłem się, że chce wykorzystać silny wiatr i trafić olbrzyma w głowę. Jednak Nashhwonk momentalnie zgiął się w pół i osłaniając krzesłem całą górną cześć ciała ruszył prosto na napastnika. Strzał równałby się po prostu zmarnowaniu jednej pałki, toteż Długi Nóż wycofał się w głęboki śnieg. Reszta myśliwych dotarła właśnie do miejsca walki.

- A ty co? - zapytał Długi Nóż. - Będziesz chyba jadł mięso, nie?

Odparłem, że przypuszczam, że tak.

- Wiec możesz nam trochę pomóc. Idź na drugą stronę, musimy go okrążyć i strzelać wszyscy naraz.

Wykonując polecenie, o mało co nie zbliżyłem się za bardzo do Nashhwonka. Wielki niczym drzewo rzucił się ze swoim krzesłem w moją stronę, tak że ledwo zdołałem uniknąć przygwożdżenia do ziemi, a potem machnął nim jeszcze niczym cepem, chybiając nie więcej niż o kilka centymetrów. Długi Nóż strzelił, trafiając go w ramie, ale pałka nie wyrządziła olbrzymowi żadnej widocznej szkody. W chwile potem Nashhwonk popędził za mną. Jego nogi były dłuższe ode mnie całego toteż na ubitym śniegu mógł osiągnąć niezwykłą szybkość, ja jednak, jak się ku memu niemałemu zdziwieniu okazało, przewyższałem go nie tylko zwrotnością, co było oczywiste, ale wcale nie byłem od niego wolniejszy. Wiedziałem, że zdołam mu uciec, jeśli tylko nie pośliznę się i nie przewrócę. Nie musiałem się specjalnie wysilać, żeby wyobrazić sobie, jakie by były tego następstwa.

W ślad za mną na drugą stronę przeprawili się także i inni i po kilku minutach Nashhwonk był już okrążony. Uderzenie zaostrzonej pałki rozcięło mu skórę na czole, ale dzięki gęstym brwiom krew nie zalewała mu oczu. Poza tym, o ile mogłem się zorientować, jeszcze się nam nie udało wyrządzić mu żadnej krzywdy. Po pewnym czasie stało się jasne, że trzeba będzie zmienić taktykę; te pałki, które po wystrzeleniu padały na ubity przez Wielkie Sanie śnieg, o ile, rzecz jasna, nie działo się to zbyt blisko Nashhwonka, można było podnieść i użyć ponownie, te jednak, a było ich niemało, które mijały cel i wpadały w olbrzymie zaspy, przepadały na dobre. W miarę, jak wyczerpywały się zapasy amunicji i rosło zmęczenie olbrzyma, krąg zaciskał się coraz bardziej. Ci, którzy nie mieli już czym strzelać, przewieszali kusze przez ramie i wyciągali zza pasa noże o szerokich, kamiennych ostrych rękojeściach ze skóry. Kiedy Nashhwonk był odwrócony do nich plecami, doskakiwali do niego, usiłując przeciąć mu ścięgna w nogach. Jeden z nich znalazł się w pewnej chwili zbyt blisko olbrzyma i został trafiony potężnym zamachem monstrualnego krzesła. Przeleciał w powietrzu kilka metrów, a gdy padł na śnieg, Nashhwonk był już przy nim, usiłując przygwoździć go do ziemi. Myśliwy próbował odturlać się na bok i już prawie mu to się udało, kiedy jedna z zaostrzonych nóg krzesła przebiła mu udo, wbijając się głęboko w lód. Nashhwonk poderwał krzesło do góry, szykując się do zadania ostatecznego ciosu, ale w tej samej chwili Długi Nóż potężnym skokiem znalazł się na jego plecach i wbił mu ostrze w kark.

Trysnęła pulsująca w rytm bicia ogromnego serca fontanna krwi – zupełnie jakby Nashhwonk miał w środku wyłącznie kipiącą życiem czerwień. Puścił krzesło i sięgnął do Długiego Noża swymi mocarnymi rękami, ale ten dźgnął go w przegub. Jednocześnie inni myśliwi przecięli gigantowi ścięgna Achillesa i Nashhwonk, niczym wielkie drzewo, padł ciężko na ziemie. Kiedy wyciągnęliśmy z jego objęć nie mogącego złapać tchu Długiego Noża, olbrzym już nie żył.

Cześć z nas zajęła się rannym myśliwym, inni zaś nie zwlekając zabrali się do ćwiartowania Nashhwonka. Wielką głowę o dzikich oczach, dłonie, stopy i wnętrzności pozostawiono na miejscu, stanowiące zaś specjalną nagrodę wątrobę i otulone warstwą tłuszczu serce zamrożono w śniegu. Były one przeznaczone dla Długiego Noża. Na jego polecenie prawie połowa ludzi poszła do lasu, by przygotować sanie do transportu mięsa. Uwinęli się tak szybko, że wrócili jeszcze przed końcem ćwiartowania, ciągnąc za sobą sanie wykonane z giętkich, powiązanych rzemieniem drzewek. Końce dwóch najdłuższych odgięto ku górze, tak, że mogły służyć jako płozy. Spod swego futrzanego odzienia Długi Nóż wyciągnął trójkątną płachtę, wykonaną ze zszytych ze sobą wielu bardzo cienkich skór jakichś małych zwierząt. Ociosana starannie żerdź służyła za maszt, zaś dwie inne za reje. Powiedziałem Długiemu Nożowi, że sądziłem, iż będziemy musieli sami ciągnąć załadowane sanie.

- Będziemy, ale tylko na trudniejszych odcinkach - odparł. - Ten żagiel zaoszczędzi nam masę roboty. Mamy dobry wiatr – prosto w plecy, gdy będziemy jechać śladem po Wielkich Saniach i trochę z boku, kiedy będziemy zbliżać się do obozu. Taki jest najlepszy.

- Gdyby wiatr był inny, nie szlibyśmy w te stronę - wyjaśnił mi jeden z mężczyzn - Dobry myśliwy zawsze poluje pod wiatr lub w poprzek, bo wtedy można wrócić, nawet jeśli jest dużo mięsa, a poza tym zwierzęta nie mogą nic zwietrzyć.

- Tak - powiedział Długi Nóż - ale kiedy trafiliśmy na trop Nashhwonka, musieliśmy iść tam, gdzie i on.

Kiedy sanie zostały załadowane, ułożyliśmy rannego na stercie zamarzniętego już mięsa, a potem wdrapaliśmy się sami, gdzie kto mógł znaleźć miejsce. Długi Nóż stał z tyłu sań, wparty stopami w to, co zostało z nóg Nashhwonka i operował żaglem oraz długim rumplem. Po raz pierwszy przyszło mi do głowy zastanowić się, jak mogły wyglądać Wielkie Sanie. Zapytałem o to przycupniętego koło mnie myśliwego.

- Nie wiesz? - zdziwił się. - Przecież stamtąd przybyłeś.

- Jesteś pewien?

- Ubierasz się tak jak oni, a znaleźliśmy cię wkrótce po tym, jak odjechali.

- Nic nie pamiętam. Zostawiły taki szeroki ślad... Czy były szersze niż dłuższe? 

- ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin