Wilkinson Lee - Gorączka nocy poślubnej.rtf

(246 KB) Pobierz
Lee Wilkinson

Lee Wilkinson

GORĄCZKA NOCY POŚLUBNEJ

Tłumaczyła Anna Adamiak

ROZDZIAŁ PIERWSZY

List, który miał całkowicie odmienić życie Raine Mar­lowe, nadszedł zupełnie niespodziewanie. Siedzieli sobie z ojcem przy śniadaniu w ich posiadłości „Białe damy”, w pomalowanym na biało pokoju z czarnymi belkami pod sufitem. Złote jak miód, poranne wrześniowe słońce, w któ­rym skąpany był ogród, wlewało się przez witrażowe szybki w oknach. Cudownie nieświadoma nadchodzącego przewro­tu, Raine smarowała dżemem drugi już tost, a Calib - kot o futerku czarnym i lśniącym jak jej włosy i zielonych oczach - siedział na parapecie nieruchomo niczym posążek. W słońcu złociła mu się sierść, a wąsy wyglądały jak mie­dziane kabelki.

- Dziś tylko to - oznajmiła miłym tonem gosposia, wno­sząc korespondencję. Martha służyła u nich od dwudziestu lat i uważali ją za członka rodziny.

- Dziękuję.

Ralph Marlowe, przystojny mężczyzna o wyrazistych, su­rowych rysach i szpakowatych, gęstych włosach wziął list. Dopijając kawę, rozciął kopertę ze znaczkiem ze Stanów i wyjął złożoną kartkę. Zaczął czytać, i Raine spostrzegła, że raptem zmienił się na twarzy. Był wstrząśnięty.

- Co to jest? - zapytała.

Ojciec zdjął okulary w rogowych oprawkach.

- List od Harry'ego?

- Niesamowite!

- Tak.

Gdy podał jej list, nagle zadrżała. Opanowały ją złe prze­czucia. Wiedziała, że ojciec i stryj - bracia bliźniacy - po­kłócili się ze sobą i zerwali kontakty na długo przed jej na­rodzinami. W młodości byli ze sobą bardzo zżyci, i po stu­diach wspólnie prowadzili interesy. Zajmowali się obrotem nieruchomościami. Wtedy też zadurzyli się w tej samej ko­biecie - czarnowłosej, zielonookiej Lorraine. Była dziewczy­ną Harry'ego, dopóki nie poznała jego brata i nie zakochała się w nim. Gdy, koniec końców, zdecydowała się wyjść za Ralpha, drogi braci rozeszły się. Ralph zatrzymał „Białe da­my”, elżbietańską rezydencję, stanowiącą od pokoleń siedzi­bę rodziny, a Harry założył nową firmę i wyjechał do Stanów. Stało się to ponad trzydzieści lat temu.

List z bostońskim adresem na odwrocie był prosty i bar­dzo konkretny.

Pewnie jesteś zdziwiony, że odzywam się po tych wszyst­kich latach. Wstyd przyznać, ale na wcześniejsze nawiązanie kontaktu nie pozwalała mi głupia duma. Od przyjaciela ro­dziny dowiedziałem się, że Lorraine zmarła dawno temu, osierocając jedyną córkę. Moja żona nie żyje od lat. Jestem sam, mam tylko przybranego syna Nicka. Jakoś się jeszcze trzymam, ale od pewnego czasu szwankuje mi zdrowie. Le­karze twierdzą, że pozostało mi zaledwie kilka miesięcy życia.

Tak bardzo chciałbym zobaczyć Cię przed śmiercią. Czy mo­glibyście z córką odwiedzić mnie? Oczywiście, jeśli zdołacie wybaczyć staremu człowiekowi, że był tak głupio uparty.

PS. Gdybyś zdecydował się przyjechać, zrób to, proszę, ze zrozumiałych wzglądów, możliwie najszybciej.

- Pojedziesz? - Raine podniosła na ojca oczy.

- Jasne - odpowiedział bez wahania. - A ty?

- Chciałbyś?

- Byłoby szkoda, gdybyś nie poznała swojego wuja i ku­zyna.

- W takim razie jadę. Tylko czy możemy tak zostawić firmę?

Po ukończeniu szkoły biznesu Raine została asystentką ojca. Codziennie razem jeździli do pracy do Lopsley, małego targowego miasteczka, odległego zaledwie o kilka kilome­trów od domu.

- Możemy. - Ojciec energicznie wstał. - Pędzę do firmy, a ty zorganizuj podróż.

- Kiedy chcesz jechać?

- Dziś, jeśli okaże się to możliwe. Potem trzeba zadzwo­nić do Harry'ego i powiadomić go, o której przylatujemy.

Ledwie powściągany pośpiech w głosie ojca zdradzał, że wszystkie dawne żale do brata poszły w niepamięć. Coś z te­go pośpiechu udzieliło się i jej. Nie tracąc czasu, zatelefono­wała na lotnisko i załatwiła rezerwację na wieczorny lot do Bostonu.

Gdy mężczyzna czekający na zewnątrz międzynarodowej hali przylotów wypatrzył wysokiego, szczupłego pana o zna­jomej powierzchowności i towarzyszącą mu smukłą, czarno­włosą dziewczynę o prześlicznie zarysowanych kościach po­liczkowych i pełnych ustach, natychmiast ruszył w ich stro­nę. Raine podniosła wzrok i raptem napotkała spojrzenie sza­firowych jak niebo o północy oczu w ciemnej oprawie długich rzęs. Patrzył na nią wysoki, barczysty mężczyzna o mocnych rysach twarzy i gęstych, lekko falujących wło­sach barwy dojrzałej pszenicy.

- Raine Marlowe? - Widząc jej zaskoczenie, uśmiechnął się i wyciągnął do niej rękę. - Nick.

Krew zaszumiała jej w skroniach, gdy uwięził jej dłoń w długich, silnych palcach.

- Ciebie, stryjku, rozpoznałbym wszędzie - powiedział, zwracając się z kolei do jej ojca i wymieniając z nim uścisk dłoni. - Jesteście z tatą podobni do siebie jak dwie krople wody.

Kiedy obaj odbierali bagaże, Raine starała się nie pa­trzeć na swego kuzyna. Była trochę zbita z tropu, ale nie zamierzała gapić się na niego jak jakaś nastolatka na swego idola.

- Wszystko? - Pytanie spadło na nią tak nagle, że zamru­gała i odwróciła wzrok.

- Wszystko. - Pomyślała ze złością, że jeśli zaraz nie weźmie się w garść, to ten kuzynek gotów leszcze uznać ją za idiotkę.

Lśniący, srebrny samochód stał gotowy do drogi. Nick załadował bagaże i od razu pomknął w stronę centrum Bo­stonu.

- To tutaj mieszczą się biura mojej firmy - powiedział, wskazując ręką jeden z eleganckich przeszklonych wyso­kościowców.

- Ekstra - skomentował Ralph. - Harry mówił mi, że obecnie kierujesz nie tylko jego przedsiębiorstwem, ale masz również własną firmę. Chyba trudno było stworzyć tak imponującą sieć międzynarodowych powiązań bizne­sowych?

- Wcale nie - odparł chłodno Nick. - Stosuję starą, sprawdzoną metodę. Kupuję upadającą firmę, badam, co w niej spróchniało, i po prostu odcinam martwe pędy, aż znowu zaczyna kwitnąć.

Raine, zgodnie z własnym życzeniem, siedziała z tyłu. Chłonęła wzrokiem piękno miasta o gęstej zabudowie, a mi­mo to sprawiającego wrażenie przestronnego i pełnego powietrza. Na tle nieba rysowały się same kontrasty. Spomiędzy drapaczy chmur i okazałych nowoczesnych budynków strze­lały w górę smukłe iglice, wieże z zegarami, widać też było stare budowle z czasów kolonialnych. Wjechali w wąskie brukowane uliczki z gazowymi latarniami, zabudowane ka­mienicami z czerwonej cegły. Znaleźli się w malowniczej, eleganckiej dzielnicy z przełomu wieków, schodzącej w dół do Charles River.

Dom, który zajmowali Nick i jego ojczym, znajdował się przy skwerze Mecklenburg. Było to jedno z najładniejszych miejsc w okolicy. W świetle ulicznych lamp mieniące się kolorami liście wyglądały jak koronkowy baldachimu. Pod numerem ósmym stał dom w stylu regencji. Symetrycznie po obu stronach drzwi wejściowych znajdowały się prostokątne okna z pomalowanymi na czarno skrzynkami pełnymi jesien­nych kwiatów. Kiedy tylko samochód podjechał pod drzwi, te otworzyły się. W padającej na schody smudze światła sta­nął wysoki, szczupły mężczyzna o wyrazistych, surowych rysach i gęstych, szpakowatych włosach. Raine powinna była przewidzieć, że tak właśnie będzie wyglądał jej stryj, ale na widok sobowtóra ojca poczuła się dziwnie.

Stryj wyciągnął rękę. Ojciec pochwycił ją bez słowa, uścisnął, po czym bracia padli sobie w objęcia. Lata oddale­nia i niezgody natychmiast poszły w niepamięć. Raine po­czuła, że Nick bierze ją pod ramię. Ten dotyk oraz porozu­miewawcze spojrzenia, jakie wymienili, stworzyły między nimi jakąś sekretną więź.

To nieoczekiwane uczucie bliskości przetrwało cały na­stępny tydzień, a pierwsze wspaniałe wrażenie, jakie Nick zrobił na Raine, zamiast zmaleć, jeszcze się wzmogło. Oka­zało się, że kuzyn jest nie tylko nieludzko przystojny. Miał również bystry umysł i silną osobowość. Rozmowa, którą Raine podsłuchała któregoś dnia, świadczyła o tym, że stryj Harry nie tylko kochał swego przybranego syna, ale także bardzo go szanował.

- Teraz w biznesie nie ma miejsca na słabość - mówił ojciec. - Za dużo wokół szakali.

- Masz rację - przytaknął Harry. - Ale Nick nie jest miękki, o nie. Nie zazdroszczę nikomu, kto próbowałby wy­wieść go w pole.

- Ale z tego, co opowiadałeś, wynika, że jest dobrym pracodawcą...

- Zgadza się. Nie waha się zwalniać tych, którzy nie spełniają jego wymagań, ale traktuje ludzi przyzwoicie. Wiem na przykład, że wyrzucił z pracy pewnego obiboka, a potem, z własnej kieszeni, łożył na utrzymanie jego rodzi­ny, póki gość nie znalazł sobie innej roboty.

Od początku Raine wyczuwała w Nicku pewną bez­względność, a ponieważ coraz bardziej poddawała się jego urokowi i pragnęła myśleć o nim dobrze, toteż opowieść stryja od razu poprawiła jej humor. Poza urodą filmowego gwiazdora Nick miał w sobie jakąś naturalną wyniosłość, która czyniła go atrakcyjnym w oczach wielu kobiet. Nie był jednak próżny ani zarozumiały i chociaż potrafił być bez­względny, umiał również być troskliwy, wspaniałomyślny i wielkoduszny. Robiła, co mogła, by ukryć swoje zafascy­nowanie kuzynem, lecz zawładnął bez reszty jej myślami. Często przyłapywała go na tym, że się jej przygląda, ale trudno było coś wyczytać z jego twarzy.

Pewnego dnia poszli we czworo na Freedom Trail, obej­rzeli port i zbudowany w XVIII wieku masztowiec „U.S.S. Constitution”, zachwycali się dziewiętnastowiecznym Trinity Church, odbijającym się w przeszklonej wieży Johna Hancocka, byli też w Muzeum Nauki.

Nikt o tym nie mówił, lecz wszyscy wiedzieli, że czasu jest mało, toteż rzadko spędzali dni na leniuchowaniu. Wieczorami, gdy Raine kładła się spać, a Nick znikał w swoim pokoju, żeby trochę popracować, bracia rozmawiali do późna w nocy.

Pewnego wieczoru Nick odprowadził Raine eleganckimi schodami na górę. Rozmawiając o błahostkach, przystanęli przed drzwiami jej pokoju. Zaśmiała się z czegoś, co powie­dział, a on raptem nachylił się i pocałował ją delikatnie. Po­czuła się tak, jakby spadły za nią fałdy grubego czarnego aksamitu. Wreszcie, z ociąganiem, Nick odsunął się.

- Dobranoc, Raine - szepnął. - Śpij dobrze. Zamknęła za sobą drzwi i oparła się o nie. Tej nocy śniła o białych koronkach i kwiatach pomarańczy, o deszczu ryżu i płatków róży, o domu z kolorowymi, szybkami.

Następnego dnia bardzo starała się zachowywać natural­nie. Tyle że zazwyczaj chłodna i rozsądna Raine była zako­chana po uszy. Kiedy po wspólnym porannym spacerze wró­cili we czworo do domu, gosposia przekazała Nickowi wia­domość z biura. Wynikła jakaś nagła sprawa, która wymagała jego obecności.

Wrócił co prawda do domu na kolację, ale zachowywał się inaczej niż zwykle. Był zamyślony i niezbyt rozmowny.

- Muszę jutro lecieć do Maine - odezwał się, gdy stryj i ojciec przerwali na moment rozmowę.

- Do Maine? - zdziwił się Ralph. W odpowiedzi wyręczył Nicka stryj.

- Dawno temu kupiłem tam przedsiębiorstwo wyrębu la­su i kilka papierni. Nick marnuje teraz swój czas, zajmując się jeszcze i tym.

- Nie marnuje - uśmiechnął się Nick. - Sporadyczne wypady do Maine to żaden problem. A zresztą, tak tam pięknie i dziko... Może pojedziecie ze mną? Harry pokręcił głową.

- Ja niestety odpadam.

- Mówisz, że ładnie tam... - zastanowił się Ralph.

- Och, krajobraz jest naprawdę wspaniały. Jeziora, góry, malownicze skaliste wybrzeże z setkami wysepek, urokliwe miasteczka, białe drewniane kościoły, maleńkie wioski rybackie, zagubione w głuszy przystanie, latarnie morskie. Lu­dzie żyją w rozsianych po wybrzeżu wioskach i utrzymują się z morza. Na północnym wschodzie, przy granicy z Kanadą znajduje się Allagash - tereny pełne lasów, bagien i cie­ków wodnych. To głównie tam odbywa się wyrąb.

- Brzmi nieźle - przytaknął Ralph - ale myślę, że powi­nienem zostać w Bostonie.

- A może wy, młodzi, wybralibyście się razem? - zasu­gerował stryj.

- Masz ochotę? - spytał Nick swą kuzynkę.

Pomyślała, że wycieczka z Nickiem byłaby dla niej prze­życiem tak samo fascynującym, jak skok z samolotu bez spadochronu - i tak samo karkołomnym.

- Ogromną! - odpowiedziała, a jeśli nawet usłyszał w jej głosie drżenie, to miała nadzieję, że przypisał je emocjom związanym z wyprawą.

Następnego dnia wczesnym rankiem polecieli do Bangoru. Stamtąd, pilotowanym przez Nicka małym samolotem, przystosowanym do lądowania zarówno na ziemi, jak i na wodzie, dotarli do miejsca przeznaczenia.

Wylądowali na wyboistej drodze, tuż za ciężarówki z platformą, wiozącą powiązane łańcuchami pnie drzew.

- Nie ma tu pasów startowych - wyjaśnił Nick, widząc, że Raine jest mocno zaskoczona. - Ląduje się albo na wodzie albo na jednej z dróg dostawczych, będących własnością przedsiębiorstwa.

Kiedy wstępowali po schodkach do baraku, w którym mieściło się biuro, przywitał ich grubawy, łysiejący mężczy­zna w okularach bez oprawek.

Raine podsunięto szybko proste drewniane krzesło. Przy mocnej kawie i pokrojonym grubo cieście czekała, aż Nick rozwiąże problem, który go tutaj sprowadził.

- W Sowiej Zatoczce mamy drewnianą chatę - powie­dział, gdy załatwił sprawy. - Chciałabyś zatrzymać się ta i pozwiedzać okolicę? Czy może wolisz bardziej cywilizo­wane miejsce?

Bez wahania spaliła za sobą mosty.

- Zatrzymajmy się w Sowiej Zatoczce.

Polecieli nad lasami i wylądowali na gładkiej jak lustro powierzchni Jeziorka Sowiego. Taflę wody otaczały wzgórza przystrojone w szkarłat, złoto, zieleń i brąz jesionów, klo­nów, modrzewi i cedrów. Raine nigdy w życiu nie widziała piękniejszego miejsca.

Solidna, wzniesiona na palach drewniana chata stała na polanie na brzegu jeziora. Z trzech stron okalała ją weranda, z przodu - osłonięty ganek. Nick otworzył masywne drzwi.

napalił w piecu, a potem zostawił Raine samą i wrócił do samolotu po bagaże.

Kuchnia urządzona była bardzo skromnie. Oprócz zlewu i staromodnej pralki z wyżymaczką stała w niej kuchenka na gaz i lodówka. Spiżarnia zaopatrzona była obficie w puszko­waną i suszoną żywność.

Obok kuchni znajdował się mały pokoik do spania, a przy nim łazienka z porcelanową umywalką i wanną, kabiną pry­sznicową i ubikacją.

Największą część chaty zajmowała jednak ogromna izba, urządzona bardzo prosto. Stały tu dwa długie regały z książ­kami, stolik do kawy i czarna skórzana kanapa. Na drewnia­nej lśniącej podłodze leżały maty zdobione azteckim wzo­rem, pasujące do poduszek i zasłon w oknie. W kamiennym palenisku stał olbrzymi, opalany drewnem piec, a przed nim rozpostarta była kudłata niedźwiedzia skóra. Z boku izby, na niewielkim podwyższeniu stała sosnowa szafa, toaletka, bieliźniarka i duża otomana.

Było zimno i w powietrzu unosił się zapach charaktery­styczny dla nie wietrzonego przez dłuższy czas wnętrza, ale ogień zaczynał już buzować w piecu, liżąc wonne bierwiona.

- Podoba ci się? - spytał Nick.

- Bardzo - odpowiedziała swobodnym tonem, usiłując ukryć zdenerwowanie. - Szczerze mówiąc, cieszę się, że jest tu tak wspaniale wyposażona łazienka. Uśmiechnął się szeroko.

- W moim wieku ceni się już pewne wygody. - Ale jak ci się udało to wszystko urządzić?

- Wodę ciągnie się pompą ze studni, a oświetlenie i ogrzewanie jest gazowe. A właśnie...

Zmierzch zapadał szybko. Nick wziął z pieca podpałkę i przytknął ją do gazożarowych koszulek przewodów. Już po chwili zapaliły się lampki. Gdy zaciągnął ciężkie story w oknach, od razu zrobiło się przytulniej.

- Dziś pitraszę ja - powiedział. - Jutro twoja kolej. najpierw się napijemy.

Przyniósł ze spiżarni butelkę wina, napełnił dwa kieliszki i podał jeden Raine, muskając jej dłoń palcami. Wstrzymała oddech. Nie miała cienia wątpliwości - jeśli nie chciała zbliżenia, należało to teraz jasno powiedzieć. Wy­starczyło, żeby odwróciła oczy i cofnęła się o krok. Jednak pragnęła Nicka, i to z całych sił. Zrobiła krok w przód. Nick wyjął kieliszek z jej zdrętwiałych palców i ostrożnie odstawił na stolik. Nie podprowadził jej jednak do łóżka, a położył na niedźwiedziej skórze i podłożywszy jej pod głowę poduszkę z kanapy, wyciągnął się przy niej, całując namiętnie oczy, szyję i usta.

Rozbierał ją powoli w blasku ognia, złocącym jej kremową skórę.

- Najpiękniejsza ty moja - szepnął chrapliwie, zrzucając z siebie ubranie. - Zielonooka czarodziejko...

Był wprawnym, czułym kochankiem i chociaż nigdy jeszcze nie współżyła z mężczyzną, nie odczuwała bólu, a tyl­ko radosne, wzmagające się uniesienie, aż w końcu miała wrażenie, że jej ciało zamieniło się w rozpaloną do białości czystą rozkosz.

Leżała w jego ramionach, z głową na jego ramieniu. Jej serce biło mocno, równo, coraz spokojniej.

- To twój pierwszy raz - powiedział łagodnie Nick. Poczuła się trochę niepewnie.

- Przeszkadza ci to?

- Przeszkadza?! Och, Raine! Czuję się jak król.

Po tym pierwszym gwałtownym zbliżeniu kochali się ra­no, w południe i wieczorem, jakby to był ich miodowy mie­siąc. Wychodzili z łóżka tylko po to, żeby wziąć prysznic albo coś zjeść, pospacerować lub popływać kajakiem po je­ziorze. Nick nie wypowiedział wprawdzie słowa, które tak bardzo chciała usłyszeć, lecz uznała, że to tylko kwestia czasu. Zwyczajny, jak to bywa na początku związku, opór przed przyznaniem się do najgłębszego i najbardziej wiążą­cego ludzi uczucia.

Żadne z nich nie chciało, żeby ten idylliczny tydzień się skończył, ale kiedy nadeszła sobota, Nick zapowiedział po­wrót. Wyruszyli wczesną porą. Podczas drogi milczał i był zamyślony, ale zakochana na zabój Raine wracała do Bostonu z głową w chmurach, oszołomiona szczęściem.

Na miejscu dowiedzieli się, że stryj i ojciec wybrali się na mecz piłkarski, na Nicka zaś czekała pilna wiadomość od sekretarki.

- Szlag by trafił - wymruczał ze ściągniętym czołem. -Muszę z tobą porozmawiać. Mam ci coś ważnego do po­wiedzenia. .. ale może lepiej pojadę najpierw do roboty. Po­winienem przejrzeć i podpisać pewne ważne dokumenty. - Ujął ją za obie ręce. - To potrwa najwyżej dwie godziny. Dasz tu sobie radę sama?

- No pewnie.

Pocałował ją mocno w usta i wyszedł.

Poszła na górę i rozpakowała walizkę. Kiedy przechodziła do dużego słonecznego salonu, w holu pojawiła się gosposia stryja, pani Espling.

- Czy coś pani podać, panno Marlowe? Może herbatę? -spytała.

- Dziękuję. Bardzo chętnie się napij...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin