Zelazny Roger - Psychouczestnik.rtf

(238 KB) Pobierz

Roger Żelazny

Comes Now the Power

Psychouczestnik

I

 

Scena była urzekająca, pełna krwi, ale Render czuł, że już powinna się skończyć.

Zdecydował, że każda mikrosekunda będzie tu tak samo dobra jak minuta, że powinna może jeszcze wzrosnąć temperatura… Gdzieś, na peryferiach wszechrzeczy, ciemność przestała już się kurczyć.

Coś, jakby crescendo czystego grzmotu, zawisło w jednej gniewnej nucie, która była mieszaniną wstydu, bólu i strachu.

W Forum nie było czym oddychać.

Cezar wyczołgał się poza oszalały krąg. Zakrył oczy przedramieniem, ale obraz nie znikał… Nie tym razem.

Senatorowie nie mieli twarzy, a ich szaty były zbryzgane krwią; głosy brzmiały jak kwilenie ptaków. W nieludzkim szale wbijali swoje sztylety w leżącą postać.

Wszyscy, ale nie Render.

Kałuża krwi, w której stał, powoli się powiększała. Wydawało się, że jego ramię wznosi się i opada z mechaniczną regularnością; z gardła wydobywały się ptasie krzyki. Był częścią tej sceny i jednocześnie stał poza nią.

Był Renderem. Psychouczestnikiem.

— Zabiłeś go. Zamordowałeś Marka Antoniusza — jęczał skulony, zbolały i pełen nienawiści Cezar. — To był niewinny i nieszkodliwy człowiek!

Render obrócił się, a sztylet w jego dłoni był olbrzymi i cały we krwi.

— Tak — przyznał.

Ostrze przesuwało się w powietrzu z boku na bok. Cezar, zafascynowany widokiem ostrej stali, wodził za nim oczami.

— Dlaczego? — krzyczał. — Dlaczego?

— Ponieważ był szlachetniejszym Rzymianinem niż ty — odparł Render.

— Kłamiesz! To nie tak!

Render wzruszył ramionami i znowu zaczął machać sztyletem.

— To nieprawda! — wrzeszczał Cezar. — Nieprawda!

Render zwrócił się do niego i błysnął nożem.

Cezar, jak marionetka, naśladował wahadłowe ruchy ostrza.

— Nieprawda? — uśmiechnął się Render. — A kim ty jesteś, by kwestionować to, co zrobiłem? Jesteś nikim! Umniejszasz dostojeństwo tej chwili! Wynoś się!

Człowiek o różowej twarzy poderwał się na nogi. Jego włosy były na pół mokre i splątane jak wełna. Odwrócił się i odszedł, spoglądając przez ramię.

Znajdował się już daleko od kręgu zabójców, ale obraz nie stracił wyrazistości; zachował jakąś lekką, przejrzystą jasność, co sprawiało, że człowiek czuł się jeszcze bardziej daleki i samotny.

Render zjawił się tym razem przed Cezarem jako ślepy żebrak.

Władca chwycił go za szaty.

— Czy jesteś dla mnie jako ten zły omen?

— Strzeż się! — zadrwił Render.

— Tak! Tak! — krzyknął Cezar. — Strzeż się! To dobre. Strzeż się, ale czego?

— Idów…

— Tak? Idów…

— Pyździernikowych.

Cezar puścił ubranie Rendera.

— Co to znaczy? Co to jest pyździernik?

— Miesiąc.

— Kłamiesz! Nie ma takiego miesiąca!

— Szlachetny Cezarze, to jest data, której musisz się strzec. Nie istniejący czas, zdarzenie, którego niema w kalendarzu.

Render nagle zniknął.

— Zaczekaj! Wracaj!

Roześmiał się, a Forum wraz z nim; ptasie wrzaski brzmiały jak chór nieludzkiej drwiny.

— Zakpiłeś sobie ze mnie! — zapłakał Cezar.

Forum było rozpalone jak piec; pot zastygł niczym szklana maska na wąskim czole Cezara, jego ostrym nosie i szczęce o małym podbródku.

— Też chcę zostać zamordowany! — zaszlochał. — To nie w porządku!

Wtedy Render rozerwał na strzępy Forum, senatorów i szczerzące zęby ciało Antoniusza. Potem, niedostrzegalnym ruchem palca, wepchnął wszystko do czarnego worka. Ostatni poszedł Cezar.

 

Charles Render zasiadł przed pulpitem z dziewięćdziesięcioma białymi i dwoma czerwonymi guzikami; nawet na nie nie spojrzał. Prawa ręka poruszała się bezszelestnie na specjalnej prowadnicy. Render przyciskał niektóre guziki na konsoli, inne omijał; uruchamiał kolejne ścieżki, by w końcu odtworzyć Serię Wspomnień.

Uczucia stłumione, emocje zredukowane do zera. Kongresman Erikson doznawał w Kołysce tego, co było zapomnieniem.

Rozległ się suchy trzask.

Ręka Rendera prześlizgnęła się do końca rzędu przycisków. Aby nacisnąć czerwony guzik, potrzebny był jeden świadomy ruch lub — lepiej — akt woli. Render uwolnił swoją rękę i odgarnął plątaninę przewodów i mikroobwodów przypominających włosy Meduzy. Ześlizgnął się z fotela i podniósł kaptur. Potem podszedł do okna i rozjaśnił je, obracając w palcach papierosa.

Wystarczy jedna minuta w Kołysce, pomyślał. Nie więcej. Ta będzie decydująca… Mam nadzieję, że nie zacznie padać śnieg. Te chmury wyglądają okropnie…

Pod wieczornym niebem lśniły gładkie, szklane wieżowce. Miasto leżało na wyspie wulkanicznej, połyskując w świetle kończącego się dnia i pulsując pod powierzchnią ziemi; pełne pośpiechu i nieustającego ruchu.

Render odszedł od okna i zbliżył się do wielkiego jaja, które spoczywało tuż przy jego biurku, lśniące i gładkie. Rzucało refleksy, które uwydatniały jego orli nos, zamieniały oczy w szare spodki, a na włosy kładły świetliste smugi; czerwony krawat Rendera wyglądał w tym świetle jak wielki język upiora.

Uśmiechnął się i dotknął pulpitu, wciskając czerwony guzik. Jajo wydało z siebie ciche westchnienie i straciło swoją lśniącą nieprzezroczystość; w środku pojawiła się poprzeczna szczelina. Render zobaczył w niej Eriksona, który wykrzywiał usta, zaciskał mocno powieki i walczył z powrotem do świadomości i tego wszystkiego, co się z nią wiązało. Górna część jaja uniosła się, ukazując różowe wnętrze. Erikson otworzył oczy, ale nie spojrzał na Rendera. Wstał i zaczął się ubierać. Render wykorzystał ten czas, aby przetestować Kołyskę.

Oparł się o biurko i zaczął naciskać guziki: kontrola temperatury, pełny zasięg — sprawdzone; dźwięki obce — podniósł słuchawkę — sprawdzone: dzwonienie, brzęczenie, tony skrzypiec, gwizdanie, piski, ryki, hałas uliczny i szum fal; sprzężenie obwodów z zachowaniem głosu pacjenta z poprzedniej analizy — sprawdzone; osłona dźwięku, wilgotność, zapachy — sprawdzone; mechanizm łoża, kolorowe światła, stymulatory smaku…

 

Render zamknął jajo i wyłączył zasilanie. Potem pchnął je do szafy w ścianie i zatrzasnął drzwi. Wszystkie istotne wydarzenia zostały zarejestrowane na taśmach.

— Siadaj! — rozkazał Eriksonowi.

Mężczyzna usiadł, gniotąc nerwowo kołnierzyk.

— Wszystko sobie przypomniałeś — powiedział Render. — Nie muszę więc opowiadać, co się zdarzyło. Nic przede mną się nie ukryje. Byłem tam.

Erikson skinął głową.

— Znaczenie tego zdarzenia powinno być dla ciebie jasne.

Kongresman ponownie kiwnął głową i wreszcie odzyskał głos:

— Ale czy to miało znaczenie, czy było ważne? — spytał. — Skonstruowałeś ten sen i cały czas go kontrolowałeś. Tak naprawdę wcale go nie śniłem. Przynajmniej nie w sposób, w jaki normalnie bym to robił. Twoja zdolność wpływania na przebieg rzeczy sprawia, że wszystko jest tak, jak ty tego chcesz, czyż nie?

Render powoli skinął głową, strzepnął popiół do południowej półkuli swojej popielniczki w kształcie globu i spojrzał mu w oczy.

— Prawdą jest, że nadałem pewne ramy twemu snu i modyfikowałem jego kształty. Ale to ty wypełniłeś je emocjami i sprawiłeś, że stały się symbolami odpowiadającymi twoim problemom. Jeśli sen nie byłby znaczącą analogią, nie sprowokowałby takich reakcji. Byłby pozbawiony tego strachu i niepokoju, które zostały zarejestrowane na taśmach. Analizuję cię od wielu miesięcy — ciągnął dalej — i wszystko czego się dowiedziałem, przekonuje mnie, że twoja obawa przed zamachem nie ma w rzeczywistości żadnych podstaw.

Erikson wybałuszył oczy.

— Więc dlaczego, u diabła, się boję?

— Dlatego, że bardzo chciałbyś być obiektem zabójstwa.

Erikson uśmiechnął się i zaczął odzyskiwać zimną krew.

— Zapewniam cię, doktorze, że nigdy nie rozmyślałem o samobójstwie ani nie pragnąłem umrzeć.

Wyciągnął papierosa i zapalił. Trzęsła mu się ręka.

— Gdy przyszedłeś do mnie tego lata — rzekł Render — twierdziłeś, że obawiasz się próby zamachu na swoje życie. Nie miałeś bladego pojęcia, dlaczego ktoś miałby cię zabić.

— Moja pozycja! Nie można być kongresmanem tak długo jak ja i nie mieć wrogów.

— Okazuje się, że tego dokonałeś. Gdy pozwoliłeś mi porozmawiać o tym z twoimi detektywami, dowiedziałem się, że nic nie znaleźli. Nie odkryli niczego, co wskazywałoby na to, że twój strach ma jakieś realne podstawy. Dosłownie nic.

— Nie dość dobrze szukali albo robili to w niewłaściwych miejscach. Inaczej na coś by trafili.

— Obawiam się, że nie.

— Dlaczego?

— Dlatego, powtarzam, że twoje odczucia nie mają żadnych obiektywnych podstaw. Bądź ze mną szczery. Czy otrzymałeś jakąkolwiek informację, cokolwiek wskazującego na to, że ktoś nienawidzi cię tak bardzo, żeby chcieć cię zabić?

— Dostaję mnóstwo pogróżek…

— Tak jak wszyscy kongresmani. Każdy list skierowany do ciebie w ciągu ostatniego roku został dokładnie zbadany i okazało się, że wszystkie są dziełem wariata. Czy możesz podać mi choć jeden dowód, żeby podtrzymać swoje twierdzenie?

Erikson wpatrywał się w czubek papierosa.

— Przyszedłem do ciebie, bo tak poradził mi jeden z kolegów — powiedział. — Zjawiłem się tu, abyś poszperał w moim umyśle i znalazł coś, co pomogłoby moim detektywom w pracy. Może to ktoś, kogo surowo osądziłem, a może chodzi o jakąś krzywdzącą ustawę, z którą miałem do czynienia…

— Nic nie znalazłem — stwierdził Render. — Nic, oprócz przyczyny twojego niezadowolenia. Teraz oczywiście nie będziesz chciał tego słuchać. Boisz się i będziesz próbował odwieść mnie od postawienia diagnozy.

— Nie będę!

— Więc słuchaj. Jeśli chcesz, możesz potem powiedzieć, co o tym myślisz. Miesiącami marnowałeś tu czas, nie chcąc zaakceptować tego, co próbowałem ci wyjaśnić na wiele sposobów. Teraz powiem ci, o co chodzi, a ty możesz zrobić z tym, cokolwiek zechcesz. — Świetnie.

Po pierwsze, bardzo chciałbyś mieć wroga lub wrogów…

— To niedorzeczne!

— …bo to jest jedyna możliwość, by mieć przyjaciół…

— Mam pełno przyjaciół!

— …ponieważ nikt nie chce być zupełnie ignorowany; nie chce być osobą, do której nikt nie żywi prawdziwie silnych uczuć. Nienawiść i miłość są skrajnymi formami ludzkich emocji. Gdy straciłeś jedną z tych form, zacząłeś szukać drugiej. Pragnąłeś jej tak bardzo, że nawet udało ci się przekonać samego siebie, że ją znalazłeś. Ale zawsze jest jeszcze cena, psychiczna cena, którą trzeba zapłacić. Zaspokajanie potrzeby prawdziwego uczucia środkami zastępczymi nie daje prawdziwej satysfakcji, a tylko wzbudza niepokój i niezadowolenie. Trzeba mieć otwartą psychikę; ty nie szukałeś uczucia na zewnątrz, zamknąłeś się. Stworzyłeś sobie to, czego pragnąłeś całym swoim jestestwem. Jesteś człowiekiem odczuwającym ogromną potrzebę silnych stosunków z innymi ludźmi.

— Gówno!

— Zaakceptuj to lub odrzuć — powiedział Render. — Proponuję, żebyś to jednak przyjął do wiadomości.

— Płacę ci od sześciu miesięcy, żebyś pomógł mi w odnalezieniu tego, kto chce mnie zabić. A teraz siedzisz tu sobie i mówisz mi, że wymyśliłem to wszystko, żeby zaspokoić swoją potrzebę posiadania kogoś, kto by mnie nienawidził.

— Nienawidził lub kochał. To prawda.

— Bzdura! Spotykam tak wielu ludzi, że muszę nosić przy sobie kieszonkowy magnetofon i kamerę w klapie marynarki. Wszystko po to, abym mógł ich zapamiętać…

— Spotkania z przypadkową masą ludzi nie mają tu nic do rzeczy. Powiedz, czy te sny mają dla ciebie jakieś znaczenie?

Erikson milczał kilka sekund odmierzanych tykaniem olbrzymiego ściennego zegara.

— Tak — przyznał w końcu. — Jednak twoja interpretacja jest w dalszym ciągu absurdalna. Zakładając, jedynie na użytek naszej rozmowy, że to, co powiedziałeś, jest słuszne — co miałbym zrobić, aby uwolnić się z tych więzów?

Render rozparł się wygodnie w swoim fotelu.

— Przestroić energię, którą zużyłeś na ich wytworzenie. Spotykać się z ludźmi podobnymi do ciebie, Joe Eriksona, a nie do kongresmana Eriksona. Zainteresować się czymś, co by was łączyło, lecz nie byłoby związane z polityką; coś atrakcyjnego na tyle, że przysporzyłoby ci prawdziwych przyjaciół… lub wrogów. Lepiej oczywiście tych pierwszych. Zachęcałem cię do tego od samego początku.

— Powiedz mi więc coś jeszcze.

— Z przyjemnością.

— Zakładając, że masz rację, wyjaśnij mi proszę, dlaczego nigdy nie byłem i nie jestem ani lubiany, ani nienawidzony. Mam odpowiedzialne stanowisko w Legislaturze, spotykam się cały czas z ludźmi. Dlaczego jestem wszystkim obojętny?

Render, który znał dokładnie przebieg kariery Eriksona, musiał odsunąć na bok swoje prawdziwe odczucia, bo teraz nie miały żadnego znaczenia. Chciał zacytować spostrzeżenia Dantego na temat oportunistów, czyli tych dusz, które z powodu braku cnót nie zostały wpuszczone do nieba, a z powodu braku znaczących grzechów odmówiono im również wstępu do piekła. Krótko mówiąc, chodziło o tych, którzy byli jak chorągiewka na wietrze. Tych, których huragan dziejów zepchnął z morskich szlaków, by nigdy już nie znaleźli portu przeznaczenia. Taka właśnie była długa i bezbarwna kariera Eriksona, kariera chwiejnej lojalności i politycznych zwrotów.

— W dzisiejszych czasach coraz więcej ludzi znajduje się w takiej sytuacji — powiedział Render. — Ma to związek z rosnącymi ciągle komplikacjami i depersonalizacją istoty ludzkiej w układzie socjometrycznym. Nawet akt życzliwości w stosunku do innego człowieka stał się wynikiem pewnego wymuszenia. Obecnie jest bardzo wiele takich osób jak ty.

Erikson pokiwał głową, a Render uśmiechnął się w duchu.

Czasem, pomyślał, taki wykład podziała na niedowiarka…

— Odnoszę wrażenie, że możesz mieć rację — odezwał się Erikson. — Chwilami czuję się dokładnie tak, jak to opisałeś: jednostką pozbawioną osobowości…

Render spojrzał na zegar.

— Gdy podejmiesz decyzję w tej sprawie, będzie to oczywiście twój własny wybór. Myślę, że nie ma sensu tego dalej analizować i tracić czasu. Wiesz teraz, jaka jest przyczyna twojego niepokoju. Nie mogę trzymać cię za rękę i pokazywać, jak masz żyć. Mogę tylko dać ci pewne wskazówki… no i współczuć, ale nie chcę jednak wchodzić w to głębiej. Jeśli odczujesz potrzebę porozmawiania o swoim działaniu i odniesienia go do postawionej diagnozy, zgłoś się do mnie jak najszybciej.

— Zrobię tak. — Kiwnął głową Erikson. — A ten sen, do diabła! Wciągnął mnie. Umiesz sprawić, że wszystko wydaje się tak rzeczywiste jak na jawie, a nawet bardziej. Długo będę to pamiętać.

— Mam nadzieję.

— W porządku, doktorze. — Wstał i wyciągnął rękę na pożegnanie. — Wrócę prawdopodobnie za kilka tygodni. Spróbuję się uczciwie uspołecznić.

Mówiąc to, Erikson uśmiechnął się szeroko; do tej pory marszczył jedynie brwi z niezadowoleniem.

— Zacznę już teraz. Mogę postawić ci drinka w barze za rogiem?

Render ujął wilgotną dłoń, która wydała mu się zmęczona, tak jak aktor grający główną rolę w cieszącej się powodzeniem sztuce.

— Dziękuję, ale jestem zajęty. — Było mu prawie przykro.

Potem pomógł Eriksonowi włożyć płaszcz, podał mu kapelusz i odprowadził do drzwi.

— W takim razie, dobranoc.

— Dobranoc.

 

Gdy drzwi zamknęły się za nim bezszelestnie, Render przeszedł po ciemnym karakułowym dywanie ku swojej mahoniowej twierdzy i strzepnął popiół do południowej półkuli popielniczki. Usiadł w fotelu, założył ręce do tyłu i zamknął oczy.

— Oczywiście, że to było bardziej realne niż życie — mruknął do siebie. — Ja nadałem temu Kształt.

Uśmiechając się, odtwarzał sen krok po kroku i pragnął, aby któryś z jego nauczycieli mógł to zobaczyć. Sen był dobrze skonstruowany, wyrazisty i ściśle dostosowany do danego przypadku. No, ale w końcu był Renderem. Psychouczestnikiem. Jednym z dwustu analityków, których psychiczne zdolności umożliwiały rozwiązywanie neurotycznych przypadków bez odczuwania li tylko estetycznego zadowolenia z naśladowania zaburzeń umysłowych. Kompletna wariacja.

Render rozbudził swoje wspomnienia. Analizował siebie, analizował i szedł dalej jak ktoś obcy, niewzruszony, o żelaznej woli; dość twardy, by przetrwać bazyliszkowe spojrzenie szaleństwa, przejść nienaruszonym przez chimeryczne perwersje, zmusić mroczną Meduzę, by zamknęła oczy przed kaduceuszem jego sztuki. Analiza samego siebie nie była trudna. Dziewięć lat temu (a wydaje się, że to było tak dawno) otrzymał serię zastrzyków novokainy w najbardziej bolesne miejsce swojej duszy. Stało się to po wypadku samochodowym, w którym zginęła Ruth wraz z Mirandą, ich córką. Wtedy Render zrobił się obojętny i oderwany od rzeczywistości. Może nie chciał wyzwolić się z empatii; może jego własny świat był oparty na jakiejś sztywności uczuć. Jeśli tak, to był na tyle mądry, aby to sobie uświadomić. Pewnie właśnie dlatego doszedł do wniosku, że taki świat na swój sposób wszystko mu wynagrodzi.

Jego syn, Peter, miał teraz dziesięć lat. Chodził do dobrej szkoły i co tydzień pisał do ojca. Listy stawały się coraz bardziej wymowne, pełne oznak przedwczesnego dojrzewania, którego Render nie mógł nie pochwalać. Zdecydował, że latem zabierze chłopca ze sobą do Europy.

A Jill, Jill DeVille (jakie słodkie, śmieszne imię — kochał ją za nie) stawała się dla niego coraz bardziej interesująca, zajmująca bardziej niż cokolwiek innego. Zastanawiał się, czy jest to już oznaką średniego wieku. Wzruszał go ogromnie jej nosowy głos, jej nagłe zainteresowanie architekturą, zaniepokojenie związane z niemożliwym do usunięcia pieprzykiem po prawej stronie zgrabnego skądinąd noska. Powinien do niej natychmiast zadzwonić i zabrać ją na poszukiwania nowej knajpki. Jednak z pewnych powodów nie miał na to ochoty.

Minęło kilka tygodni, od kiedy był ostatnio w swoim klubie The Partridge & Scalpel i teraz odczuwał nieodpartą chęć zjedzenia czegoś przy dębowym stole. Sam, w dwupoziomowej jadalni z trzema kominkami, sztucznymi pochodniami i głowami dzików na ścianach. Wsunął więc perforowaną kartę członkowską do szczeliny aparatu telefonicznego i po dwóch sygnałach usłyszał głos płynący z głośnika:

— Dzień dobry, tu Partridge & Scalpel. Czym możemy służyć?

— Charles Render. Chciałbym zamówić stolik. Za pół godziny.

— Na ile osób?

— Tylko dla mnie.

— Oczywiście, sir. Więc za pół godziny. Pan Render? R–e–n–d–e–r?

— Tak.

— Dziękuję panu.

Render przerwał połączenie i wstał od biurka. Na zewnątrz dzień chylił się ku zachodowi.

Olbrzymie budowle i wieżowce świeciły teraz własnym blaskiem. Miękki śnieg, niczym cukier, przenikał przez mrok i zamieniał się w kropelki wody na okiennych szybach.

Render narzucił płaszcz, wygasił światła i zamknął biuro. W sekretariacie, w notesie pani Hedges znalazł zapisaną kartkę, która informowała, że dzwoniła panna DeVille. Zmiął kartkę i wrzucił ją do zsypu. Zadzwoni do niej jutro i powie, że pracował do późna nad wykładem.

Wyłączył ostatnie światło, włożył kapelusz i wyszedł, zamykając drzwi na klucz. Winda zawiozła go do podziemi, gdzie zaparkował samochód.

 

W podziemiach było chłodno. Gdy kluczył między stojącymi pojazdami, jego kroki odbijały się głośno od betonowej podłogi. W świetle gołych żarówek jego S–7 spinner wyglądał jak gładki, szary kokon, z którego w każdej chwili mogą wyłonić się skrzydła. Podwójny rząd anten wystających z wypukłości dachu potęgował jeszcze to wrażenie. Otworzył kciukiem drzwi samochodu.

Włączył zapłon i od razu rozległ się dźwięk przypominający bzyczenie zbudzonej ze snu pszczoły. Drzwi zamknęły się bezszelestnie, gdy tylko uniósł kierownicę i ustawił ją we właściwej pozycji. Uruchomił spiralną rampę i ruszył w stronę ruchomej bramy znajdującej się wysoko w górze.

Gdy drzwi zamknęły się ze szczękiem, włączył ekran z mapą i przycisnął guzik, który przesuwał ją we wszystkie strony — z lewa na prawo, z góry na dół, sekcja za sekcją, tak, by odpowiednio nastawić cel podróży. Tak długo manipulował mapą, aż zlokalizował odcinek Carnegie Avenue. Tam znajdował się jego klub. Ustawił współrzędne i opuścił kierownicę. Samochód przełączył się na zdalne sterowanie i ruszył w kierunku bocznej autostrady. Render zapalił papierosa.

Potem ustawił fotel w centralnym położeniu i rozjaśnił wszystkie okna. Lubił tak, leżąc prawie, obserwować mijające go samochody, które przypominały roje świetlików. Zsunął kapelusz na tył głowy i zapatrzył się w niebo.

Pamiętał czasy, gdy kochał śnieg, który przypominał mu o powieściach Tomasza Manna i muzyce skandynawskich kompozytorów. Ale teraz w jego umyśle był już inny element nierozerwalnie kojarzący się ze śniegiem. Widział zupełnie wyraźnie wirujące mlecznobiałe zimno, które kłębiło się wokół jego starego, ręcznie sterowanego samochodu j wpadało do spalonego na węgiel wnętrza, by wybielić to, co i tak pozostanie czarne. Postrzegał to tak realistycznie, jakby szedł w stronę zatopionego wraku po kredowobiałym dnie jeziora. Był jak nurek, który ze strachu przed utonięciem nie może otworzyć ust i przemówić. Wiedział, kiedykolwiek tylko spojrzał na padający śnieg, że gdzieś bieleją kości. Ale dziewięć lat zmyło z niego część bólu i dlatego zdawał sobie sprawę, że ta noc jest piękna.

Pędził sz...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin