Armstrong Lindsay - Żona dla Australijczyka.doc

(636 KB) Pobierz

Lindsay Armstrong

Żona dla Australijczyka

ROZDZIAŁ PIERWSZY

To była straszliwa noc na Złotym Wybrzeżu. Z początku nic nie zapowiadało katastrofy.

Gwałtowne, letnie burze nie należały tu wprawdzie do rzadkości, ale tym razem

szaleństwo żywiołów zaskoczyło nawet meteorologów. Deszcz lał strumieniami. Porywy

wiatru miotały samochodem Bridget Tully-Smith. Pracujące wycieraczki co chwilę przesłaniały

wąską wstęgę krętej drogi pomiędzy górami.

Bridget spędziła wspaniały weekend na farmie u zaprzyjaźnionej rodziny w uroczym

zakątku doliny Numinbah. Jej przyjaciółka hodowała lamy. Miała małe dziecko i

kochającego męża.

W normalnych warunkach powrót zająłby godzinę, lecz Bridget zgubiła drogę

wśród ciemności i ulewy. Nie wiadomo, kiedy zjechała na boczny trakt. Dotarła do betonowego

mostu, przez który przelewała się wezbrana rzeka. W ostatniej chwili nacisnęła

hamulec. Gdy rwąca kipiel uniosła tył auta, zdołała wyskoczyć na pobocze. Znalazła

żwirowy kopczyk wspierający młode drzewo gumowe. Chwyciła się go kurczowo. Bezsilnie

patrzyła, jak samochód staje dęba, opada na cztery koła i odpływa w nieznane w

świetle własnych reflektorów.

- Nie do wiary! - wyszeptała do siebie.

Nagle wśród wycia wichru i szumu ulewy usłyszała warkot silnika. Z przeciwnej

strony szybko nadjeżdżał samochód. Czyżby kierowca liczył, że zawrotna prędkość pozwoli

mu pokonać wezbrany potok? Nawet jeśli miał napęd na cztery koła, nie było takiej

szansy.

Niewiele myśląc, wybiegła na drogę, żeby go ostrzec. Skakała do góry i wymachiwała

rękami w nadziei, że zauważy jej czerwoną bluzę w kratę.

Na próżno. Jechał zbyt szybko. Nawet nie próbował hamować. Gdy wjechał do

wody, silny prąd uniósł tył auta, a później całe i zmył z mostu.

Bridget zasłoniła usta rękami. Przez otwarte okna spostrzegła główki dzieci. Dobiegł

ją ich przejmujący krzyk. Potem samochód zniknął z pola widzenia. Porwała go

rzeka.

T L R

Zaszlochała, ale szybko zmobilizowała wszystkie siły, by ocenić swoje możliwości.

Praktycznie pozostała tylko jedna - dotrzeć do nich na piechotę. Telefon komórkowy

zostawiła w aucie.

Nagle zza zakrętu wyjechał kolejny samochód. Na szczęście zdążył zahamować

przed zalanym mostem.

- Dzięki Bogu - zawołała i ruszyła w jego stronę, brnąc przez pokłady błota, potykając

się i ślizgając na rozmokłym gruncie.

Zanim dotarła do auta, wyskoczył z niego wysoki mężczyzna w kaloszach i płaszczu

przeciwdeszczowym.

- Co pani tu robi? - zapytał.

Bridget z trudem chwytała oddech. Urywanymi zdaniami przedstawiła mu przebieg

wydarzeń.

- Widziałam tam dzieci. Nie wygrają z żywiołem. Musimy wezwać pomoc - wydyszała

jednym tchem. - Ma pan telefon? Mój został w samochodzie.

- Tak, ale... ale tu w górach nie ma zasięgu.

Bridget przetarła mokre oczy.

- To proszę mi pożyczyć samochód. Sprowadzę pomoc, a pan w tym czasie zobaczy,

co można zrobić.

Mężczyzna pokręcił głową.

- Dlaczego mi pan odmawia?! - wykrzyczała w rozpaczy.

- Z trudem przejechałem, skały spadły na drogę kilka kilometrów stąd. Jest zawalona

i zalana. Ledwie uszedłem z życiem. Nigdzie pani nie dojedzie - wyjaśnił. - Musimy

dojść tam pieszo. Zrobię, co w mojej mocy.

Otworzył bagażnik starego land rovera. Wyciągnął z niego zwój liny, nóż w skórzanej

pochwie, którą przytroczył do pasa, małą siekierkę i wodoodporną latarkę.

- Och, jak dobrze. Idę z panem.

- Wykluczone! Jeszcze tylko rozhisteryzowanej panienki mi brakuje! Poza tym

mam tylko jeden płaszcz.

- Bardziej zmoknąć nie mogę. I proszę mi nie ubliżać. No, jazda, idziemy - dodała

tonem, nieznoszącym sprzeciwu, prostując się.

T L R

Przy wzroście metr pięćdziesiąt pięć nie robiła imponującego wrażenia, ale widocznie

przekonał go zdecydowany ton głosu, bo już nie protestował.

Na próżno dali z siebie wszystko. Mozolne przedzieranie przez targane wichrem

zarośla, błoto i wertepy zaowocowało...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin