Latający Detektyw
(Przełożyli: Teresa Chłapowska)
SCAN-dal
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Kłopoty Ture Sventona
Długa i wąska ulica Królowej leży mniej więcej w centrum Sztokholmu. Ruch na niej nieustanny. Zrozumiałe, że jest to najbardziej odpowiednie miejsce na biuro prywatnego detektywa - tam jest się naprawdę w samym sercu wszystkich spraw. Idąc ulicą Królowej w piękny letni dzień, nie zdziwisz się ujrzawszy na drzwiach domu napis:
T. SVENTON
Praktykujący Prywatny Detektyw
Ów Sventon był małym, chudym człowieczkiem o ostrym profilu. Stroskany, siedział właśnie przy biurku i gładził w zamyśleniu czarną brodę. Długi, cienki nos upodabniał go do jastrzębia (o ile można sobie wyobrazić jastrzębia z brodą). Nie wyglądał na zadowolonego.
Cechowała go przecież bystrość i odwaga, chętnie podejmował nawet najbardziej niebezpieczne zadania i wcale niewykluczone, że był najsprytniejszym prywatnym detektywem w kraju. A jednak nigdy nie otrzymywał żadnych poleceń. Jeśli już ktoś zadzwonił do drzwi, prawie zawsze był to sprzedawca sznurowadeł, a prawie nigdy ktoś, kto by mu zlecił śledzenie jakiegoś podejrzanego osobnika czy też odnalezienie wartościowego naszyjnika z pereł, którego szukano od zeszłego piątku. Nikt więc nie mógł się nawet domyślać, jakim zdolnym detektywem był Sventon. Wiedział to tylko on sam.
Każdy człowiek posiada swoje drobne właściwości różniące go od innych. Sventon miał ich dwie. Po pierwsze, nie mógł wymówić Sture Svensson, tak jak się rzeczywiście nazywał. Wychodziło mu raczej Ture Sventon, więc koniec końców zmienił nazwisko i teraz naprawdę nazywa się Ture Sventon. Poza tym nie mógł wymówić słowa ptyś - brzmiało jak psyś. A gdy chciał powiedzieć pistolet, mówił piftolet. Nie ma co ukrywać, Sventon nieco seplenił.
Drugą dziwną właściwością było to, że zawsze wyglądał na bardzo zajętego, choć nigdy nic nie robił. Jeżeli czasem jakiś klient odwiedził go w biurze, odnosił wrażenie, że Sventon ugina się pod ciężarem najbardziej niebezpiecznych zadań. Co chwila dzwonił telefon, a Sventon odpowiadał na przykład tak: “Halo! Dobrze, w porządku. Ale pamiętajcie! Piftoletu użyć tylko w razie konieczności. Nie zapominajcie o tym, chłopcy!" Albo też klient słyszał ku swemu wielkiemu zdziwieniu, że Sventon “...śledził go aż do Rio de Janeiro... współpracuje z policją brazylijską. Do widzenia". To wszystko było bardzo dziwne. Gość nie mógł jednak wiedzieć, że Sventon mówił tylko ze swoją sekretarką, panną Jansson, która dzwoniła z drugiego pokoju. Miała ścisłe polecenie telefonowania, gdy tylko zjawiał się klient.
Biuro składało się z dwóch pokoi. Pierwszy od wejścia zajmowała panna Jansson. Była to starsza, siwiejąca pani w okularach, taka, na której można polegać. Teraz właśnie bardzo się jej śpieszyło. Szydełkowała łapki do garnków, które miały być gotowe na urodziny siostry. Więc zniecierpliwiła się trochę, słysząc telefon. Dzwonił ze swego pokoju jej szef, prywatny detektyw Ture Sventon.
- Panno Jansson, jak pani myśli, może byśmy tak zjedli po jednym psysiu? Niech pani będzie taka dobra i zadzwoni do Rofalii po dwa psy się!
Sventon ogromnie lubił ptysie. Gdy był szczęśliwy, miał ochotę na ptysia, żeby uczcić tę okoliczność; gdy czuł się przygnębiony, chciał ptysia na pociechę. Tylko w ciastkarni Rozalii można je było dostać jak rok długi.
- Czy z bitą śmietaną? - spytała panna Jansson.
- Oczywiście! Jak najwięcej śmietany. Weźmiemy je na razie na kredyt.
Wkrótce pojawiły się ptysie od Rozalii, rzeczywiście wspaniałe; duże, w miarę rumiane, a śmietany było tyle, że aż kapała ze wszystkich stron. Takie właśnie ptysie są potrzebne, gdy się jest przygnębionym.
Ture Sventon, prywatny detektyw, zdjął brodę, włożył ją do szuflady i zabrał się do ptysia.
ROZDZIAŁ DRUGI
Pewnego letniego dnia w Lingonboda
Daleko w południowej Szwecji leży małe miasteczko zwane Lingonboda. Jest tak małe, że wiele osób nigdy o nim nie słyszało. Ma tylko jedną krótką ulicę, którą nazywają Główną, choć jest to raczej kawałek ulicy. Największym i zarazem najpiękniejszym budynkiem przy ulicy Głównej jest Grand Hotel.
Pewnego letniego dnia miasteczko Lingonboda drzemało w upale. W cieniu wysokich drzew, w maleńkim trójkątnym parku, siedziało kilka osób przyglądając się kwiecistym rabatom. Lecz na ulicy Głównej nie było żywej duszy. Na przedmieściu, od strony Wzgórza Świętojańskiego, stała ładna willa, małe szafranowożółte pudełko z oszklonymi werandami. Willa nazywała się Fredriksro. Otaczał ją uroczy, cienisty ogród z dużą ilością krętych ścieżek wysypanych piaskiem.
W willi Fredriksro mieszkały dwie poczciwe, sympatyczne stare panny. Nazywały się Sigrid i Fryderyka Fredriksson. Obie były siwe i kochały dzieci. Widać je było, gdy przechadzały się po ogrodzie i przyglądały kwiatom - szczególnie rezedzie; można też było dostrzec ich siwe głowy na górnej werandzie, gdzie często siadywały patrząc na zachód słońca za Wzgórzem Świętojańskim.
Sigrid i Fryderyka żyły w wielkiej przyjaźni. Nigdy się nie kłóciły, jak to się nieraz zdarza innym ludziom; między nimi zawsze panowała zgoda. Była tylko jedna jedyna rzecz na świecie, co do której się różniły, a mianowicie duży pistolet kawaleryjski, pochodzący z czasów wojny trzydziestoletniej. Ten stary, wspaniały pistolet o kolbie inkrustowanej masą perłową wisiał na ścianie w hallu wśród innych licznych okazów starej broni. Jego właścicielem był kiedyś Fryderyk Fredriksson, przodek panien Sigrid i Fryderyki. Co do tego zgadzały się całkowicie. Jednakże panna Sigrid twierdziła, że pistolet służył w bitwie pod Lutzen, panna Fryderyka natomiast była przekonana, że ich przodek zdobył go w bitwie pod Breitenfeld. Poza tą jedną sprawą siostry były zawsze tego samego zdania o wszystkim. Ich przyjaciele i krewni, wiedząc o tym, nigdy nie mówili z nimi o pistoletach kawaleryjskich.
Na parapecie w hallu stał duży, srebrny puchar. Widać go było aż z drogi, zwłaszcza gdy błyszczał w słońcu. Ojciec panien Fredriksson był budowniczym i kiedy obchodził pięćdziesięciolecie pracy, dwustu siedmiu jego przyjaciół złożyło się na jubileuszowy podarunek. Kupili srebrny puchar, ten właśnie, który widać z drogi. Zwano go jubileuszowym. Był to kosztowny przedmiot i równocześnie cenna pamiątka.
Każdego lata siostry Fredriksson miały zwyczaj zapraszać do Fredriksro czworo małych dzieci z rodziny. Gdy dopisywała pogoda, piło się sok truskawkowy w altanie, a w dnie deszczowe - czekoladę z bitą śmietaną na górnej werandzie. Nawet kiedy w całym miasteczku Lingonboda było cicho i pusto, koło willi Fredriksro prawie zawsze coś się działo. To Liza, Janek, Bjorn i Krystyna urządzali wesołe zabawy wśród peonii i nagietek lub też wciskali się wszyscy razem do dużej zielonej beczki przy rogu domu i udawali rozbitków.
Właśnie była pora na wypicie soku. Przy tak ładnej pogodzie można to było rzeczywiście zrobić w altanie. Czekano tylko na Lizę, która poszła do piekarni Larssona po ciasto biszkoptowe i czternaście bułeczek. Miłe starsze panie zwykle same piekły ciasto i bułeczki, ale tym razem było zbyt gorąco, by stać przy piekarniku. Czekano również na Janka, który poszedł gdzieś grać w piłkę z chłopcami. Słońce prażyło. Ach, żeby już wróciła Liza z bułeczkami! Wszyscy mieli ochotę na szklankę soku.
Jest wreszcie Liza, czas zawołać Janka! Lecz Bjorn i Krystyna zauważyli, że Liza nic nie niesie. Gdzie są bułeczki? Gdzie jest biszkopt?
Liza nie miała ani bułeczek, ani ciasta. Szlochając otworzyła furtkę.
- Lizo, dziecko drogie, co się stało?... - wykrzyknęła ciocia Fryderyka spiesząc w jej ' stronę.
Liza tak płakała, że łzy lały się strumieniem.
- Jakaś ty brudna!
Tego ranka Liza włożyła czystą, żółtą sukienkę, uprasowaną przez ciocię Fryderykę. Sukienka była teraz całkiem brudna; zabłocona i zakurzona, wyglądała okropnie.
- Coś ty robiła? Gdzie byłaś? - pytała przerażona ciotka Fryderyka; ale Liza tak płakała, że nie była w stanie odpowiedzieć.
Ciocia Sigrid też przybiegła i przeraziła się, tak samo jak ciocia Fryderyka.
- A może się turlałaś wracając do domu? - spytał Bjorn.
Trochę się uspokoiwszy, Liza opowiedziała, co się stało. Tak jak było powiedziane, kupiła w piekarni Larssona ciasto biszkoptowe i bułeczki. W drodze powrotnej spotkała na ulicy Głównej nieznajomego mężczyznę, który podszedł do niej patrząc - jak się jej zdawało - na niesione przez nią torebki. Liza zeszła na jezdnię, żeby go wyminąć. Wówczas mężczyzna coś powiedział, a ona tak się przestraszyła, że zaczęła biec. On biegł za nią i w pewnej chwili podstawił jej nogę. Przewróciła się w najbrudniejszym miejscu ulicy.
- Ależ to niewiarygodna historia! - zawołała ciocia Sigrid patrząc na oniemiałą ciocię Fryderykę.
- Upuściłam obie torebki, a on je porwał - mówiła Liza, trochę już spokojniejsza, choć wciąż bliska płaczu. - Natychmiast wsadził jedną bułeczkę do ust i zdaje mi się, że całą połknął. Potem wziął drugą i tak je zjadł po kolei.
- Nie do wiary! - oburzyła się ciocia Fryderyka.
- Powiedziałam mu, że bułeczki są moje i żeby ich nie ruszał.
- A co on na to? - wtrącił podniecony Bjorn. Niesłychana historia! Przecież on sam przechadzał się nieraz ulicą Główną, lecz nigdy nic podobnego mu się nie zdarzyło.
- Ten idiota! - rozgniewała się Liza przełykając ostatnie łzy. - Gdy mu powiedziałam, że to są moje bułeczki, on odparł: “Czy pozwolisz?", i w jednej chwili pożarł całe czternaście sztuk. A potem zabrał się do ciasta. Trzymał je oburącz i jadł tak, jakby to była kanapka.
- A dalej? Co zrobił potem? - zniecierpliwił się Bjorn.
- Nie wiem, bo pobiegłam do domu. Ale wołał za mną, że jutro wolałby piernik.
- Nigdy czegoś podobnego nie słyszałam - jęknęła ciocia Fryderyka.
- Jak wyglądał? - spytała ciocia Sigrid.
- Był bardzo duży i gruby. Właściwie nie tyle gruby, co bardzo duży i szeroki.
- Czy umiałabyś go opisać?
- Oczywiście. Miał na głowie białą czapkę, taką - wiecie, cyklistówkę z daszkiem. Był w szarym ubraniu i niebieskiej koszuli. Duży i niezgrabny, co najmniej jak byk.
- Że też coś takiego mogło się zdarzyć właśnie tu, w Lingonboda! Kto to mógł być?
- Wyglądał jak byk. Taki idiotyczny byk! - dodała Liza. Przestała płakać, ale była zła.
- Wiesz co, zdejmij lepiej tę sukienkę i włóż niebieską - poradziła ciocia Fryderyka.
Krystyna stała obok i słuchała nie odzywając się. “Nigdy już nie odważę się pójść do piekarni Larssona" - myślała.
Tymczasem wrócił Janek. Biegł utykając. Już z daleka widać było, że coś mu jest. I rzeczywiście: gdy się zbliżył, zobaczyli, że ma zakrwawioną nogę. Dokładnie się przypatrując, można też było dostrzec ślady łez na zakurzonych, opalonych policzkach.
- Janku, kochanie, co to? - zawołała ciocia Sigrid.
- Na litość boską, co się znów stało? - przeraziła się ciocia Fryderyka.
- Snap mnie ugryzł - odparł gniewnie Janek.
Snap to był pies sąsiada. Był zły i z tego powodu nigdy nie mógł biegać, gdzie chciał. Musiał się zadowalać szczekaniem zza wysokiego płotu.
- Snap? Jak to się mogło stać? Czy nie był uwiązany?
- Kiwaliśmy się na drodze...
Ciocia Fryderyka zwróciła się do Bjorna i zapytała po cichu:
- Co on robił?
- Kiwał się, to znaczy kopał piłkę - objaśnił Bjorn.
- Kiwaliśmy się na drodze, gdy zjawił się jakiś facet...
- Facet? - zdziwiła się ciocia Sigrid patrząc pytająco na Bjorna.
- No tak, facet. Taki gość - rzucił zniecierpliwiony Bjorn. Chciał jak najszybciej dowiedzieć się, co było dalej.
- Kopnął piłkę tak, że przeleciała na drugą stronę płotu - opowiadał Janek. - I wcale nie dla zabawy. Co za bezczelność, prawda? Oczywiście nikt nie chciał pójść po piłkę, bo każdy bał się Snapa. Więc powiedzieliśmy facetowi, żeby sam się po nią pofatygował, a on na to, że nie umie już tak dobrze przełazić przez płoty, jak dawniej. Z powodu podagry, jak twierdził. Miał podagrę w jednej nodze. Ale powiedział, że za przyniesienie piłki da pięćdziesiąt óre[1]. Uznaliśmy, że to dość przyzwoicie z jego strony, no i oczywiście każdy chciał mieć te pięćdziesiąt ore. Snapa nie było widać, więc zdawało się nam, że jeśli przelezie się przez płot cicho i ostrożnie, wszystko dobrze się skończy. Postanowiliśmy ciągnąć losy na kawałkach trawy, żeby było wiadomo, kto ma to zrobić. Ja wyciągnąłem najdłuższą trawę. Przelazłem przez płot, jak tylko mogłem najciszej. Piłka leżała na środku trawnika, więc dość daleko. Ale byłoby się udało całkiem dobrze, bo Snap akurat gdzieś zniknął. Tymczasem w chwili, gdy już ją prawie miałem, ten wstrętny facet zaczął gwizdać i krzyczeć, jak mógł najgłośniej. Oczywiście Snap natychmiast przyleciał. A ja nie zdążyłem uciec. Właśnie gdy byłem na płocie, Snap podskoczył i ugryzł mnie w nogę.
- Nigdy czegoś podobnego nie słyszałam! - wybuchnęła ciocia Sigrid.
- Nie do wiary! Tu, w Lingonboda! - oburzyła się ciocia Fryderyka.
- Kiedy znalazłem się z powrotem na drodze, ten idiota stał uśmiechając się i powiedział, że nie dostanę pięćdziesiąt ore, ponieważ nie przyniosłem piłki. “Następnym razem przyniosę ją sam - powiedział - bo mam wrażenie, że moja podagra ma się trochę lepiej". I poszedł sobie.
- Jak on wyglądał? - zaciekawiła się panna Sigrid.
- Czy był podobny do byka? - pytał Bjorn bardzo podniecony.
- Czy miał na głowie białą czapkę, jak byk... Chciałam powiedzieć, czy nie miał białej czapki? - pytała równie przejęta Krystyna.
- Miał - odparł Janek.
Spojrzeli po sobie w milczeniu, czując się bardzo nieswojo.
- Nie powinniście już dziś wychodzić - oświadczyła ciocia Fryderyka czwórce małych siostrzeńców.
- Pod żadnym warunkiem - potwierdziła ciocia Sigrid. - Musicie siedzieć w domu dopoty, dopóki ten człowiek będzie w Lingonboda. Jak tu mieszkam siedemdziesiąt lat, nigdy czegoś podobnego nie słyszałam.
- Ani ja - powiedziała ciocia Fryderyka. - Choć żyję już siedemdziesiąt jeden lat.
W końcu zasiedli wszyscy razem w altanie i pili sok, ale tego dnia musieli poprzestać na sucharach. Jak wiecie, suchary wcale nie przypominają świeżo upieczonych bułeczek, a już w żadnym razie nie smakują jak biszkopt. Lecz nikt nie odważyłby się wyjść poza furtkę, dopóki ów człowiek w białej czapce chodził swobodnie po mieście.
Więc Liza, Janek, Bjorn i Krystyna siedzieli maczając sucharki w ciemnoczerwonym soku, żeby miękły.
Liza przebrała się w niebieską sukienkę. Janek miał bandaż na nodze.
Nagle usłyszeli szelest w skrzynce na listy koło furtki.
- Listonosz! - zawołał Bjorn i pobiegł po list. Był zaadresowany do “Panien z Fredriksro".
- Jakie to śmieszne - zdziwiła się ciocia Sigrid otwierając kopertę. - Panny z Fredriksro... od kogo to może być?
Siostry pochyliły siwe głowy i czytały:
Niżej podpisany byłby wdzięczny, gdyby Panie zechciały dostarczyć mu we czwartek trzy tysiące koron, gdyż tej właśnie sumy potrzebuje. Najpewniejszym i najprostszym sposobem jest włożyć pieniądze do koperty, a kopertę do dużego pustego dębu na stoku Wzgórza Świętojańskiego. W przeciwnym razie nie wiadomo, co się może stać. Na przykład może łatwo zniknąć jakiś srebrny puchar i jeszcze to i owo.
W żadnym razie nie powinny Panie dopuścić, by wmieszała się w to policja. Gdyby się tak stało, przeczucie mi mówi, że jeszcze gorsze rzeczy mogłyby się zdarzyć. Słyszałem, że kiedyś cała willa wyleciała w powietrze. To była co prawda czerwona willa, lecz, o ile mi wiadomo, to samo mogłoby się stać z żółtą willą, a byłoby szkoda, teraz, przy tak ślicznej pogodzie. Jedyna rzecz, którą Panie mają zrobić, to najpóźniej we czwartek wieczór włożyć kopertę zawierającą trzy tysiące koron do dziupli tego pięknego, nieco wypróchniałego dębu, który jest królem puszczy.
Z najlepszymi życzeniami powodzenia w przyszłości, mając nadzieję, iż piękna pogoda będzie trwać nadal, mam zaszczyt pisać się
Waszym oddanym przyjacielem
Wilhelm Łasica
Dobrotliwe siwe panie z początku nic nie zrozumiały.
- Srebrny puchar... - szepnęła panna Sigrid.
- Król puszczy?... - zastanowiła się panna Fryderyka.
Gdy przeczytały list po raz drugi, ogarnął je niepokój. A gdy go przeczytały półgłosem po raz trzeci, uprzytomniły sobie, że zagraża im wielkie niebezpieczeństwo.
- O co tam chodzi w tym liście? - spytał Bjorn odgryzając kawałek siódmego suchara.
- Czy ktoś chce ukraść Puchar Jubelowy? - spytał Janek. Dzieci nie bardzo wiedziały, co oznacza słowo jubileuszowy; srebrny puchar nazywały Pucharem Jubelowym.
- Czy list jest od Byka? - spytała przestraszona Liza.
Starsze panie westchnęły.
- Teraz wypijcie sok - powiedziała smutno ciocia Fryderyka.
- A potem... potem lepiej, żebyście się położyli do łóżek.
- Do łóżek! - wykrzyknęły dzieci topiąc suchary w soku. Była dopiero trzecia po południu.
- Tak - powiedziała ciocia Sigrid. - Najlepiej będzie, jak wszyscy się położycie. Każdy dostanie po tabliczce czekolady.
Słońce nad Lingonboda świeciło nadal bardzo mocno. Miasteczko, które było tak malutkie, że mało kto o nim słyszał, drzemało w upale. W ogrodzie otaczającym szafranowożółtą willę peonie jaśniały przepysznymi barwami, bzyczały pszczoły i trzmiele. I choć niebo było niebieskie jak nigdy, kochane starsze panie z Fredriksro miały wrażenie, że nadciągnęła duża, groźna, czarna chmura, która pogrążyła wszystko w cień.
ROZDZIAŁ TRZECI
Ture Sventon otrzymuje polecenie
W Sztokholmie było tak gorąco, że nad ulicą Królowej drżało powietrze, a asfalt był miękki i kleisty. Chodnikiem szła wolno panna Fryderyka Fredriksson trzymając w ręku torebkę. Miała w niej szczoteczkę do zębów, dwie pomarańcze oraz szereg innych drobiazgów potrzebnych w podróży. Panna Fryderyka odbyła długą drogę do stolicy, aby znaleźć mądrego i odpowiedzialnego prywatnego detektywa. W Lingonboda był co prawda policjant Klang, na pewno godny zaufania, lecz w liście od pana Łasicy stało przecież wyraźnie, że policja nie powinna być w tę sprawę wmieszana.
Panna Fryderyka była bardzo zmęczona. W głowie jej się kręciło od gorąca i hałasu.
Gdzie tu znaleźć detektywa? Nie miała pojęcia, w którą stronę się kierować. Wtem, zupełnie przypadkiem, zobaczyła tabliczkę na drzwiach:
“Ach, co za szczęście - pomyślała sobie - bo jestem u kresu sił".
Dzwonek do drzwi w biurze Sventona oznaczał przeważnie kogoś sprzedającego sznurowadła lub papier listowy. Sekretarka, panna Jansson, otworzyła i już chciała powiedzieć, że nie potrzebuje sznurowadeł, zobaczyła jednak starszą, siwowłosą panią o miłym, choć zmęczonym wyrazie twarzy. Widać było, że jest bardzo zdenerwowana.
- Czy zastałam detektywa Fredrikssona?... albo... nie... chciałam powiedzieć, pannę Sventon? - spytała nieznajoma.
- Proszę łaskawie wejść - zapraszała kojącym głosem panna Jansson. - Kogo mam przyjemność zameldować.
- Pana Łasicę - odparła nieznajoma pani opadając na krzesło. - Ach, co też ja mówię, chciałam powiedzieć Wilhelma Fredrikssona. Ojej, co za nieznośny upał!
Panna Jansson weszła do pokoju Sventona, który siedział męcząc się nad krzyżówką, i oznajmiła: “Niejaka panna Fredriksson-Łasica chciałaby z panem mówić".
- Aha! Niech pani poprosi, żeby zaczekała chwilę, zaraz będę wolny - rzekł Sventon i dalej głowił się bezskutecznie nad numerem dziewiątym poziomo: “wschodnia moneta" (pięć liter, z których pierwsze trzy muszą być din...) “Wschodnia moneta - równie dobrze mogłoby być trochę-szwedzkich pieniędzy" - mruknął Sventon grzebiąc ręką w kieszeni (w której była tylko jedna półkoronówka i jedne dziesięć ore).
Po chwili otworzył drzwi do pierwszego pokoju. Weszła siwowłosa pani o miłym, lecz nieśmiałym wyglądzie. Przywitała się i powiedziała, że nazywa się Fredriksson.
- Sventon - przedstawił się Sventon.
- Przyjechałam prosto ze Sztokholmu - wyjaśniła panna Fredriksson opadając na krzesło.
- Skąd? - zdziwił się Sventon.
- Chciałam powiedzieć z Lingonboda.
Sventon nie przypominał sobie żadnej miejscowości o takiej nazwie. “Nie było Lingonboda w moim podręczniku geografii, kiedy chodziłem do szkoły" - pomyślał.
- Lingonboda... hm. Gdzie to jest?
- Daleko na południe, a w pociągu było tak gorąco - tłumaczyła panna Fredriksson. - Gdybym nie miała ze sobą pomarańcz... - Podała Sventonowi list prosząc, by go przeczytał.
Sventon usiadł za biurkiem i spojrzał na podpis. Ujrzawszy nazwisko Wilhelm Łasica zerwał się tak gwałtownie, jak gdyby krzesło było usiane pinezkami.
- Łasica! - przestraszył się niczym na widok ducha w biały dzień.
- Czy pan zna pana Łasicę? - zdziwiła się panna Fredriksson.
Zanim Sventon zdążył odpowiedzieć, zadzwonił telefon.
...
izebel