Mroczny Krzyżowiec
Przełożył
Spis treści
Wtorek, 3.00 - 5.30 10
Wtorek, 8.30 - 19.00 18
Wtorek, 19.00 - środa, 9.00 30
Środa, 15.00 - 22.00 39
Środa, 22.00 - czwartek, 5.00 51
Czwartek, 12.00 - piątek, 1.30 58
Piątek, 1.30 - 3.30 69
Piątek, 3.30 - 6.00 81
Piątek, 6.00 - 8.00 90
Piątek, 10.00 - 13.00 100
Piątek, 13.00 - 18.00 113
Sobota, 3.00 - 8.00 125
Epilog 133
Prolog
Mały zakurzony człowieczek w małym zakurzonym pokoju. Zawsze tak o nim myślałem - ot, mały zakurzony człowieczek w małym zakurzonym pokoju.
Sprzątaczka nigdy nie przekroczyła progu tego gabinetu, którego okna, wychodzące na Birdcage Walk, stałe zasłaniały grube, ciemne od sadzy kotary. Nikt zresztą nie miał prawa wstępu do królestwa pułkownika Raine'a, chyba że on sam tam akurat urzędował. Jego zaś trudno byłoby posądzić o alergię na kurz, który zalegał dosłownie wszędzie. Na dębowej podłodze wokół wytartego dywanu. Na półkach, szafkach, kaloryferach, poręczach foteli i telefonach. Pokrywał smugami blat porysowanego biurka, upstrzony ciemnymi łatami w miejscach, gdzie pułkownik niedawno przesuwał jakieś gazety czy książki. Pyłki wirowały uporczywie w promieniu słońca, wpadającym przez szparę między kotarami na środku okna. A choć światło potrafi płatać najróżniejsze figle, to nie potrzeba było szczególnie bujnej wyobraźni, by dostrzec patynę kurzu na rzadkich, zaczesanych do tyłu szpakowatych włosach i w głębokich bruzdach żłobiących szare, zapadnięte policzki i wysokie, cofnięte czoło pułkownika.
Wystarczyło jednak spojrzeć mu w oczy ukryte w grubych fałdach powiek, a zapominało się o kurzu. W oczy rzucające twarde błyski niczym kamienie szlachetne, oczy o barwie czystej akwamaryny wypłukanej z grenlandzkiego lodowca, tyle że ciut chłodniejsze.
Pułkownik wstał na powitanie, gdy ruszyłem ku niemu od drzwi. Wyciągnął do mnie zimną, kościstą dłoń takim ruchem, jak gdyby podawał mi łopatę, wskazał krzesło naprzeciwko jasnej fornirowanej płyty wstawionej z przodu biurka, a zupełnie nie pasującej do mahoniowej reszty, i usiadł. Siedział sztywno wyprostowany, z rękami lekko splecionymi przed sobą na zakurzonym blacie.
- Witaj, Bentall. - Jego głos doskonałe pasował do oczu, pobrzmiewał w nim trzask pękającego lodu. – Szybko dotarłeś. Podróż minęła przyjemnie?
- Niestety nie, pułkowniku. Któremuś z naszych rodzimych potentatów przemysłu włókienniczego nie spodobało się, że wysadzili go z samolotu w Ankarze, żebym mógł zająć jego miejsce. Chce na mnie nasłać swoich adwokatów, a przy okazji załatwi, żeby BEA przestała obsługiwać trasy europejskie. Inni pasażerowie zbojkotowali mnie zupełnie, stewardesa traktowała mnie jak powietrze, a do tego rzucało jak cholera. Ale poza tym było miło i przyjemnie.
- Zdarza się - stwierdził sucho. Przy pewnej dozie dobrej woli ledwie dostrzegalny tik w lewym kąciku jego ust można by wziąć za uśmiech, choć nie było to takie pewne, dwadzieścia pięć lat wściubiania nosa w cudze sprawy na Dalekim Wschodzie najwyraźniej doprowadziło do zaniku mięśni policzkowych Raine'a. - Spałeś chociaż?
Potrząsnąłem głową.
- Nie zmrużyłem oka.
- Szkoda. - Starannie ukrył swe zatroskanie i odchrząknął cicho. - No cóż, Bentall, niestety znów czeka cię podróż. Jeszcze dziś. Odlatujesz z Londynu o jedenastej w nocy.
Przez chwilę milczałem, dając mu do zrozumienia, że z trudem hamuję słowa, które mi się cisną na usta. W końcu z rezygnacją wzruszyłem ramionami.
- Znów Iran?
- Gdybym chciał cię przerzucić z Turcji do Iranu, to nie ściągałbym cię aż do Londynu, żeby ci o tym powiedzieć, już choćby ze strachu przed gniewem rodzimego przemysłu włókienniczego. - W kąciku jego ust zaigrał następny cień uśmiechu. - Tym razem znacznie dalej, Bentall. Do Sydney. Zdaje się, że Australia to dla ciebie nowe terytorium?
- Do Australii? - Zerwałem się na równe nogi, nawet nie zdając sobie z tego sprawy. - Do Australii?! Nie czytał pan mojego telegramu z zeszłego tygodnia, czy co? Osiem miesięcy pracy, wszystko zapięte prawie na ostatni guzik, brakowało mi tygodnia, góra dwóch...
- Siadaj! - przerwał tonem równie ciepłym jak jego oczy. Miałem wrażenie, że wylano mi na głowę kubeł lodowatej wody. Raine spojrzał na mnie przeciągle i rozgrzał głos do temperatury niewiele tylko niższej od tej, w której topnieje lód. - Doceniam twoją troskę, ale martwisz się niepotrzebnie. Miejmy nadzieję, że we własnym, dobrze pojętym interesie nie lekceważysz naszych, hm... przeciwników tak, jak najwyraźniej lekceważysz swoich pracodawców. Spisałeś się znakomicie, Bentall, i jestem pewien, że w każdym innym departamencie rządowym, który bardziej dba o takie drobiazgi, czekałby cię już co najmniej Order Imperium Brytyjskiego albo jakaś inna błyskotka. Ale w tej sprawie twój udział się skończył. Nie życzę sobie, żeby któryś z moich wywiadowców występował dodatkowo w roli kata.
- Przepraszam, pułkowniku - mruknąłem bez przekonania. - Nie znam całości...
- Ostatni guzik jest już prawie zapięty, że użyję twojej przenośni - ciągnął Raine, jak gdyby mnie nie usłyszał. - Przeciek, niemal katastrofalny przeciek informacji z Instytutu Badawczego i Zakładów Paliwowych Hepwortha zostanie wkrótce zatamowany. Raz na zawsze. – Obrzucił wzrokiem zegar elektryczny na ścianie. - Za jakieś cztery godziny. Ale już teraz możemy uznać, że sprawa ta należy do przeszłości. Ci z rządu będą dziś spać spokojnie.
Przerwał, rozplótł dłonie, oparł łokcie o blat biurka i spojrzał na mnie ponad złączonymi czubkami palców obu rąk.
- A raczej powinni spać spokojnie - sprostował z cichym, suchym westchnieniem. - Ale w dzisiejszej dobie obłędu na punkcie bezpieczeństwa źródła ministerskiej bezsenności są niewyczerpane. Dlatego właśnie cię tu ściągnąłem. Przyznaję, że mógłbym skorzystać z innych agentów, choć żaden z nich nie ma twoich specyficznych - a w tym wypadku absolutnie niezbędnych - kwalifikacji. Gnębi mnie jednak niejasne, niesprecyzowane przeczucie, że ta historia nie jest całkiem pozbawiona związku z twoim poprzednim zadaniem.
Sięgnął po plastikową składaną teczkę i pchnął ją w moją stronę.
- Rzuć na to okiem.
W pierwszej chwili chciałem odpędzić od siebie nadciągającą chmurę kurzu, lecz zdusiłem w sobie ten odruch, wziąłem teczkę i wyjąłem kilka spiętych kartek.
Były to wycinki prasowe z „Daily Telegraph” z ofertami pracy za granicą. U góry każdej kartki widniała grubo zakreślona czerwonym długopisem data, a niżej tak samo zaznaczone ogłoszenie. Najstarszy wycinek pochodził sprzed niecałych ośmiu miesięcy i w przeciwieństwie do pozostałych zawierał nie jedno, lecz trzy wyróżnione ogłoszenia.
Oferty zamieściły australijskie i nowozelandzkie firmy prowadzące działalność w zakresie techniki, inżynierii, chemii i prac badawczych. Jak można się było spodziewać, poszukiwano specjalistów z wysoko rozwiniętych gałęzi nowoczesnej technologii. Widywałem już podobne ogłoszenia, napływające z całego świata. Eksperci w dziedzinie aerodynamiki, miniaturyzacji, hipersoniki, elektroniki, fizyki, od radarów i najnowszych technologii paliw byli ostatnio w cenie. Jednak zakreślone ogłoszenia wyróżniały się nie tylko tym, że pochodziły z tych samych stron. Istotne znaczenie miał fakt, że proponowano posady na najwyższych szczeblach kierowniczych i dyrektorskich, z czym wiązały się astronomiczne w moim pojęciu wynagrodzenia. Gwizdnąłem cicho i zerknąłem z ukosa na pułkownika, lecz jego lodowate zielone oczy obserwowały jakiś punkt na suficie, oddalony o tysiące mil. Wobec tego raz jeszcze przejrzałem wycinki i schowałem je do teczki, którą pchnąłem z powrotem do Raine'a. W porównaniu z nim, dokonałem poważnego wyłomu w pokładzie kurzu zalegającego blat biurka.
- Osiem ogłoszeń - odezwał się Raine swym cichym, suchym głosem. - Każde ma ponad sto słów, ale w razie potrzeby potrafiłbyś je odtworzyć z pamięci słowo w słowo. Mam rację, Bentall?
- Chyba tak, pułkowniku.
- Nadzwyczaj rzadki dar - mruknął. - Zazdroszczę ci. No, słucham.
- Ta oględnie sformułowana oferta dla specjalisty od napędu i paliw rakietowych mówi o pracy przy silnikach umożliwiających dziesięciokrotne przekroczenie prędkości dźwięku. Takie silniki nie istnieją. W grę wchodzą tylko rakietowe, w których rozwiązano już problemy metalurgiczne. Szukają wybitnego eksperta z zakresu paliw, a z wyjątkiem garstki zatrudnionych w wielkich zakładach lotniczych i na kilku uniwersytetach, wszyscy warci zachodu specjaliści w tej dziedzinie pracują w Zakładach Badawczych Hepwortha.
- Właśnie dlatego ta sprawa może się wiązać z twoją ostatnią robotą - przerwał mi, kiwając głową. - Chociaż to tylko domysł, który może się okazać zupełnie bezpodstawny. Prawdopodobnie to jeszcze jeden ślepy trop. - Machinalnie wodził palcem wskazującym po grubej warstwie kurzu. - Co jeszcze?
- Wszystkie oferty pochodzą z tych samych stron - podjąłem. - Z Nowej Zelandii albo ze wschodniego wybrzeża Australii. Wszystkie są pilne. Wszystkie mówią o bezpłatnym i umeblowanym mieszkaniu, o domu dla kandydata, który zostanie zatwierdzony, i o poborach
minimum trzykrotnie wyższych niż te, na jakie najlepsi z nich mogliby liczyć u siebie w kraju. Najwyraźniej chcą przyciągnąć naszych najwybitniejszych fachowców. We wszystkich ofertach podkreśla się, że kandydaci powinni być żonaci, ale że nie ma możliwości zakwaterowania dzieci.
- Nie sądzisz, że to trochę dziwne? - wtrącił Raine od niechcenia.
- Nie, pułkowniku. Zagraniczne firmy często poszukują żonatych pracowników. W obcym kraju ludzie nie zadomawiają się z dnia na dzień. Tym, którzy mają na głowie rodziny, trudniej jest spakować manatki, wsiąść w pierwszy lepszy pociąg i wrócić do ojczyzny. Te firmy płacą tylko za przelot w jedną stronę. Kilkutygodniowe czy kilkumiesięczne oszczędności nie wystarczą na pokrycie kosztów powrotu całej rodziny.
- Ale tam nie ma mowy o rodzinach. - Pułkownik nie ustępował. - Tylko o żonach.
- Może obawiają się, że tupot małych nóżek zakłóci pracę wysoko płatnych mózgów. - Wzruszyłem ramionami. - Albo mają ograniczone możliwości mieszkaniowe. Albo dzieci będzie można sprowadzić później. Podają tylko tyle, że „możliwość zakwaterowania dzieci wykluczona”.
- I nie widzisz w tym nic groźnego?
- Na pierwszy rzut oka, nie. Z całym szacunkiem, pułkowniku, wątpię, czy i pan by coś w tym dostrzegł. W ostatnich latach nasi wybitni specjaliści masowo wyjeżdżają za ocean. Jeżeli jednak zdradzi mi pan to. co tak skrzętnie pan przede mną ukrywa, być może zmienię zdanie.
W lewym kąciku jego ust znów mignął przelotny tik - stary dawał upust swoim uczuciom na całego. Wyciągnął małą ciemną fajkę i zaczął czyścić cybuch scyzorykiem. Nie podnosząc wzroku, mruknął:
- Nie wspomniałem o jeszcze jednym zbiegu okoliczności. Wszyscy naukowcy, którzy zgłosili się tam do pracy, zniknęli... razem z żonami. Przepadli bez śladu.
Przy ostatnich słowach obrzucił mnie szybkim spojrzeniem swych arktycznych oczu, ciekaw mojej reakcji. Nie przepadam za ludźmi, którzy próbują bawić się ze mną w kotka i myszkę, więc popatrzyłem na niego z równie kamienną miną i spytałem zwięźle:
- U nas, po drodze, czy po przyjeździe?
- Ty chyba naprawdę nadajesz się do tej roboty, Bentall. - Stwierdzenie Raine'a niewiele miało wspólnego z tematem. - Wszyscy wyjechali z kraju. Czterej zniknęli po drodze do Australii. Władze imigracyjne Australii i Nowej Zelandii zawiadomiły nas, że jeden wylądował w Wellington, a trzej inni w Sydney. Nic więcej na ich temat nie wiedzą. Przylecieli, zniknęli i kropka.
- Nie domyśla się pan, dlaczego?
- Nie. W grę wchodzi kilka możliwości. Nie mam zwyczaju tracić czasu na domysły, Bentall. Wiemy jedynie, że specjalistyczną wiedzę tych ludzi, mimo że pracowali w przemyśle, łatwo można wykorzystać do celów wojskowych... i właśnie to tak niepokoi nasz rząd.
- Czy przeprowadzono staranne poszukiwania, pułkowniku?
- A jak myślisz? Zaczynam wierzyć, że policja na, hm... antypodach działa równie skutecznie, jak gdzie indziej. Ale to nie jest zadanie dla policji, nie sądzisz?
Rozsiadł się w fotelu i wydmuchując ciemne kłęby cuchnącego dymu w i tak już gęstą atmosferę pokoju, spoglądał na mnie wyczekująco. Byłem zmęczony, zirytowany i nie podobał mi się kierunek, w jakim zmierzała nasza rozmowa. Raine oczekiwał po mnie przebłysku intelektu. Doszedłem do wniosku, że lepiej go nie rozczarowywać.
- W jakim charakterze mam jechać? Jako fizyk nuklearny?
Stary poklepał poręcz fotela.
- Wygrzeję ten stołek dla ciebie, mój drogi. Kiedyś może na nim zasiądziesz. - Górze lodowej jowialność nie przychodzi łatwo, ale jemu prawie się to udało. – Żadnych barw ochronnych, Bentall. Wyjeżdżasz dokładnie w tym charakterze, w jakim pracowałeś u Hepwortha wtedy, gdy odkryliśmy twoje unikalne talenty w innej, nieco mniej akademickiej dziedzinie. To znaczy jako specjalista od paliw. - Z kolejnej teczki wyciągnął następny wycinek prasowy i rzucił mi go nad biurkiem. - Przeczytaj to sobie. Dziewiąte ogłoszenie. Ukazało się dwa tygodnie temu, w tej samej gazecie co pozostałe.
Zostawiłem kartkę tam, gdzie upadła. Nawet na nią nie spojrzałem.
- Druga oferta pracy dla specjalisty od paliw - rzekłem. - Kto się zgłosił na pierwszą? Powinienem go znać.
- Czy to ważne, Bentall? - Głos Raine'a wyraźnie przygasł.
- Jeszcze jak - odparłem równie ponurym tonem. – Być może oni - kimkolwiek są - trafili na niewypał. Na faceta, który za mało potrafi. Ale jeżeli był to ktoś z najlepszych... wniosek nasuwa się sam, pułkowniku. Zdarzyło się coś takiego, co zmusza ich do szukania następcy.
- To był doktor Charles Fairfield.
- Fairfield? Mój dawny szef? Wicedyrektor u Hepwortha?
- Któżby inny?
Nie od razu odpowiedziałem. Dobrze znałem Fairfielda, błyskotliwego naukowca i uzdolnionego archeologa-amatora. Cała ta sprawa coraz mniej mi się podobała, o czym pułkownik Raine łatwo mógłby się przekonać, gdyby zobaczył moją minę. On jednak z drobiazgową skrupulatnością lustrował sufit, jak gdyby spodziewał się, że w każdej chwili może mu zlecieć na głowę.
- Więc chce pan, żebym... - zacząłem, lecz przerwał mi bez pardonu:
- Otóż to, mój chłopcze. - W jego głosie brzmiało teraz zmęczenie. Widząc, jakie brzemię musi nosić, trudno było nie wykrzesać z siebie choćby krzty współczucia dla starego. - Chcę... ale nic ci nie każę. - Nadal nie odrywał wzroku od sufitu.
Przysunąłem sobie wycinek z gazety i spojrzałem na zakreślone czerwonym długopisem ogłoszenie. Było niemal bliźniaczo podobne do jednego z tych, które niedawno czytałem.
- Nasi przyjaciele chcą, żeby zgłaszać się od razu telegraficznie - stwierdziłem powoli. - Wygląda na to, że czas ich nagli. Wysłał im pan telegram?
- Podpisany twoim nazwiskiem i z podaniem twojego adresu domowego. Wierzę, że mi wybaczysz – mruknął sucho.
- Allison i Holden, Przedsiębiorstwo Robót Inżynieryjnych z siedzibą w Sydney - ciągnąłem. - Oczywiście to znana i poważana firma?
- Oczywiście - przytaknął Raine. - Sprawdziliśmy. Zarówno na ogłoszeniu, jak i na liście potwierdzającym nominację, który nadszedł cztery dni temu, figuruje nazwisko ich kierownika działu kadr. Papier firmowy jest autentyczny, ale podpis już nie.
- Wie pan coś więcej, pułkowniku?
- Żałuję, ale nie. Absolutnie nic. Bóg mi świadkiem, że chciałbym ci pomóc...
Zapadła cisza. W końcu oddałem mu kartkę i rzekłem:
- Czy pan o czymś nie zapomniał, pułkowniku? W tym ogłoszeniu, tak samo jak w pozostałych, mowa jest o żonatym mężczyźnie.
- Ja nigdy nie zapominam o rzeczach oczywistych - odparł bezbarwnym tonem.
Wlepiłem w niego wzrok.
- Pan nigdy... - przerwałem na chwilę. - Rozumiem, że dał pan już na zapowiedzi, a panna młoda czeka przed kościołem?
- Zrobiłem dużo więcej. - Znów przelotny skurcz policzka. Raine sięgnął do szuflady i rzucił mi pokaźną, pękatą kopertę. - Pilnuj tego jak oka w głowie, Bentall. To twój akt ślubu. Ożeniłeś się w Caxton Hall, dziesięć tygodni temu. Jeśli chcesz, możesz to sprawdzić, ale wszystko powinno być w porządku.
- Nie wątpię - mruknąłem odruchowo. - Do głowy by mi nie przyszło, że mógłbym uczestniczyć w czymś sprzecznym z prawem.
- A teraz chciałbyś pewnie poznać swoją żonę – rzucił dziarsko pułkownik. Sięgnął po telefon, zdjął słuchawkę z widełek i polecił: - Poproście tu panią Bentall.
Zaczął wygrzebywać scyzorykiem popiół z fajki, w skupieniu wpatrując się w cybuch. Z braku lepszego zajęcia rozglądałem się leniwie, aż wreszcie zatrzymałem wzrok na jasnej płycie, przybitej do stojącego przede mną mebla. Wiedziałem, skąd się tam wzięła. Niecałe dziewięć miesięcy temu, tuż po katastrofie lotniczej, w której zginął poprzednik Raine'a, kto inny siedział na moim miejscu -jeden z ludzi pułkownika. Przeszedł on na stronę wroga i zaczął działać jako podwójny agent, o czym stary nie miał bladego pojęcia. Wysłany z pierwszą - i zapewne ostatnią - misją miał za zadanie ni mniej, ni więcej tylko zabić pułkownika Raine'a! Tak proste, że aż niewiarygodne w swej zuchwałości. Gdyby mu się powiodło, strata byłaby niepowetowana. Jako szef
bezpieki Raine - nigdy nie poznałem jego prawdziwego nazwiska - zabrałby do grobu tysiące sobie tylko znanych tajemnic. Stary nic nie podejrzewał, dopóki tamten nie wyciągnął broni. Agent natomiast nie wiedział - jak zresztą nikt w owym czasie - że pułkownik chowa pod fotelem lugera, odbezpieczonego i zaopatrzonego w tłumik. Moim skromnym zdaniem stary mógł się jednak postarać o coś lepszego na miejsce tamtej przestrzelonej deski.
Rzecz jasna, Raine nie miał wtedy wyboru. A jednak nawet gdyby mógł rozbroić albo tylko zranić zdrajcę, i tak pewnie by go zabił. Był najbardziej bezwzględnym człowiekiem, z jakim się kiedykolwiek zetknąłem. Nie okrutnym, po prostu bezwzględnym. Cel uświęca środki, więc jeśli był dostatecznie ważny, nie istniały czyny, do których Raine by się nie posunął. Dlatego właśnie siedział na tym stołku. Kiedy jednak bezwzględność prowadziła do zaniku człowieczeństwa, nie wahałem się protestować.
- Czy pan poważnie myśli o wysłaniu ze mną tej kobiety, pułkowniku? - spytałem.
- Ja o tym nie myślę, Bentall. - Zajrzał do cybucha fajki z uwagą i skupieniem archeologa badającego krater wygasłego wulkanu. - Decyzja już zapadła.
Ciśnienie podskoczyło mi o kilka kresek.
- Zdaje pan sobie chyba sprawę, że żona doktora Fairfielda najprawdopodobniej podzieliła los męża?
Odłożył fajkę i scyzoryk na biurko i posłał mi kpiarskie, w swoim przekonaniu, spojrzenie. Zważywszy na te jego oczy, odniosłem wrażenie, że cisnął we mnie dwoma sztyletami.
- Czyżbyś podważał słuszność moich decyzji, Bentall?
- Podważam słuszność wysyłania kobiety tam, gdzie według wszelkiego prawdopodobieństwa zginie. – Nawet nie próbowałem ukrywać gniewu w głosie. - I podważam celowość wysyłania jej akurat ze mną. Wie pan przecież, pułkowniku, że lubię działać w pojedynkę. Mógłbym pojechać sam i wyjaśnić, że żona zachorowała. Nie chcę mieć żadnej baby na głowie!
- Towarzystwo tej baby większość mężczyzn poczytałaby sobie za zaszczyt - odparł sucho. - Radzę ci, przestań się o nią martwić. Jest sprytna, bardzo zdolna i ma w tym fachu wielkie doświadczenie... dużo większe niż ty, Bentall. Całkiem możliwe, że to nie ty będziesz się nią opiekował, lecz ona tobą. Potrafi dbać o siebie jak mało kto. Nigdy się nie rozstaje z bronią. Myślę, że...
Urwał w pół zdania, gdyż otworzyły się boczne drzwi i weszła młoda kobieta. Mówię „weszła", bo tak zazwyczaj poruszają się ludzie. Ale nie ona... ta dziewczyna płynęła z gracją i czymś takim, co przywodziło na myśl tancerki z Bali. Jasnoszara wełniana sukienka w prążki ciasno opinała jej zbliżoną do klepsydry figurę, jak gdyby świadoma zaszczytu, jaki ją spotkał. Stroju dopełniał szary pasek oraz buty i torebka ze skóry jaszczurki w tym samym co pasek odcieniu. Właśnie tam, w torebce, musiała nosić broń, bo pod tą sukienką nie mogłaby ukryć nawet kapiszona. Miała proste, jasne, błyszczące włosy z przedziałkiem na lewym boku, zaczesane niemal całkiem do tyłu, a do tego ciemne brwi i rzęsy, orzechowe oczy i jasną, teraz lekko opaloną cerę.
Wiedziałem, skąd ta opalenizna, bo znałem dziewczynę. Przez ostatnie pół roku oboje pracowaliśmy nad tą samą sprawą, tyle że ona cały czas siedziała w Grecji i spotkałem ją wtedy tylko dwukrotnie, w Atenach. W sumie było to nasze czwarte spotkanie. Znałem ją, ale wiedziałem o niej zaledwie tyle, że nazywa się Marie Hopeman, urodziła się w Belgii, ale nie mieszkała tam, gdyż ojciec – technik zatrudniony w tamtejszych zakładach lotniczych Fairey - wywiózł swą żonę i córkę z kontynentu tuż przed kapitulacją Francji. Jej rodzice zginęli w katastrofie Lancastrii. Jako sierota wychowująca się w obcym kraju, szybko musiała nauczyć się dbać o siebie, a w każdym razie tak mi się wydawało.
Odsunąłem krzesło i wstałem. Pułkownik niezobowiązująco machnął ręką na powitanie i dokonał prezentacji:
- Pan i, hm... pani Bentall. Chyba się jeszcze nie poznaliście?
- Znamy się, pułkowniku - odparłem, jakby sam o tym nie wiedział.
Marie Hopeman spokojnie uścisnęła mi dłoń i równie spokojnie spojrzała mi prosto w oczy. Jeśli nawet tak bliska współpraca ze mną stanowiła spełnienie jej życiowych ambicji, to starannie ukrywała entuzjazm. Już w Atenach zwróciłem uwagę na tę pełną dystansu niezależność, która tak mnie u niej irytowała. Mimo to powiedziałem, co miałem do powiedzenia.
- Miło znów panią widzieć, panno Hopeman. A raczej byłoby mi miło, gdyby nie czas i miejsce. Pani chyba nie zdaje sobie sprawy z tego, na co się naraża.
Spojrzała na mnie szeroko otwartymi oczyma, uniosła ciemne brwi, po czym odwróciła się rozbawiona, wyginając usta w uśmiechu.
- Czyżby pan Bentall w rycerskości i szlachetności swojej próbował się za mną ująć, pułkowniku? - zaszczebiotała.
- A tak, tak, niestety - przyznał Raine. - Ale skończcie z tym panem i panią. Ostatecznie jesteście młodym małżeństwem. - Przeciągnął drucik do czyszczenia fajki przez ustnik i pokiwał głową z zadowoleniem, widząc, że wychodzi z cybucha czarny jak szczotka kominiarza. – John i Marie Bentall - podjął marzycielskim tonem. – Moim zdaniem to bardzo dobre połączenie.
- Ty też tak uważasz? - spytała dziewczyna z zaciekawieniem. Odwróciła się do mnie i uśmiechnęła wesoło. - Doceniam twoją troskę. To bardzo miło z twojej strony... - zawiesiła głos, po czym dokończyła: - John.
Nie przyłożyłem jej, bo wyznaję pogląd, że takie metody wyginęły bezpowrotnie wraz z jaskiniowcami, ale zrozumiałem, co czuli nasi protoplasci, gdy ich świerzbiły ręce. Zamiast odpowiedzi posłałem jej spokojny i – miałem nadzieję - enigmatyczny uśmiech, po czym odwróciłem się do Raine'a.
- Muszę kupić jakieś ubrania, pułkowniku - powiedziałem. - Tam jest teraz pełnia lata.
- W swoim mieszkaniu znajdziesz dwie spakowane walizki ze wszystkim, co może się wam przydać, Bentall.
- A bilety?
- Masz. - Pchnął ku mnie kopertę. - Przesłano ci je cztery dni temu za pośrednictwem Wagon/Lits Cook. Opłacone czekiem, wystawionym przez niejakiego Tobiasa Smitha. Nikt nigdy o nim nie słyszał, ale daj Boże każdemu mieć takie konto jak on. Nie polecicie w kierunku wschodnim, jak mógłbyś się spodziewać, lecz na zachód, przez Nowy Jork, San Francisco, Hawaje i Fidżi. Musicie tańczyć tak, jak wam zagrają.
- Paszporty?
- Oba znajdziesz u siebie w walizkach. - Z boku jego twarzy znów mignął tik. - Twój, dla odmiany, wystawiony jest na prawdziwe nazwisko. Z konieczności. Oni cię sprawdzą, twoje studia, karierę zawodową i tak dalej. Załatwiliśmy, żeby żaden ciekawski nie dowiedział się, że już od roku nie pracujesz u Hepwortha. W walizce znajdziesz też tysiąc dolarów w czekach podróżnych American Express.
- Mam nadzieję, że zdążę je wydać - mruknąłem. – Kto z nami leci?
Zapadła napięta cisza i znalazłem się pod obstrzałem dwóch par oczu - wąskich, zimnych jak lód i zielonych oraz wielkich, ciepłych i orzechowych. Marie Hopeman odezwała się pierwsza.
- Czy mógłbyś mi wyjaśnić...
- A mógłbym, mógłbym - wpadłem jej w słowo. - I pomyśleć, że podobno jesteś... zresztą, nieważne. Szesnaście osób odleciało stąd do Australii albo Nowej Zelandii. Osiem nie dotarło do celu. Pięćdziesiąt procent. To znaczy, że mamy tylko pięćdziesiąt procent szans na wylądowanie w Sydney. Dlatego w samolocie będzie z nami anioł stróż, żeby pułkownik Raine mógł nam postawić
nagrobek w miejscu, gdzie złożą nasze szczątki. Albo, co bardziej prawdopodobne, rzucić nam wieniec w fale Pacyfiku.
- Przewidziałem możliwość jakichś kłopotów po drodze - przyznał pułkownik oględnie. - Będzie wam towarzyszył opiekun... a raczej różni opiekunowie. Lepiej, żebyście nie wiedzieli, kim są.
Wstał i wyszedł zza biurka. Odprawa się skończyła.
- Jest mi naprawdę przykro - oświadczył na koniec. - Wcale mi się to wszystko nie podoba, ale ja też poruszam się po omacku i nie mam wyboru. Miejmy nadzieję, że wszystko będzie dobrze. - Szybko wymienił z nami uścisk rąk, potrząsnął głową i mr...
fakiszon