Hill Livingston Grace - Bilżej serca 03 - Szkarłatne róże.pdf

(743 KB) Pobierz
Crimson roses
Grace Livingston Hill
Szkarłatne róże
/ .
W pokoju panowała cisza, którą zakłócało tylko tykanie
małego zegara, stojącego na stoliku w hallu i miarowo odmie­
rzającego sekundy jedna po drugiej. Marion Warren siedziała
przy łóżku ojca, skąd nie ruszała się przez cały dzień. Wsta­
wała tylko po to, aby podać ojcu leki, porozmawiać z doktorem
lub zamienić parę słów ze swą bratową.
Doktor przyszedł trzeci raz od rana. Tym razem zjawił się
już nie wzywany Marion była więc pewna, że koniec jest
blisko, mimo że nie zostało to powiedziane otwarcie. Gdy
patrzyła na poszarzałą, ukochaną twarz chorego, serce jej
mówiło, że ojcu nie pozostało zbyt wiele czasu.
Nie chciałaby, aby jeszcze raz doświadczał cierpienia, które
towarzyszyło mu przez ostatnie dwa lata, od wypadku w fab­
ryce. Wiedziała, że chciałby mieć to wszystko już za sobą.
Często powtarzał, jak bardzo pragnąłby żyć bez bólu. Jednak,
wbrew temu, co mówili lekarze, ciągle miała nadzieję, że wy­
zdrowieje. Opiekowała się nim bardzo troskliwie, angażując
się w to całym sercem, chociaż czasami nie potrafiła zapano­
wać nad zmęczeniem i marzyła o chwili odpoczynku. Ojciec
był dla niej wszystkim. Zawsze się dobrze rozumieli, wiele ze
sobą rozmawiali, mieli podobne pragnienia i ambicje. Zaszcze­
pił w niej miłość do czytania i nauki i wyszukiwał dla niej
książki, które mogłyby się jej podobać. Potrafili godzinami
czytać na głos i potem długo dyskutować o tym, co przeczytali.
Po śmierci matki ojciec przejął rolę obojga rodziców. Jak więc
miała żyć bez niego?
Wiedziała oczywiście od początku, że istnieje prawdopodo­
bieństwo, iż ojciec nie wyzdrowieje. Ale był zawsze tak pogod­
ny i pełen nadziei, nigdy się nie skarżył i nigdy się nie pod­
dawał, dlatego, wbrew rozsądkowi, odsuwała myśl o jego
śmierci. Wieczorami, gdy starał się zasnąć, zwykł mawiać:
- Wiesz, córeczko, chyba czuję się dzisiaj troszkę lepiej.
Może doktor pozwoli mi jutro wstać. Prawda, że byłoby wspa­
niale?
Jednakże czasami zachowywał się i mówił w taki sposób,
jakby już jutro miał być w niebie. Pewnego razu powiedział:
- Wiesz, będę wdzięczny, jeśli Bóg pozwoli mi dożyć
sędziwego wieku, ale jestem gotowy, aby wezwał mnie do
siebie choćby teraz.
Rozmyślając o tym wszystkim, Marion siedziała przy łóżku
ojca, wpatrując się w jego twarz. Nie spała od dwóch nocy,
odkąd jego stan nagle się pogorszył, i chwilami nie wiedziała,
czy jest całkiem przytomna.
Brat Marion, Tom, od półtorej godziny siedział w nogach
łóżka. Widziała, że cierpiał, ale wydawało jej się, że to ona
martwi się najbardziej. Jej starszy brat nie był, jak to określał,
„sentymentalny". Nigdy nie rozumiał silnego uczucia po­
między Marion i ojcem. Nazywał to nieraz stronniczością, ale
dziewczyna wiedziała, że ojciec nie był stronniczy. Bardzo
kochał Toma, chociaż nigdy nie był w stanie zaprzyjaźnić się
ze swym praktycznym, wesołym i nieco niecierpliwym synem.
Nigdy nie znajdowali czasu, aby ze sobą porozmawiać, ponie­
waż Tom zawsze miał jakąś sprawę, którą musiał natychmiast
załatwić. Był jak jego matka, która, zawsze zajęta, nawet pod­
czas swojej ostatniej choroby nie spuszczała z oczu spraw
domowych i do końca pilnowała, czy wszystko zostało prze­
prowadzone tak, jak zaplanowała. Może to przez tak odmienne
charaktery nie rozumieli się najlepiej?
Marion była ciekawa, czy Tom nie żałuje teraz, że nie uczy­
nił ojca szczęśliwszym poprzez częstsze przebywanie z nim.
Przecież Tom kochał ojca. Spojrzała na brata. Siedział w mil­
czeniu, jakby z poczucia obowiązku, i tylko od czasu do czasu
zmieniał pozycję i odchrząkiwał cicho. Wydawało się, że jest
całkowicie zajęty sobą, a jednak mimo wszystko Marion cie-
szyła się, że czuwa razem z nią. Nie chciałaby, żeby cała
odpowiedzialność spadała tylko na nią.
W pokoju pojawiała się także Jennie, żona Toma. Nie sie­
działa razem z nimi, ale przychodziła od czasu do czasu, co
denerwowało Marion, która wolałaby już, żeby Jennie albo
została, albo nie wchodziła w ogóle. Trudno było znieść ciągłe
klapanie schodzonych kapci i te teatralne szepty bratowej, raz
pytającej o różne sprawy domowe, raz o to, czy koniec już się
zbliża. A przecież ojciec był zawsze dla niej bardzo miły i trak­
tował ją prawie jak swoją córkę, powinna więc starać się usza­
nować jego ostatnie chwile.
Właśnie w trakcie jednej z takich wizyt wydawało się, że
koniec właśnie nadszedł. Jennie otworzyła usta, jakby chciała
poinformować ich o tym, z czego sami sobie doskonale zdawali
sprawę. Marion już miała krzyknąć: „Bardzo proszę, siedź
spokojnie, dobrze?", ale tylko wzięła głęboki oddech, za­
cisnęła wargi i próbowała się modlić o siłę.
Przyszedł doktor. Słyszała, jak cicho otworzył i zamknął
drzwi wejściowe. Nie były zamknięte na klucz, aby mógł wejść
w każdej chwili. Marion odetchnęła z ulgą. „Doktor! Jeśli
można jeszcze pomóc, on na pewno pomoże."
Doktor natychmiast zauważył zmianę. Patrząc na niego, Ma-
rion zrozumiała, że stan ojca jest bardzo poważny. Podszedł
w milczeniu do łóżka i ujął nadgarstek chorego. Nagle ojciec
poruszył zbielałymi wargami, otworzył oczy i spojrzał na Ma-
rion. Ujęła jego zimną rękę i poczuła delikatny uścisk słabych
palców.
- Żegnaj, córeczko - powiedział cicho. - Chyba muszę już
was opuścić.
Zamknął oczy i Marion pomyślała, że już umarł, ale znów je
otworzył i powiedział wyraźniej:
- Tu jest twój dom. Tom wszystkiego dopilnuje. Zrozumie,
że... - przerwał.
Tom wstał energicznie i jakby mówił do kogoś oddalonego,
głośno powiedział:
- W porządku, tato. Zaopiekuję się Marion. Możesz być
spokojny.
Chory uśmiechnął się.
- Oczywiście - wyszeptał, ledwo łapiąc oddech. - Zegnaj­
cie - potoczył wzrokiem po pokoju. - Żegnaj Jennie, żegnajcie
dzieci.
Jennie nagle zniknęła. Marion pomyślała, że może rozpła­
kała się i poszła do innego pokoju. Może jednak kochała ojca.
Może niesprawiedliwie osądziła bratową?
Jennie jednak nie poszła płakać. Cicho jak duch zeszła po
schodach i weszła do gabinetu teścia. W gabinecie stało tylko
stare biurko i głębokie krzesło, a ściany były obstawione
półkami z książkami. Ostrożnie zamknęła drzwi, zapaliła
światło i rozejrzała się ukradkiem. Była tu już nie pierwszy raz.
Ponieważ teść był chory, a Marion przez cały czas się nim
opiekowała, Jennie mogła poznać każdy kąt w domu. Nie mu­
siała niczego przeszukiwać; dokładnie wiedziała, gdzie zaj­
rzeć. Wyjęła z kieszeni mały kluczyk i podeszła do biurka.
Kluczyk znalazła tydzień temu, gdy porządkowała szafę teścia.
Był przytwierdzony do innych kluczy i odczepiła go, gdy teść
spał, a Marion przygotowywała dla niego jedzenie. Jennie ot­
worzyła prawą dolną szufladę biurka, odsunęła kilka ksiąg ra­
chunkowych i z tyłu szuflady wyjęła cynowe blaszane puzder­
ko. Włożyła kluczyk do zamka i otworzyła puzderko.
Trzęsącymi się rękami wyjmowała kolejno koperty podpisane
„Akt własności domu", „Kwestionariusze podatkowe" i po­
dobne, aż doszła do koperty podpisanej „Testament".
Odłożyła ją, schowała pozostałe, zamknęła pudełko, włożyła je
do szuflady, przykryła książkami i zamknęła szufladę. Wzięła
8
li ss^t^,4&> r ^\x^K , ^jia.'5»\^ctzez moment, jakby przestraszo­
na tym, co robi. Nie musiała otwierać koperty i czytać tego, co
jest w środku, ponieważ zrobiła to już tydzień wcześniej.
Każde słowo i sylabę tego napisanego starannym pismem do­
kumentu miała wyryte w pamięci. Nie mogła zasnąć przez
kilka nocy, rozpamiętując jego treść. Stary nie miał prawa
robić różnicy pomiędzy swoimi dziećmi! Nie miał prawa zapi­
sywać całego domu Marion! Jeśli nie byłoby testamentu, to
znaczy, gdyby go nie znaleziono, to zgodnie z prawem dom
byłby podzielony. Oczywiście Tom i tak zaopiekowałby się
Marion. Ale powinien mieć prawo do decydowania. Nie po­
winny go ograniczać humory dziewczyny. Jennie nie widziała
Zgłoś jeśli naruszono regulamin