Haldeman Joe - Kamuflaż.doc

(1142 KB) Pobierz
Haldeman Joe - Kamuflaż

Joe Haldeman

KAMUFLAŻ

Przełożyła

Iwona Michałowska

 

2010

Tytuł oryginału

Camouflage

 

Wrocław 2008

 

ISBN 978-83-245-8595-3

 

Wydawnictwo Dolnośląskie

50-010 Wrocław, ul. Podwale 62

oddział Publicat S.A. w Poznaniu

tel. 071 785 90 40, fax 071 785 90 66

e-mail: wydawnictwodolnoslaskie@publicat.pl

www.wydawnictwodolnoslaskie.pl

Ralphowi Vicinanzy,

wiernemu nawigatorowi

Prolog

Potwór wyłonił się z roju gwiazd, któremu ludzie nadali nazwę Gromady Strzelca, M22; z kulistego skupiska galaktyk, położonego w odległości dziesięciu tysięcy lat świetlnych od Ziemi. Milion gwiazd i dziesięć milionów planet, a wszystkie prócz jednej kompletnie pozbawione znaczących organizmów żywych.

Tamte rejony kosmosu raczej nie sprzyjają rozwojowi życia. Wszystkie planety leżą na niestabilnych orbitach, bo gwiazdy znajdują się tak blisko siebie, że je sobie nawzajem porywają, dzielą się nimi albo je pochłaniają.

Wiąże się to z szalonymi przemianami geologicznymi i klimatycznymi: większość planet to jałowe kule bilardowe albo gazowe olbrzymy pokroju Jowisza. A na tym jedynym świecie, na którym życie zdołało się zagnieździć, warunki są dość ekstremalne.

Wymaga to wielkich zdolności adaptacyjnych. Jaki organizm potrafi przetrwać w świecie gorącym jak Merkury, który nagle, w ciągu zaledwie kilku lat, oddala się od swego słońca na odległość Plutona?

Większość organizmów żywych utrzymuje się w prosty sposób: zastyga w letargu, oczekując na powrót odpowiednich warunków. Dominujący organizm ma jednak inny sposób. Zmiana jako taka jest kwintesencją jego istnienia. Istota owa potrafi wymusić własną ewolucję – nie tylko poprzez selekcję naturalną, lecz także nienaturalną mutację, zdolność zmieniania się w zależności od warunków. Stale dostosowuje się do okoliczności, a po milionach coraz szybszych i szybszych zmian przeobraża się w coś, co po prostu nie może umrzeć.

Ceną za wieczne życie był całkowity brak jego sensu. Planeta macierzysta wirowała szaleńczo, a nasi bohaterowie trawili swoje dni na pełzaniu po pustyni i obgryzaniu kamieni, ślizganiu się po lodzie albo taplaniu w błocie zależnie od tego, gdzie można było znaleźć żywność.

Ich planeta kręciła się to w tę, to we w tę, aż wreszcie przypadek rzucił ją na skraj skupiska, oddalając od wiecznego ognia miliona słońc, umieszczając na stałej orbicie i czyniąc zeń świat, który był tylko w połowie dniem i w połowie nocą, a litościwe morza sprzyjały zróżnicowaniu. Dziesiątki gatunków przeszły w miliony i zwierzęta wypełzły z ciepłych wód na ląd, który się zazielenił i kipiał życiem.

Nieśmiertelne stworzenia, nie musząc już dłużej zmagać się z wrogą przyrodą, uniosły wzrok ku nocnemu niebu i ujrzały gwiazdy.

Obudziła się w nich ciekawość, potem filozofia, wreszcie nauka. Za dnia mrużyły oczy i spoglądały w niebo, by łapać tysiące słonecznych iskier. Nocą, poprzez ocean przestrzeni, niczym latarnia morska przyciągał ich chłodny, skłębiony owal naszej Drogi Mlecznej.

Niektóre z nich wybudowały statki i pognały w mrok. Podróż miała trwać milion lat, ale one przeżyły już więcej i były cierpliwe.

Milion lat przed tym, nim narodził się człowiek-potwór, jeden z takich statków wpadł do Oceanu Spokojnego i wiedziony instynktownym pragnieniem ukrycia się, zapadł się w głębinę. Obecna w środku istota wyłoniła się z pojazdu, oceniła sytuację i przeobraziła się w coś, co mogło przetrwać.

Przez długi czas żyła w mrokach oceanu, przykryta milami wody, wielka i niezwyciężona. Badała swoje położenie. W końcu porzuciła formę olbrzymiego beztlenowca, przybrała kształt wielkiego białego rekina ze szczytu łańcucha pokarmowego i ruszyła na rekonesans, pozostawiając większość swej kwintesencji w bezpiecznym schronieniu statku.

Długo, bardzo długo pamiętała, gdzie znajduje się statek. Pamiętała, skąd przybyła i po co. Ale w miarę upływu wieków zapominała to i owo. Po kilkudziesięciu tysiącach lat już tylko żyła, obserwowała i zmieniała się.

Napotkała na swej drodze ludzkość i zrozumiała, że ma do czynienia z gatunkiem, który dzięki swoim zdolnościom chwilowo uplasował się na szczycie wszystkich łańcuchów pokarmowych. Zmieniła się w orkę, potem w morświna, na koniec zaś w pływaka, który pojawił się na stałym lądzie nagi i naiwny.

Lecz żądny wiedzy.

1.

Baja, California, 2029

Na przełomie wieków Russell Sutton przeżył epizodyczny flirt z rządem Stanów Zjednoczonych. Była to frustrująca praca na średnim stanowisku kierowniczym przy dwóch programach badania Marsa. Gdy drugi z nich zakończył się fiaskiem, Sutton pożegnał się z Wujem Samem i kosmosem, by powrócić do swej pierwszej miłości – biologii morskiej.

Nadal był kierownikiem i mózgiem projektów, tyle że teraz prowadził własną, niewielką firmę o nazwie Poseidon Projects. Zatrudniał dwanaście osób, z czego połowa miała doktoraty. Pracowali jednorazowo nad dwoma lub trzema projektami, a były to ezoteryczne problemy inżynieryjne, związane z zarządzaniem zasobami morskimi oraz z ich badaniem. Mówiono, że potrafią dokonywać cudów, a do tego dotrzymują obietnic i nie zdradzają tajemnic. Mogli sobie pozwolić na odrzucenie większości propozycji – tych, które nie były dostatecznie interesujące, i tych pochodzących od rządu.

Russ nie był więc specjalnie zachwycony, gdy drzwi jego gabinetu się otworzyły i stanął w nich facet w admiralskim mundurze. Jego pierwszą myślą była ta, że w zasadzie stać ich na recepcjonistkę, drugą – pytanie, jak sformułować odmowę, by gość szybko się wyniósł i nie zajmował mu więcej czasu.

Doktorze Sutton, nazywam się Jack Halliburton.

Hmm... Zaczynało się robić ciekawie.

Czytałem na studiach pańską książkę. Nie wiedziałem, że jest pan wojskowym. – Twarz mężczyzny istotnie przypominała nieco tę, którą pamiętał z tylnej strony okładki Pomiarów i obliczeń batysferycznych, tyle że teraz był bez brody i ubyło mu trochę włosów. Wciąż jednak wyglądał jak Don Kichot na diecie.

Proszę spocząć. – Russ machnął ręką w kierunku jedynego krzesła, na którym nie zalegały sterty papierów i książek. – Z góry jednak zastrzegam, że nie pracujemy dla rządu.

Wiem. – Admirał usiadł, kładąc czapkę na podłodze. – Właśnie dlatego tu jestem. – Otworzył niebieską, zapinaną na zamek błyskawiczny teczkę i wyjął zamknięty hermetycznie plastykowy folder. Obrócił go i przytknął kciuk do narożnika; folder odczytał linie papilarne i otworzył się. Halliburton rzucił go na biurko Russella.

Na pierwszej stronie napisano wielkimi, czerwonymi literami: ŚCIŚLE TAJNE – WYŁĄCZNIE DO PAŃSKIEJ WIADOMOŚCI. Nic ponad to.

Nie mogę tego otworzyć. Poza tym, jak już wspomniałem...

W gruncie rzeczy to nie jest takie tajne. Na razie. Z wyjątkiem mojej niewielkiej grupy badawczej nikt w rządzie nawet nie wie o tej sprawie.

Ale przyszedł pan tu jako przedstawiciel rządu, prawda? Bo zakładam, że ma pan jakieś ubranie bez gwiazdek na ramionach.

To barwy ochronne. Zaraz wszystko wyjaśnię. Proszę tylko zajrzeć do środka.

Russ zawahał się, po czym otworzył folder. Pierwsza strona przedstawiała wizerunek czegoś w kształcie cygara, zarysowanego na tle prostokąta szarych smug.

To zdjęcie naszego odkrycia. Robiliśmy pozytonową mapę radarową rowu Tonga-Kermadec...

Po cholerę?

Ta część akurat jest tajna. Poza tym nie dotyczy sprawy.

Russ miał wrażenie, że jego życie znalazło się w punkcie zwrotnym, co mu się nie podobało. Powoli obrócił się na krześle, wodząc wzrokiem po swojskim bałaganie, znajomych obrazkach i mapach na ścianie. Wielkie okno wychodziło na spokojne w tej chwili Morze Corteza.

Domyślam się, że nie jest to coś, nad czym moglibyśmy pracować tutaj – rzekł, odwrócony plecami do Halliburtona.

Nie. Wybraliśmy pewne miejsce na Samoa.

Hmm... Atrakcyjne miejsce. Upal, wilgoć i obrzydliwe żarcie.

Piękne dziewczęta i zero zimy. – Halliburton poprawił okulary. – Żarcie zaś nie jest złe, jeśli nie ma pan nic przeciwko amerykańskiemu.

Russ obrócił się z powrotem i przestudiował obraz.

Musi mi pan częściowo zdradzić, po co pan tam był. Czyżby marynarka wojenna coś zgubiła?

Istotnie.

Czy w tym czymś byli ludzie?

Na to pytanie nie mogę odpowiedzieć.

Właśnie pan odpowiedział. – Russ przerzucił stronę. Na drugiej widniało ostrzejsze zdjęcie obiektu. – Tego nie zrobiły pozytony.

Zrobiły. Tyle że to kompilacja zdjęć zrobionych pod różnymi kątami, po usunięciu szumu.

Dobra robota, pomyślał Russ.

Jak głęboko znajduje się to coś?

Rów ma w tym miejscu siedem mil głębokości. Artefakt jest zagrzebany w piachu na czterdzieści stóp.

Trzęsienie ziemi?

Admirał skinął głową.

Ćwierć miliona lat temu.

Russ gapił się na niego przez dłuższą chwilę.

Czy ja o tym nie czytałem w jakiejś starej książce Stephena Kinga?

Proszę spojrzeć na następną stronę.

Tym razem była to zwykła fotografia barwna. Obiekt spoczywał na dnie głębokiej dziury. Russ pomyślał o tym, ile zachodu i pieniędzy musiało kosztować jej wykopanie.

I marynarka o tym nie wie?

Nie. Choć oczywiście wykorzystaliśmy jej sprzęt.

A znaleźliście to, co oni zgubili?

Znajdziemy w przyszłym tygodniu. – Halliburton wgapił się w widok za oknem. – Będę musiał panu zaufać.

Nie doniosę na pana marynarce.

Admirał pokiwał wolno głową.

Zaginiona łódź także znajduje się w tym rowie – rzekł, starannie dobierając słowa. – Niecałe trzydzieści mil od tego... obiektu.

A jednak pan tego nie zgłosił. Bo?

Za miesiąc minie dwadzieścia lat mojej służby w marynarce. Tak czy owak miałem zamiar odejść na emeryturę.

Rozczarowany?

Nigdy nie miałem wielkich złudzeń. Dwadzieścia lat temu chciałem porzucić karierę naukową, a marynarka po prostu złożyła mi ciekawą propozycję. Była to fascynująca praca, ale nie wzbudziła we mnie zaufania do wojska. Ani do rządu.

W ciągu ostatnich dziesięciu lat – ciągnął – zebrałem wokół siebie grupę podobnie myślących osób. Zamierzałem zabrać niektórych spośród nich ze sobą, gdy już odejdę. Szczerze mówiąc, myślałem o założeniu czegoś podobnego do pańskiej firmy.

Russ podszedł do ekspresu i uzupełnił swoją filiżankę. Zaproponował kawę admirałowi, ten jednak odmówił.

Chyba rozumiem, do czego pan zmierza.

Proszę mówić.

Chce pan odejść wraz ze swoimi ludźmi i założyć biznes. Ale jeśli pan nagle „odkryje” to coś, rząd może zauważyć zbieg okoliczności.

Coś w tym stylu. Proszę spojrzeć na następną stronę.

Było tam zbliżenie obiektu. Jego zakrzywiona powierzchnia idealnie odzwierciedlała kształt robiącej zdjęcie sondy.

Próbowaliśmy pobrać próbkę metalu do analizy. Połamał wszystkie wiertła, którymi go zaatakowaliśmy.

Diament?

Jeszcze twardszy. I bardzo zbity. Nie możemy określić jego gęstości, bo nie jesteśmy w stanie go poruszyć, nie mówiąc już o podniesieniu.

Jezu...

Gdyby był atomową łodzią podwodną, dałby się odholować. A nie ma nawet jednej dziesiątej wielkości takiej lodzi. Podnieślibyśmy go, gdyby był z ołowiu. Z czystego uranu. Ale on ma większą gęstość.

Rozumiem –  rzekł Russ. – Skoro my podnieśliśmy Titanica...

Mogę mówić wprost?

Zawsze.

Moglibyśmy wydobyć obiekt za pomocą którejś z waszych technik. I zatrzymać wszystkie zyski, a te mogą być całkiem pokaźne. Ale jeśli ktoś powiąże nasze działania z marynarką, nieźle za to bekniemy.

Jaki więc ma pan plan?

Prosty: – Admirał wyjął z teczki mapę i rozwinął ją na biurku Russa. – Będziemy wykonywać pewne zadanie na Samoa...

2.

San Guillermo, Kalifornia, 1931

Przed wyjściem z wody wytworzyło ubranie na zewnętrznej powierzchni swego ciała. Ponieważ częściej spotykało marynarzy niż rybaków, przywdziało ich strój. Wyszło na plażę w białym uniformie, który nie ociekał wodą, gdyż nie był zrobiony z materiału. Lśnił natomiast jak skóra morświna. To, co znajdowało się pod spodem, także bardziej przypominało organy tego ssaka morskiego niż człowieka.

Było już niemal ciemno i plaża opustoszała. Tylko jeden człowiek zauważył dziwną postać i podbiegł.

Kurde, gościu, skądżeś ty przypłynął?

Uzurpator otaksował go wzrokiem. Mężczyzna przewyższał go niemal o dwie głowy, był solidnie umięśniony i miał na sobie czarny kostium kąpielowy.

Co jest, krasnalu? Połknąłeś język?

Ssaki można bardzo łatwo zabić. Wystarczy roztrzaskać im mózg. Uzurpator złapał mężczyznę za nadgarstek i jednym ciosem zgruchotał mu czaszkę.

Gdy ustały drgawki, uzurpator otworzył klatkę piersiową ofiary i przestudiował układ oraz budowę poszczególnych narządów i mięśni. Potem rozpoczął powolny i bolesny proces rekonfiguracji własnej postaci. Musiał zwiększyć masę o około trzydzieści procent, więc po analizie obu rąk oderwał je od ciała ofiary, przytknął do swojego i trzymał tak długo, aż zostały wchłonięte. Następnie dołożył kilka garści stygnących wnętrzności.

Ściągnął strój kąpielowy i zduplikował ukrytą w nim strukturę reprodukcyjną, po czym włożył go. Wybebeszone zwłoki zaniósł zaś na głęboką wodę i podarował rybom.

Ruszył wzdłuż plaży ku światłom San Guillermo – krzepki, przystojny młodzieniec, powielony aż po linie papilarne w bezmyślnym procesie, który kosztował go półtorej godziny męczarni.

Nie umiał jednak mówić w żadnym ludzkim języku, a strój włożył tyłem do przodu. Szedł zamaszystym marynarskim krokiem: oprócz człowieka, którego niedawno zabił, przez cały miniony wiek widywał jedynie mężczyzn, którzy tak właśnie poruszali się po pokładzie.

Szedł ku światłu. Nim dotarł do niewielkiego kurortu, zrobiło się całkiem ciemno. Niebo było bezksiężycowe, lecz usiane gwiazdami. Coś sprawiło, że uzurpator zatrzymał się i długo spoglądał w górę.

Miasteczko kipiało od dekoracji bożonarodzeniowych. Zauważył, że inni ludzie są ubrani niemal od stóp do głów. Mógłby dorobić sobie więcej stroju albo zabić jeszcze jedną osobę, gdyby tylko udało mu się znaleźć właściwy rozmiar. Ale nie zdążył.

Z baru z hamburgerami wyszło pięcioro roześmianych nastolatków. Śmiech zamarł im na ustach.

Jimmy? – odezwała się piękna dziewczyna. – Co ty wyprawiasz?

Nie za zimno ci? – dodał jeden z chłopaków. – Jim?

Zaczęli się zbliżać. Uzurpator stał spokojnie, wiedząc, że może bez trudu zabić całą piątkę. Ale nie było potrzeby. Tamci wciąż wydawali jakieś odgłosy.

Coś jest nie tak – powiedział starszy chłopak. – Miałeś wypadek, Jim?

Po obiedzie wyjechał z deską surfingową – zauważyła dziewczyna, rozglądając się po ulicy. – Nie widzę jego samochodu.

Nie pamiętał, czym jest język, ale wiedział, jak komunikują się walenie. Spróbował naśladować dźwięk, który powtarzali.

Dżym.

Jezu – rzekła dziewczyna. – Może uderzył się w głowę?

Podeszła i wyciągnęła rękę ku jego twarzy. Uderzył ją.

Au! Jezu, Jim! – Chwyciła się za przedramię, którego omal nie złamał.

Jeżu, dżym – powtórzył niezdarnie, usiłując odzwierciedlić wyraz jej twarzy.

Jeden z chłopaków odciągnął dziewczynę.

To jakaś szajba. Lepiej na niego uważaj.

Panie policjancie! – zawołała dziewczyna. – Panie Sherman!

Wielki człowiek w mundurze pospiesznie przeszedł przez ulicę.

Jim Berry? Co jest, u licha?

Uderzył mnie – poskarżyła się ślicznotka. – Zachowuje się jak wariat.

Jezu, Jim – powtórzył sobowtór, imitując intonację dziewczyny.

Gdzie twoje ubranie, kolego? – zapytał Sherman, rozpinając kaburę.

Uzurpator rozumiał, że sytuacja jest złożona i niebezpieczna. Wiedział, że ma do czynienia ze zwierzętami stadnymi i że te zwierzęta się komunikują. Należało spróbować nauczyć się ich języka.

Gdzie twoje ubranie, kolego? – zapytał głębokim basem.

Może uderzył się w głowę, gdy surfował – powiedziała dziewczyna, która przed chwilą oberwała. – Przecież pan wie, że to porządny chłopak.

Nie wiem, czy odwieźć go do domu, czy do szpitala – rzekł policjant.

Do szpitala – powtórzył sobowtór.

Pewnie tak – zgodził się policjant.

Pewnie tak – powtórzyła istota.

Gdy policjant dotknął jej łokcia, nie zabiła go.

3.

Środkowy Pacyfik, Kalifornia, 2019

Zrobili tak: Poseidon Projects otrzymało od siostrzanej firmy badawczej – będącej w istocie przykrywką, którą Jack Halliburton sprokurował przy użyciu swoich pieniędzy i wyobraźni – zlecenie na podniesienie zatopionego u wybrzeży Samoa niszczyciela, reliktu z czasów wojny hiszpańsko-amerykańskiej. Ledwie jednak przetransportowali na miejsce swój sprzęt, dostali pilne wezwanie od marynarki Stanów Zjednoczonych: na dnie rowu Tonga leżała atomowa łódź podwodna, którą Poseidon mógł podnieść znacznie szybciej niż wojsko. Istniała nadzieja, że ktoś z załogi przeżył. Poseidon przeniósł się o pięćset mil najszybciej, jak mógł.

Jack Halliburton, rzecz jasna, wiedział, że łódź uległa przebiciu i nie ma mowy, by ktoś to przeżył. Pretekst ów pozwolił jednak Russellowi Suttonowi przemieś...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin